W Polsce wciąż ma
szanse tzw. trzecia siła polityczna. Ale tylko wtedy, jeśli przestanie udawać,
że nie wie, o co naprawdę chodzi w sporze PiS z Platformą.
Od co najmniej
trzech lat, jeśli nie od dekady, pojawiają się tęsknoty za „trzecią siłą” w
polskiej polityce. Mówi się o jałowym „sporze dwóch plemion”, o wewnętrznym,
ambicjonalnym konflikcie dawnych solidarnościowych kolegów, walczących o
prestiż i wpływy. Wreszcie - o szkodliwym duopolu, fałszywej dwupartyjności,
która odstręcza od polityki wielkie rzesze Polaków. Spór Platformy i PiS ma już
śmiertelnie nudzić wyborców, stał się podobno przekleństwem polskiej polityki,
blokuje dostęp nowych ludzi i wizji do publicznego życia.
Postuluje się zatem konieczność wyrwania się z tego „klinczu”, zajęcia
się „prawdziwymi problemami kraju”.
PiS jest zły, ale Platforma nie
lepsza, do wymiany jest zatem cała klasa polityczna jako zużyta mentalnie i
biologicznie. Powinna pojawić się nowa ożywcza formacja, która odczaruje
polską politykę, przekreśli niszczącą państwo zimną wojnę, przeniesie debatę w
inny wymiar. Taka trzecia, a może i czwarta siła, ponieważ i na prawicy widać
coraz większą liczbę sceptyków, niezadowolonych z poczynań PiS.
Docelowo więc rywalizowałyby ze sobą wrażliwa społecznie, progresywna
kulturowo i rozsądna gospodarczo socjaldemokracja w stylu skandynawskim z
eleganckimi konserwatystami z brytyjskim sznytem. Czy taka scena polityczna
byłaby lepsza? Pewności nie ma, choć zapewne tak. Mniej byłoby może udawania,
hipokryzji, chowania programów pod stołem, lawirowania i sprzecznych
deklaracji.
Jednak taka wizja zupełnie nie bierze pod uwagę realiów. Lewicowi
kandydaci na socjaldemokratów, tak jak i zniesmaczeni PiS cywilizowani
konserwatyści, są dotąd bezradni jak dzieci. Pohukują coś w telewizyjnych
programach, w istocie zaś brzydzą się polityką, a zarazem narzekają, że kraj
nie jest taki, jak powinien. Są na etapie debaty o debacie. Przy Kaczyńskim i
Schetynie, których serdecznie nie znoszą, są politycznie nikim. Jednocześnie
słychać, że starzy liderzy powinni ustąpić itd. Tak się w polityce nie dzieje,
nie ma dobrowolnych rezygnacji jednych polityków na żądanie mniej popularnych
polityków.
Prawdziwy spór
Ostatnie partyjne sondaże zwróciły
uwagę głównie tym, że PiS mimo wielu wpadek wciąż utrzymuje wysokie poparcie.
Ale widać też w nich coś innego. Okazuje się, że PiS i Platforma łącznie mają
dziś głosy 60 do (częściej) 70 proc. wyborców. Trzecie w kolejności ugrupowanie
w jednym z tych badań miało 6 proc., a poziom 10 proc. jest ostatnio dla tych
„trzecich” barierą praktycznie nie do przeskoczenia.
Zatem twierdzenie, że spór PiS z PO jest pozorny, że już nie interesuje
większości Polaków, którzy patrzą na tę walkę jak na kuriozum, jest zwyczajnie
nieprawdziwe. Zdaje się, że właśnie przeciętni wyborcy lepiej wyczuwają naturę
tego konfliktu, dlatego wciąż się weń angażują. Wiedzą, że to nie tylko zwykła
partyjna nawalanka, gdzie liczy się to, kto kogo załatwił we wtorek, a kto
komu coś zrobił w środę, ale że to zasadniczy i najważniejszy po 1989 r.
polityczny podział.
Że w powodzi rzeczy małych,
śmiesznych i podłych, jakie towarzyszą politycznej codzienności, chodzi jednak
o kwestie podstawowe: ustroju państwa, stanu praworządności, konstytucyjnego
porządku, wolności obywatelskich, miejsca Polski w Europie, pozostawania w
kręgu Zachodu lub Wschodu.
PiS i Platforma to nie są wymarzeni oponenci. Dwie Polski, jakie się od
wielu już lat ścierają, zapewne mogłyby mieć lepsze reprezentacje. Ale siła
tych dwóch partii polega na tym, że one nie udają, iż tego zasadniczego konfliktu,
którego geograficzny obrys widać wręcz po granicach dawnych zaborów, nie ma,
że można go unieważnić, oderwać się, rozmyć jego istotę. W przypadku PiS to rozumienie
cywilizacyjnej wagi sporu jest oczywiste, prawicowy elektorat też to
znakomicie pojmuje. Platforma, atakowana przez rywali z niepisowskiej strony,
czasami się waha, traci animusz pod wpływem narracji w tonie „wy tylko o tym
PiS”. Niemniej wiele wskazuje, że właśnie ten wysiłek pozostawania na antypisowskim
froncie powoduje, iż jest wciąż drugą siłą polityczną, a konkurencja odstaje
coraz bardziej.
Trzecia siła, aby zdobyć znaczącą pozycję, musi pozbyć się złudzenia, że
da się stworzyć istotny polityczny byt obok konfliktu PiS z Platformą,
abstrahując od zasadniczej treści tego sporu. Dopóki ci, którzy myśląc o alternatywie
dla „duopolu”, sądzą, że zbudują zupełnie nową scenę polityczną, że niejako
okrążą istniejące pole walki, dopóty będą toczyć heroiczne boje o 10 proc.
poparcia. Czy Platformę może zastąpić inne ugrupowanie? Może, ale tylko wtedy,
kiedy podejmie - jeszcze lepiej i skuteczniej - rolę reprezentanta otwartego,
nowoczesnego społeczeństwa w sporze z
wykluczającą katolicko-nacjonalistyczną wspólnotą.
Jeśli przez trzy lata rządów PiS (i wcześniej przez osiem lat władzy PO)
nie powstała stabilna trzecia siła na trwałym poziomie przynajmniej dwudziestu
kilku procent (pomijając chwilowe sukcesy Nowoczesnej), to właśnie dlatego, że
wielu polityków i publicystów neguje wagę „sporu dwóch plemion”. Chce
kontestować zarówno PiS, jak i Platformę, „obiektywnie” dostrzegać wady i
zalety obu tych partii, „bilansować osiągnięcia” i udawać, że jest normalnie.
Przejęcie ról
Panuje opinia, że nowa formacja
musi być zbudowana na równej kontrze do Platformy i PiS. Rzecz w tym jednak,
gdzie ta nowa trzecia siła miałaby szukać wyborców. Wyraźnie widać, że
elektorat PiS nie jest brany pod uwagę, że wszyscy „nowi”, albo w nowej
odsłonie, zamierzają pożywiać się na starym kawałku tortu, czyli dawnym i
obecnym elektoracie Platformy, także Nowoczesnej, która podebrała wyborców PO
już wcześniej.
Ostatnio sensacją sezonu jest wzrost poparcia dla SLD, z około 5 proc.
do ok. 8-9 - już to wiele mówi o dzisiejszej skali sukcesu w polskiej polityce.
Dumny z tego powodu lider Sojuszu Włodzimierz Czarzasty od pewnego czasu niemal
wszystkie swoje krytyczne uwagi kieruje pod adresem nie PiS bynajmniej, ale
Platformy, a rzeczniczka SLD zajęła się nieżyczliwie Nowoczesną.
Także Partia Razem, która jeszcze podczas batalii o niezależność
Trybunału Konstytucyjnego zdawała się rozumieć istotę toczącego się ustrojowego
sporu, potem zdecydowała, że żyje jednak w normalnym demokratycznym kraju,
gdzie zajmie się sprawami społecznymi (czas pracy) - zresztą bez żadnych
możliwości wprowadzenia swoich propozycji. Tak się dzieje, kiedy ma się 2-3
proc. poparcia, tyle co w 2015 r. Chciałoby się powiedzieć Adrianowi Zandbergowi:
chcesz mieć siedmiogodzinny dzień pracy, zdobądź władzę albo przynajmniej zrób
cokolwiek w tym kierunku.
Trzecia siła polityczna nadal ma w Polsce szanse. Platforma wciąż zmaga
się z gębą, jaką dostała po okresie swoich rządów. Musi tłumaczyć się z tego,
że „nic nie robi”, z braku charyzmy liderów, z niewiarygodności, niekonsekwencji
itd. PiS ma już zaś w bagażu kilka kryzysów i załamań sondaży, zaczyna ludzi
irytować i nudzić, nie ma już kuloodpornej kamizelki. I kończy mu się budżetowa
kasa. Kaczyński i Schetyna w rankingach zaufania lokują się w dolnej części
tabeli. Tym bardziej pokazuje to niemoc ich rywali, ale zarazem wagę konfliktu,
który liderów „plemion” najwyraźniej wzmacnia.
Aby włączyć się do prawdziwej walki o władzę, o możliwość realnego
wpływu na bieg zdarzeń, potencjalna trzecia siła nie uniknie wejścia we
wszystkie role Platformy, przede wszystkim jako flagowego przeciwnika PiS. Musi
być pełnokrwistym, całościowym politycznym ugrupowaniem. Właśnie totalnym, a
przy tym lepiej wymyślonym, zręczniejszym wizerunkowo, z atrakcyjniejszym
programem. Może partie polityczne w dłuższym czasie nie mają przyszłości, ale teraźniejszość
wciąż należy tylko do partii. Niewykluczone, że za 20 lat polityka zmieni się
nie do poznania, jednak polskie wybory są już tej jesieni i w przyszłym roku.
Hamleci i kunktatorzy
Jeśli Platforma ma wciąż
dwadzieścia kilka procent poparcia, a inni po kilka procent, to dlatego, że na
objęcie roli PO - w tym całościowym sensie - na razie nie ma chętnych. Nawet
jeśli Schetyna zbiera teraz profity wynikające tylko z braku wystarczająco
dobrej alternatywy, to rodzi się pytanie, dlaczego taka dotąd nie powstała.
Tłumaczenie się tylko brakiem pieniędzy na działalność kampanijno-polityczną
jest nieprzekonujące. Zarówno SLD, jak i Razem dostali milionowe subwencje.
Ponadto w polityce kapitałem jest pomysł. Dwa „plemiona”, PiS i PO, powstały i
dostały się do Sejmu, kiedy partie polityczne jeszcze w ogóle nie były
finansowane z budżetu państwa; dopiero od tamtego momentu (2001 r.) zaczęły
funkcjonować dotacje i subwencje. To były po prostu efektywne polityczne
koncepcje, wymagające odwagi i zdecydowania, których dzisiaj dramatycznie
brakuje.
Dominuje posunięte do granic absurdu kunktatorstwo: hamletyzowanie Biedronia,
niezdecydowanie Frasyniuka, zmiany politycznych nastrojów Nowackiej. To jest
małe skrobanie, drobne ciułactwo, kombinowanie na poziomie bliskim zera
procent. Nie ma strategicznego myślenia, śmiałości, rozmachu i determinacji,
bez których nie powstają żadne ważne inicjatywy. Po niepisowskiej stronie każdy
patrzy dzisiaj na drugiego - niech się pierwszy ujawni z pomysłem, niech się
spali, skompromituje i ubędzie z interesu.
Niech ma w pierwszym sondażu 5
proc., a potem 2. Tyle że ci, którzy tak myślą, nie są na razie ani lepsi, ani
zdolniejsi od swoich konkurentów. Ich przy takiej mentalności czeka taki sam
los.
Teraz w sprawie trzeciej politycznej siły obowiązuje mit „weryfikujących
wyborów samorządowych”, przed którymi wszystko zamarło. Dopiero po nich mają
podobno nastąpić w polskiej polityce wielkie ruchy tektoniczne. Może Schetyna
przegra, Kosiniak-Kamysz się pogrąży, Czarzasty dostanie po nosie, za to
Biedroń wyraźnie wygra w swoim mieście i to go natchnie ogólnopolsko. Nowacka
w końcu dogada się z Zandbergiem, Nowoczesna się rozpadnie, Kukiz się podzieli
itd. I z tego wyłoni się nowy układ. Właśnie na „tuż po wyborach samorządowych”
umówił się z wyborcami na partię „liberalno-społeczną” Ryszard Petru. Ale to
tak nie działa. I wciąż będzie to dodawanie zera procent do prawie zera.
Przełom w kwestii trzeciej siły politycznej w Polsce nie zrodzi się z sumy
czyichś porażek.
Problem jednak tkwi głębiej. Można odnieść wrażenie, że dla części
niePiS-u, zwłaszcza lewicy, liberalna demokracja oznacza po prostu demokrację
liberałów. Pojawiają się opinie, że demokracja bez socjału jest bezużyteczna,
że poczucie wolności jest zależne od statusu finansowego, a suche ustrojowe
procedury są instrumentami przemocy elit nad klasą ludową. W takiej sytuacji
rzeczywiście trudno mówić o szczerej woli obrony demokratycznych instytucji.
W tym punkcie duża część środowisk teoretycznie opozycyjnych znajduje
wspólny język z obecną władzą. Socjaliści spotykają się z autorytarną prawicą.
Są skłonni wierzyć, że prawicową wspólnotowość da się wykorzystać także w
lewicowej opowieści. Jeśli ceną za pożądane zmiany klasowe ma być podanie w
wątpliwość liberalnej - opartej na
procedurach, prawach mniejszości i gwarancji sądowej niezależności -
demokracji, to może, uważają, warto tę cenę zapłacić.
Ale właśnie takie podejście do państwa i jego ustroju ogranicza
możliwości powstania w Polsce trzeciej politycznej siły. Zwolennicy
demokratycznego państwa prawnego (jak głosi konstytucja) wciąż bowiem są bardzo
liczni, mają swoje wyobrażenia o wolnościowym ustroju.
I raczej z tego nie zrezygnują.
Mięta do PiS
Dlatego lewica marnuje swoją
szansę na stanie się znaczącą siłą. Nie tylko przez nieustanne wewnętrzne
kłótnie (szykuje się co najmniej trzech kandydatów na prezydenta Warszawy).
Głównie przez to, że próbuje wchodzić w ideowe flirty z PiS, szukać wspólnoty
pewnych socjalnych celów. A to powoduje, że mniej krytycznie patrzy na antydemokratyczne
ekscesy władzy, przymyka jedno oko.
Lewica czująca miętę do PiS jest politycznie bezużyteczna i nigdy nie
zdobędzie szerszego poparcia. Przeciwnik PiS, który bardziej zgadza się z
partią Kaczyńskiego, niż nie zgadza, nie jest wzorem wiarygodności. Pod
pozorami troski, jak skuteczniej walczyć z PiS - na zasadzie: musimy dobrze
poznać przeciwnika, aby go pokonać - trwa festiwal wychwalania obecnej władzy.
Jaka jest prospołeczna, jak słucha ludzi, jakie ma fantastyczne pomysły, jak
sobie świetnie radzi z kryzysami, jak genialny Morawiecki zamiata opozycję (i
jakoś tu nie przeszkadza, że na temat sądownictwa premier wypowiada się
ostrzej niż Ziobro).
Pewne lewicujące środowiska „łykają” propagandę PiS jeden do jednego i
zdają się mieć pretensje do innych, że są na nią bardziej odporni. Swoją własną
fascynację PiS, a zwłaszcza Morawieckim, próbują obiektywizować i
przedstawiać jako dowód na wielkość premiera i jego ekipy. Ponadto powstaje
zasadnicze pytanie, skoro PiS jest taki dobry i prospołeczny, to po co właściwie
odsuwać to ugrupowanie od władzy. Może lepiej się do niego po prostu zapisać.
Dopóki więc nie powstanie formacja, która powie wyraźnie, że
demokratyczna rama państwa jako warunek wstępny jest nienegocjowalna
i tylko w państwie prawa można prowadzić poważną politykę społeczną, wyniki
lewicy będą takie jak dotychczas. Gdyby dysydenci w czasach PRL - a wielu z
nich miało poglądy socjalistyczne - wzruszali
się równością, „awansem cywilizacyjnym” i powszechną dostępnością żłobków, to
nadal rządziliby pierwsi sekretarze.
Zasadniczy spór z PiS o kierunek, w jakim ma zmierzać kraj, mogą toczyć
liberałowie, socjaldemokraci czy socjaliści. Polityczny skład czołówki
niePiS-u nie jest aż tak istotny. Warunkiem jednak jest samo podjęcie tego
sporu, a nie rozmiękanie pod wpływem „przywracania godności ludziom przez PiS”
za pomocą budżetowych wydatków. Coraz wyraźniej widać, że ewentualna trzecia
siła, jeśli chce coś znaczyć, musi podtrzymać „totalność” krytyki PiS i do tego
dopiero dodawać inne, np. socjalne, obyczajowe czy kulturowe, puzzle. Tego -
jak widać z sondaży - oczekują niepisowscy
wyborcy.
Jeśli tak się nie stanie, to
lewica wciąż się będzie dziwić, że ma kilka procent, a ci staroświeccy,
skompromitowani liberałowie podchodzą pod 30. Jakakolwiek formacja, która
łamanie konstytucji będzie „bilansować” z 500 plus, nie ma szans na zostanie
trzecią siłą polskiej polityki.
Mariusz Janicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz