Państwo na kolanie prezesa
Doświadczenie
historyczne uczy, by nie wierzyć w stan zdrowia podawany przez partyjnych
nadwornych.
Mija już miesiąc od chwili, gdy prezes Prawa i
Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński znalazł się w Wojskowym Instytucie Medycznym
w Warszawie. Wieść niesie, że przebywa na oddziale gastroenterologii i chorób
wewnętrznych.
Wieść niesie także, że leczy kolano. Informacje podawane
przez polityków PiS na temat stanu zdrowia prezesa partii świadczą o tym, że –
pomijając sprawę nadwerężonego kolana – jest ono kwitnące. Senator Adam Bielan
zarzekał się nawet, że poza kolanem prezesowi nic nie dolega, a rzeczniczka
partii Beata Mazurek przekonywała, że prezesowi dolega „wyłącznie kolano”.
Minister spraw wewnętrznych i administracji Joachim Brudziński uspokajał, że
prezes nie wybiera się na emeryturę, ma kontrolę nad partią i jest w kontakcie
z politykami obozu.
Nie słyszałem o operacji kolana, która trwałaby tak długo.
Nie rozumiem, dlaczego partia, motywując to „zachowaniem zasad prywatności”,
nie upowszechnia zwykłych komunikatów medycznych. Jarosław Kaczyński, szeregowy
poseł, faktycznie kieruje polską polityką, a przysługują mu przywileje niemal
królewskie. Władza wiąże się jednak nie tylko z przywilejami, ale także z
odpowiedzialnością oraz częściowym pozbawieniem prywatności.
Należę do pokolenia, które swego czasu wysłuchiwało
komunikatów o kwitnącym stanie zdrowia I sekretarzy KC Komunistycznej Partii
Związku Radzieckiego – Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa czy Konstantina
Czernienki – którzy mieli „lekkie przeziębienie”. To doświadczenie historyczne
nauczyło mnie sceptycyzmu wobec informacji o zdrowiu partyjnych liderów
podawanych przez ich nadwornych.
Ktoś, kto patrzy na sytuację z boku, może dojść do wniosku,
że PiS jest skołowany. Według Agnieszki Kublik zapowiadana szumnie ustawa o
repolonizacji mediów nie pójdzie pod obrady Sejmu, bo decyzji w tej sprawie nie
może podjąć prezes Jarosław Kaczyński. Dyplomaci twierdzą, że rozmowy w sprawie
przestrzegania praworządności przez Polskę z Komisją Europejską zamarły również
z powodu niejasnej opinii prezesa Kaczyńskiego, czy możliwe są jeszcze
jakiekolwiek ustępstwa (jeszcze w kwietniu prezes był przekonany, że do
kompromisu dojdzie na 80 proc.). Decyzja o zawieszeniu posła Stanisława Pięty,
obrońcy moralności i rodziny, który zaplątał się w kuriozalny romans, zapadła
po tygodniu, po wizycie partyjnej delegacji w szpitalu. Przez tydzień opinia
publiczna naigrywała się z jego seksualnych wyczynów i gimnastyki PiS-owskich
propagandzistów dowodzących, że to spisek niemiecki.
Zapewne są Polacy, których ta sytuacja nie martwi. Pomyślmy
jednak o tych, którzy martwią się, że państwo, które miało powstać z kolan za
sprawą nadwerężonego kolana prezesa, staje się państwem teoretycznym.
Prezes w kwietniu zasłynął wykorzystaniem sentencji „Vox
populi, vox Dei”, by uzasadnić decyzję o obniżeniu uposażeń posłom i
samorządowcom. W sondażu dla „Rzeczpospolitej” 45 proc. badanych
opowiedziało się za ujawnieniem stanu zdrowia prezesa. Przeciwnego zdania jest
jedynie 26 proc. Głos ludu jest w tej sprawie jednoznaczny.
Paweł Wroński
Demos i wirus
Na stolicę świata najbardziej nadaje się
Las Vegas. Blichtr, tania rozrywka, a przede wszystkim to, co narody w naszych
czasach zdają się lubić najbardziej - hazard.
Wielu politologów
twierdzi, że największym zagrożeniem dla demokracji są populizm i autorytarni
przywódcy. Są to jednak wyłącznie objawy choroby. Erozja demokracji jest,
niestety, procesem naturalnym. By ta funkcjonowała, potrzebne są powaga
wyborców i odpowiedzialność przywódców. Są to towary coraz bardziej
deficytowe. Nie może być inaczej w epoce, w której emocje są ważniejsze niż
rozum, krzyk zagłusza argumenty, a media żyją z zabijania nudy.
Do istotnej
polemiki doszło ostatnio między komisarzem Unii Europejskiej Giintherem Oettingerem
a Donaldem Tuskiem. Oettinger, pomstując na romans Włochów z populistami i
nacjonalistami, zasugerował, że Włosi zmądrzeją, gdy dostaną po kieszeni. Tusk
odpowiedział na to, że zadaniem polityków nie jest pouczanie ludzi, ale
służenie im. Rację mieli obaj. Częściowo. Unijny komisarz dał po prostu do zrozumienia,
że jeśli ludzie nie rozumieją konsekwencji swych decyzji, muszą odczuć je na
własnej skórze i za nie zapłacić. Tusk miał rację o tyle, że pouczanie wyborców
zwykle nic nie daje - mają oni dość wyraźną skłonność do robienia na złość,
przede wszystkim sobie.
Demokracja wymaga,
by szanować wszystkie jej werdykty, także te, które są całkowicie pozbawione
sensu i uderzają w nią samą. Ktoś, kto podejmuje próbę samobójczą, może być
odesłany na badania psychiatryczne, jeśli istnieje obawa, że dalej będzie
stanowił zagrożenie dla siebie samego. W przypadku narodów jedyna możliwa
terapia to nauka na błędach, przy czym nikt nie powiedział, że jest jakaś
liczba błędów, która zapewnia iluminację u tych, którzy je popełniają. Tu można
by dołączyć na przykład opowieść o tym, jak doszło do rozbiorów, ale dajmy
spokój.
Flirtowanie z
szaleństwem jest ostatnio na świecie dość powszechne - wirus jest globalny.
Włosi, którzy ćwierć wieku temu obalili, zresztą słusznie, skorumpowane
partie, powierzyli swój los klaunowi. Ostatnio z kolei uznali, że receptą na
wyjście z kłopotów jest małżeństwo populizmu i nacjonalizmu. Gwarancją
ostatecznego krachu Włoch byłoby prawdopodobnie wyjście ze strefy euro, co oznacza,
że zapewne właśnie w tym kierunku pójdzie nowy rząd.
Fantazja ponosi nie
tylko południowców. Klauna wybrali na swego przywódcę także Amerykanie. Czy
ojcowie założyciele mogli przewidzieć, że w demokratycznym głosowaniu ludzie
powierzą władzę komuś, kto z głupoty albo dla własnych korzyści będzie
realizował interesy innego mocarstwa, do tego wrogiego? Ale niby dlaczego
Amerykanie mieli być gorsi od Brytyjczyków, którzy zdecydowali się na brexit,
choć jest on całkowicie pozbawiony sensu.
Oczywiście, tak
długo, jak długo nikt nie wymyśli czegoś lepszego niż demokracja, wolę wyborców
należy respektować bez wyjątku, nawet ze swego rodzaju radosnym masochizmem.
Skoro błąd popełnia lud, tylko lud może dokonać korekt. Dlatego drugie
referendum w sprawie brexitu byłoby błędem, nawet gdyby miało sens. Dlatego
impeachment Trumpa chyba zbyt łatwo uwolniłby Amerykanów od skutków własnego
kaprysu. Dlatego Włochami powinni porządzić nacjonaliści i populiści.
Chcieliście? To macie. Na zdrowie.
Pytanie główne
dotyczy oczywiście ceny błędów. A dokładniej tego, jak wiele złego musi się
stać, by wyborcy dostrzegli, że naprawdę się pomylili. W Polsce na przykład nic
nie wskazuje na razie, by wśród wyborców PiS pojawiła się jakakolwiek istotna
grupa ludzi przekonanych, że zrobili źle. Nic nie wskazuje na to, że mogłoby
ich do tego przekonać cokolwiek poza gospodarczym kryzysem. Ten jednak
spokojnie może być odłożony w czasie, więc czym tu się kłopotać. W końcu na
początku lat 70. też było bardzo miło. Sentyment do tamtych czasów ewidentnie
u wielu pozostał, choć mniej więcej od 40 lat wiemy, jakie rachunki za ten
błogostan przyszło nam zapłacić.
Przyznaję, że
bardzo boję się przyszłorocznych wyborów. I nawet nie tego, że wygra PiS.
Bardziej tego, co mówiłaby o nas ta wygrana. Bo może większości z nas naprawdę
nie zależy na demokracji, konstytucji, praworządności i prawach człowieka.
Może większość nie dba o pozycję Polski w Europie i na świecie. Może większość
nie ma problemu z polityką ciasnych poglądów i wąskich horyzontów.
W jednym kraju
mielibyśmy dwie cywilizacje, dwa zestawy wartości i dwa porządki etyczne, przy
czym jeden zestaw byłby wyposażony w sankcję państwa.
Jasne, mniej więcej
dla połowy Polski oznaczałoby to wielką traumę i gigantyczny problem
egzystencjalno-estetyczny. Ale przecież umówiliśmy się na demokrację, prawda? A
ta oznacza, że jeśli nie większość wyborców, to większość w parlamencie ma
rację, nawet jeśli w imieniu narodu popełnia seppuku.
Tomasz Lis
Odwrót ze Wschodu
Nareszcie wiemy, co Komisja Europejska
planuje w sprawie budżetu Unii na następną siedmiolatkę i na jakie ewentualnie
pieniądze Polska może liczyć. Ma być mniej, i to dużo: z najważniejszego dla
Polski funduszu spójności mielibyśmy w latach 2021-27 otrzymać 64 mld euro,
czyli o 20 mld mniej niż w obecnym budżecie.
Traci cała Grupa
Wyszehradzka - Komisja Europejska zamierza obciąć fundusze strukturalne dla
Polski, Węgier, Czech i Słowacji aż o jedną czwartą, łącznie o ponad 30 mld
euro. Natomiast po kilka procent i kilka miliardów zyskają kraje południa
Europy. Prawie na pewno o parę miliardów mniej otrzyma polska wieś, z tym że
dopłaty bezpośrednie, na których pewnie najbardziej zależy rolnikom, spadną
nieznacznie, za to środki na rozwój obszarów wiejskich będą dla nas niższe o
prawie 27 proc.
W innych unijnych
funduszach zmienione zostaną kryteria przydziału pieniędzy. Do tej pory
dominowało kryterium formalne - poziom zamożności danego kraju czy regionu,
mierzony wielkością PKB na mieszkańca. I to oczywiście faworyzowało nowe kraje
członkowskie. Teraz te granice dochodowe zostały rozszerzone i o pieniądze
pomocowe mogą aplikować także regiony bogate, a decydować będą różne parametry
dodatkowe, ustalane przez władze Unii, w ramach tzw. semestru europejskiego,
czyli dorocznego przeglądu sytuacji krajów członkowskich. To jest propozycja
wyjściowa, teraz zaczną się żmudne negocjacje, ale jak mówią brukselscy
urzędnicy, nie mamy co liczyć na jakieś istotne korekty w górę, nawet grożąc
wetem. Tyle, najkrócej, co do faktów. Najciekawsze i najważniejsze jest to, co
się da z nich odczytać. A zmiany są, jak na Unię, rewolucyjne.
Od czasu wielkiego rozszerzenia Unii o 10
krajów „pokomunistycznej” Europy to one (a głównie Polska) przyjmowały ogromną
większość środków przeznaczonych na politykę spójności, czyli wyrównywanie
historycznych dysproporcji rozwojowych. To się kończy, formalnie również z
powodu sukcesu transformacji „nowej Europy”, która poziomem zamożności bardzo
zbliżyła się do unijnej średniej (a Polska w tej konkurencji wyprzedziła
ostatnio Grecję i już-już wyprzedza Portugalię).
Ale formalne
zestawienia to raczej pretekst niż przyczyna zmiany. Otóż ostatnie lata nie
tyle zatarły różnice między dawną i nową Unią, ile je wyostrzyły i pogłębiły.
Poszło głównie o sprawy polityczne: tu szokiem była postawa wschodnich Europejczyków
wobec ogromnej fali migracyjnej, która uderzyła w południe kontynentu,
zwłaszcza Grecję i Włochy. Nakaz solidarności wypełniły wyłącznie państwa
Zachodu (przede wszystkim Niemcy) i Północy (Skandynawia), gdyż wschodnia
Europa zdecydowanie odmówiła udziału w „nie swoim problemie”. Nadto właściwie
cała nowa Unia okazała się niegotowa na absorpcję zachodnich standardów
ustrojowych, brnąc w jakieś własne autokratyczno-oligarchiczne mutacje.
Wśród
zachodnioeuropejskich elit politycznych, obojętnie prawicowych czy lewicowych,
wywołało to głębokie rozczarowanie „niewdzięcznym i niedojrzałym” Wschodem.
Zgasł
entuzjazm rozszerzenia i skłonność do dalszego finansowego
wspierania tamtejszych władz i społeczeństw. Unia zdecydowanie dokonuje zwrotu
ze Wschodu na Południe kontynentu.
Nie przypadkiem beneficjentami nowego
budżetu mają być przede wszystkim kraje starej Unii, ogarnięte kryzysami
politycznymi i społecznymi - Włochy, Hiszpania (w tym tygodniu otrzymały nowe
rządy) i Grecja, a także, zaniedbane od zawsze, Bułgaria i Rumunia. Dla
przyszłości Unii - coraz częściej rozumianej znów jako Zachód - istotniejsze
dziś jest uspokojenie i wzmocnienie regionu śródziemnomorskiego niż użeranie
się z krajami „międzymorza”.
Ale nie tylko to:
Unia zamierza wykorzystać fundusze w ramach polityki spójności do punktowego
rozwiązywania problemów społecznych czy gospodarczych tam, gdzie one się
rzeczywiście ujawniają: to mogą być Niemcy, Finlandia, Francja, niekoniecznie
europejska biedota. Komisja Europejska nie czyni tajemnicy z nowych
priorytetów: pieniądze budżetowe mają służyć przede wszystkim obniżeniu
bezrobocia wśród młodzieży, integracji imigrantów, dekarbonizacji energetyki,
europejskiej polityce obronnej, stabilizacji strefy euro, wzmocnieniu
społeczeństwa obywatelskiego. W zasadzie do żadnego z tych nowych priorytetów
Polska PiS się nie kwalifikuje.
Zmianie ulega też sama
technologia rozdziału środków: zamiast jednolitego algorytmu (głównie PKB na
głowę) i automatyzmu, wchodzi polityka - uznaniowe, elastyczne kryteria,
osłabienie pozycji regionów (efekt kataloński?) oraz rozszerzenie reguły
większości głosów przy podejmowaniu konkretnych decyzji-rozporządzeń. Komisja,
niewątpliwie przy akceptacji najsilniejszych krajów UE i wobec utraty
politycznych wpływów Europy Wschodniej, okazała wotum nieufności rządom
traktującym Unię jak ścienny bankomat.
Dla PiS zmiana unijnej polityki to raczej
dobra wiadomość. Komisja kierowana przez J.C. Junckera raczej już nie będzie
walczyć o polską demokrację. Obcięcie dotacji dla Polski - nawet jeśli uznać je
za swoiste sankcje polityczne, nie jest groźne: będzie miało jakieś znaczenie
tylko wtedy, gdy PiS wygra wybory 2019-20 i okaże się, że np. brakuje pieniędzy
na popisowe inwestycje (jak superlotnisko w Baranowie). A korzyści
propagandowe mogą być już dzisiaj, według logiki, że każda porażka potwierdza
słuszność naszych diagnoz, demaskuje potężnych wrogów Polski na zewnątrz i
wewnątrz. Już ruszyły narracje „Tusku, oddaj 20 miliardów euro”, „płacimy za
niewpuszczanie terrorystów” i „jeszcze Zachód pożałuje, kiedy w Polsce wzrosną
nastroje antyunijne”.
Z tymi nastrojami to zresztą prawdopodobne, zwłaszcza wobec
skrępowanej lojalnością, tkwiącą w retorycznym szczękościsku proeuropejskiej
opozycji.
Na razie Unia
powoli przygotowuje się do separacji: Zachód miałby się integrować wokół strefy
euro i planu realnej wzajemnej pomocy, Wschód będzie spychany w coraz mocniej
izolowaną - i izolującą się - strefę buforową, Unię gorszego sortu. Sygnał jest
jasny: do 2020 r. czekamy, a później to już róbcie, co chcecie.
Jerzy Baczyński
Miłość w cieniu miesięcznic
Sprawa ognistego
romansu między obrońcą rodziny posłem Stanisławem Piętą, a fotomodelką Izabelą
uzmysławia nam, jak wielkie znaczenie dla Polaków z sercem po prawej stronie
miały miesięcznice smoleńskie.
Dopiero teraz dostrzegamy, że coś utraciliśmy. Dlaczego?
Kłopot ze zrozumieniem miesięcznicowego fenomenu przez liberalną stronę sceny
politycznej wynikał z tego, iż nie zrozumieliśmy, czym to zjawisko było w
istocie.
Być może część komentatorów zbyt dosłownie traktowało
deklarowane przesłanie tej uroczystości – jako sposobu upamiętnienia katastrofy
smoleńskiej. Błąd, nie było to przesłanie jedno, bądź - inaczej - jedyne.
Zresztą, mimo próby tłumaczenia przez organizatorów tego zgromadzenia, iż ma
ono charakter religijny, nawet Kościół stwierdził, że wedle wszelakich prawideł
żałoba trwa przez rok. Żadna – prócz smoleńskiej – liturgia nie zna też
obrzędów miesięcznic, w których głównym celebransem jest prezes partii
politycznej.
Sam miałem kłopoty z uchwyceniem religijnego pierwiastka tej
uroczystości. Zwykle najpierw, kilka dni wcześniej, Antoni Macierewicz
opowiadał o nowych wybuchach. Prezes, po raz kolejny, deklarował jak
„dochodzimy do prawdy” („Antoni, Antoni” – skandował tłum).
Gdy nadchodził kwadrans nienawiści – wymyślał na rozmaite
sposoby politycznym przeciwnikom, i omawiał prześladowania, jakie spotykają
jego oraz jego zwolenników. Pamiętam, że kiedyś komentując w TVN24 wystąpienia
Jarosława Kaczyńskiego, ze zdziwieniem dostrzegłem, że przemawiając z drabinki
w zapale nawymyślał swoim przeciwnikom, a zapomniał nawet wymienić nazwiska
swojego brata, ani jakiejkolwiek ofiary katastrofy smoleńskiej.
A może dla prezesa Kaczyńskiego comiesięczny przemarsz przez
Krakowskie Przedmieście był wentylem bezpieczeństwa, który pozwalał uwolnić
nagromadzone emocje? Te same, które od czasu do czasu doprowadzały go w Sejmie
do wybuchu „bez żadnego trybu”. Ba, była to z pewnością szansa choć
najmniejszej gimnastyki dla rozruszania stawów. Trudno bowiem uznać, że
siedzenie w zamkniętym i otoczonym ochroną bunkrze na Żoliborzu służy fizycznej
kondycji.
Dla sympatyków PiS i zwolenników religii smoleńskiej była to
jakże rzadka sytuacja zetknięcia się z polityczną relikwią. Szansa przekazania
mu uniżonych suplik, przemyśleń, a być może sposobów przyspieszenia kariery
jakiejś „córki leśnika”. Część z nich szeptało do ucha, a niektóre pisemne
prośby prezes chował do kieszeni płaszcza. To właśnie ten moment wyglądał
niemal mistycznie – podobny wszak był do tych czasów, gdy święci przechadzali
się po ziemi. W tym przypadku po ziemi stąpał on – prezes całej Polski
W cieniu miesięcznic rodziły się kariery. Iluż polityków
zaczynało swoja posługę u boku prezesa na Krakowskim Przedmieściu po to, by
wylądować w spółkach skarbu państwa, albo choćby w Polskiej Fundacji Narodowej.
Teraz, gdyby marsz odbył się ponownie, boczne ulice zablokowane zostałyby
limuzynami pisowskiego aktywu.
Dopiero teraz dowiadujemy się też, że w cieniu miesięcznic,
w tym romantycznym nastroju, kwitła miłość, rodziło się uczucie. Z pewnością z
początku wątłe, potem buchające niczym niesione pochodnie. Nie, nie chodzi
tylko o romans Stanisława Pięty, któremu Izabela – w przeciwieństwie do
niechętnej żony – miała urodzić sześcioro dzieci.
Ten romans ujawniony przez „Fakt” poprzedzał wszak równie
dramatyczny, ujawniony przez „Gazetę Wyborczą” romans senatora Waldemara
Bonkowskiego, który porzucił żonę i – właśnie podczas miesięcznicy – znalazł
miłość prawdziwą. To wszystko wiemy, ale ileż jeszcze głów miesięczniczek
spoczęło na owłosionej patriotycznie piersi miesięczników? Ileż twardych dłoni
miesięczników ujęło miękką kibić zbolałych miesięczniczek?
10 czerwca, w niedzielę, będzie przypadała kolejna rocznica.
Tym razem jednak na Krakowskim Przedmieściu będzie pusto. Och jakaż to będzie
pustka dotkliwa.
Paweł Wroński
Tajming
Klub piłkarski Zawsze Zwyciężymy powstał
trzy lata temu. Na początku poinformował, że należy do Ekstraklasy oraz że
wszystkie mecze wyjazdowe będzie grał na swoim stadionie. By było skromniej po
prostu. Zaproponowali też własnego sędziego, do którego mają tak wielkie
zaufanie, że do tej pory nie stracili ani jednej bramki. Po kilku miesiącach
wszystkie spotkania Ekstraklasy prowadził już tylko on. - To nie za dużo obowiązków
na jednego człowieka? - zapytał go kiedyś bezczelny dziennikarz. Arbiter tylko
się uśmiechnął. - Jeśli poczuję się zmęczony, posiedzę kwadransik za którąś z
moich kotar.
A więc toczy się
mecz. Na trybunach pełno radosnych twarzy, a najradośniejsza premiera
Morawieckiego. Kilka dni temu ogłosił budowę 22 mostów i już ma pierwszy. Szczęśliwie
okazało się, że działa on od pięciu lat. Wszystko wskazuje na to, że premier
pójdzie dalej tym tropem. Budowanie przepraw tam, gdzie są, jest przecież
tańsze i szybsze. Nie wiem, czy wypada coś sugerować premierowi, ale nie od
rzeczy byłoby postawić teraz na historyczny most Poniatowskiego. 11 listopada
może się bardzo przydać.
Ale nie gońmy za
przywidzeniami premiera, tylko spójrzmy, co się dzieje na murawie Zawsze
Zwyciężymy. Mecz nie jest porywający, bramkostrzelna anemiczność, bo przyjezdni
wiedzą, że muszą przegrać. I nagle konsternacja. Nasz arbiter dyktuje rzut
karny przeciwko ZZ. Na stadionie przerażenie i grobowa cisza. Jedenaście metrów.
Snajper gości bezbłędnie trafia. Pod niebo wznosi się jęk kibiców. W tym
momencie bramkarz ZZ podnosi rękę i podchodzi do sędziego: - Strzelał zawodnik
głęboko niewierzący. Nie mogłem nawet dotknąć takiej piłki, bo nie pozwala mi
na to klauzula sumienia. Z boku wyjeżdża meleks z arcybiskupem. Chwila
konsultacji i egzekutor karnego oraz cała jego drużyna dostają zbiorową
czerwoną kartkę, po czym opuszczają boisko. Wielkie zwycięstwo ZZ!
Na trybunie prof.
Gliński mocno całuje tow. Piotrowicza. - Widzisz, jak to dobrze - mówi całowany
- że nie wpuściliśmy na stadion dziennikarzy. Rzuciliby się na nas jak
szarańcza. Znowu naszczekaliby zagranicy, że mecz był ustawiony i niezgodny z
konstytucją. W każdym pytaniu mediów czai się samo zło i zdrada polskiego państwa.
- Masz rację - odparł Gliński - my jesteśmy w sytuacji takiego neokolonializmu.
Ktoś chapnął media w czasach, kiedy była tu wolnoamerykanka, wciągnął za sobą
drabinę, a teraz prawo europejskie uniemożliwia nam zmianę sytuacji. Ale już
mamy gotową ustawę dekoncentracyjną.
- Dlaczego nie
wdrażacie? - przerwał mu znów Piotrowicz.
- Czekamy na decyzje
polityczne. Na odpowiedni tajming.
Przytoczone wypowiedzi są prawdziwe, a
szczerość pisowskich urzędników - paraliżująca. Zamkną nam usta, okna i drzwi.
Dolatywać do nas będzie tylko smród śmieci nielegalnie palonych na wysypiskach
im. Jana Szyszki. To on zwiększył liczbę pozwoleń na import tej trucizny, która
przyjeżdża do nas już z całego świata - nawet z Etiopii i Nigerii.
Własnej trucizny
też coraz więcej. Oto premier chwali się programem300+ na wyprawkę szkolną dla
każdego dziecka. Skąd weźmie 1,5 mld? Posłowie Platformy odkryli prawdę:
uszczupli się o tę sumę fundusz Rodzina 500+. W ten sposób będziemy mieć dwa
plusy za tę samą forsę. Ponure? Tak.
I drugie ponure.
Narodowy Instytut Wolności dostał właśnie na pisowską propagandę prawie 400 mln
zł. Zamiast sprawiedliwości mamy Ziobrę, a zamiast wolności instytut. Aż się
zimno robi, gdy ta śniegowa kula, ten pęczniejący łeb bałwana, miażdży wszystko
i wydaje się nie do zatrzymania.
Stanisław Tym
16 do 18
cm
Chciałbym zwrócić się z apelem do organizacji
kobiecych, ze szczególnym uwzględnieniem feministycznych. Proszę o przeanalizowanie
i odpowiednie potępienie przypadku pewnej kobiety. Stała się ona nie tylko
„piętą” pewnego posła, ale przez swoje seksistowskie działania dążyła do
destabilizacji polskiej sceny politycznej.
Poseł ten, znany z
wielu cnót, cieszył się zaufaniem i Kościoła, i prezydenta. W Sejmie jest
członkiem komisji ds. służb specjalnych, czyli posiada największe tajemnice.
Okazało się, o zgrozo, że jest on również w szponach sex-modelki, dla której
porzucił żonę. Z modelką spotykał się w kwaterze poselskiej w celach
organizacyjno-politycznych. Nie ma jednak wyjaśnienia, które z tych spraw były
organizacyjne, a które polityczne. Według ustaleń ów poseł nie był ostatecznym
celem sex-modelki. Tak naprawdę celowała w osobę naszego prezydenta. Wiadomo,
że działała na portalach społecznościowych i poszukiwała mężczyzny, katolika,
dobrze zbudowanego z wymiarami 16 do 18 cm. Ponieważ z jednej strony wiadomo było,
kogo poszukiwała, a z drugiej okazało się, kogo znalazła i do kogo zmierzała,
zdradziła w ten sposób domniemane wymiary osób publicznych, naruszając
tajemnice danych osobowych, a tym samym nowe przepisy RODO. Proszę, ażeby
odpowiednie organizacje chroniące mężczyzn zwróciły szczególną uwagę na ten
przypadek i odpowiedziały na pytania. Jak ma bronić się dobrze zbudowany poseł
katolik o wymiarach 16 do 18
cm, kiedy w hotelu poselskim staje naprzeciwko niego
naga sex-modelka i mówi: „Załatw mi pracę u prezydenta”. Jak taki poseł może
strzec państwowych tajemnic? Jaka organizacja może wyposażyć go w siłę, której
PiS mu nie dało? Jak blisko było do popsucia reputacji naszego prezydenta,
który bogu ducha winny udostępnia swoją gładką buzię do selfie z przypadkowo
spotkanymi osobami. Piękne Polki wielokrotnie w przeszłości pracowały dla
obcych służb i wywiadów. Miejmy nadzieję, że opisywany przypadek nie wymknął
się naszym służbom wywiadowczym spod kontroli.
Krzysztof Malenia jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Anegdota jest wszystkim
Zauroczyłem się tą książeczką. Znaczy ma
prawie 300 stron, czyli książka jak się patrzy, ale cała składa się z
komicznych przeważnie mikroform, anegdot, obrazków, migawek, wrażeń - stąd i
zdrobnienie. A i autor konsekwentnie odżegnuje się od wielkich słów, liter,
pojęć, czegokolwiek trącącego patosem, nawet gdy pisze o dramatycznych
momentach polskiej historii czy utracie ukochanej kobiety zabranej przez
chorobę. Mowa o wystrzałowych, pięknie złośliwych „Zapiskach na paczce
papierosów” Antoniego Pawlaka.
Pawlak, czyli
„ojciec symbola” - jego wówczas maleńki syn Mikołaj był na plakacie pierwszego
zjazdu Solidarności w 1981 r. w gdańskiej hali Oliwia. Pawlak poeta, którego
wiersze uwielbiałem jako małolat, ale nigdy nie poznałem człowieka osobiście, a
teraz po przeczytaniu „Zapisków” to bym się nawet bał, żeby nie dostać w łeb
kastetem sarkazmu, choć sam autor zapewnia, że jest nieśmiałym, przyjaznym
misiem. Pawlak przed sierpniowy jeszcze opozycjonista, uczestnik strajku w
Stoczni Gdańskiej, internowany w stanie wojennym, autor legendarnej w drugim
obiegu „Książeczki wojskowej”, opowieści o PRL-owskiej służbie wojskowej. W
wolnej Polsce publicysta, redaktor i przez dekadę rzecznik prasowy (wielce
nieortodyksyjny) prezydenta Gdańska. Słowem - postać kolorowa.
Zapiski zaczęły się
na fejsie i na szczęście przyjaciele namówili autora, by przekształcił je w
książkę. To cudownie odświeżający, ironiczny obraz ostatnich kilkudziesięciu
lat polskiej historii, szczególnie polskiej inteligencji. Lista nazwisk i
butelek wódki oszałamia, podobnie jak pamięć Pawlaka do szczegółu i anegdoty.
„Coś dziwnie wyglądasz... - zagadnąłem
Krzysztofa Mętraka.
- Wiesz, spotkałem
Bohdana Czeszkę. Z synem szedł, na oko dziesięciolatkiem. Stoimy na rogu
Wilczej, rozmawiamy, a mnie coś podkusiło i pogłaskałem gnoja po czuprynie. A
dziecię do mnie: »Spierdalaj!«. Wtedy Bohdan przepraszająco: »Wiesz, nieśmiały
skurwysyn...«’”.
„Lata 80., siedzimy z profesorem Bronisławem
Geremkiem w jego mieszkaniu na warszawskiej Starówce, za oknami śnieg i
patrole. Geremek wyjaśnia mi wielce skomplikowaną kwestię polityczną. Mówi
ponad godzinę, a mnie puchnie pęcherz. Wreszcie robi krótką przerwę, by nabić
fajkę.
- Panie profesorze,
przepraszam, gdzie jest łazienka?
- Oj, panie Antku -
uśmiechnął się z rozmarzeniem profesor - kiedy wreszcie przyjdą czasy, gdy aby
porozmawiać, nie będziemy musieli iść do łazienki i odkręcać kran, by
wyeliminować aparaty podsłuchowe? Kiedy...
- Ale panie
profesorze, lać mi się chce!”.
Ta książka to też
elegia dla odchodzącego świata pewnej formacji polskiej inteligencji, którą już
w III RP ze wszystkimi zaletami i wadami symbolizowała Unia Demokratyczna.
Czytając „Zapiski”, można zrozumieć, dlaczego formacja ta przegrała,
zostawiając po sobie legendy, ale nie mając już wpływu na przyszłość, dlaczego
ze swoją ironią, wyniosłością intelektualną, pogardą dla głupoty i prostactwa
symbolizuje wszystko to, czego najbardziej nienawidzi dzisiejsza władza i jej
aparat propagandy.
Zresztą Pawlak jako
rzecznik prasowy prezydenta Gdańska był najlepszym przykładem zjawiska. Już
samo to, że informację o jego nominacji podano 1 kwietnia, jest symboliczne. Po odejściu ze stanowiska napisał prześmiewczy
tekst o dziennikarzach, z którymi miał do czynienia:
„Zadzwoniła dziennikarka jednej z lokalnych
gazet.
- Panie rzeczniku,
na ulicy Siennickiej jest dziura w jezdni. Czy mogę prosić o komentarz
prezydenta?
Lekko mnie zatkało.
- Komentarz
prezydenta do dziury w jezdni? Nie przesadza pani?
- No, bo wie pan -
zaświergotała. - Komentarz prezydenta podnosi rangę tekstu.
- Rozumiem. To
może, by jeszcze bardziej podnieść rangę tekstu, poprosi pani o komentarz
Benedykta XVI?
Obraziła się”.
Oczywiście, jako
czytelnikowi anegdota niezmiernie mi się podoba, trafiając idealnie w moje
poczucie humoru. Ale przecież prezydent, któremu służy rzecznik, musi cały czas
przymilać się elektoratowi, więc pewnie byłoby lepiej wymyślić jakieś
oświadczenie w sprawie dziury.
Na początku
„Zapisków” Pawlak opisuje rozmowę ze znajomą. „Antek, tak nie można - powiedziała
stanowczym tonem i sięgnęła po papierosa. - Ludzie z twojego pokolenia
wszystko obracają w anegdotę. Tak nie da się żyć.
Ale przecież
anegdota nie musi być unikiem. Czasami jest pigułką rzeczywistości, metaforą,
przypowieścią”.
I takie są właśnie
„Zapiski na paczce papierosów”.
Marcin Meller
Żądajmy obrony
„O tym, czy ustawa o Sądzie Najwyższym jest
zgodna z zasadami praworządności, powinni się wypowiedzieć sędziowie Trybunału
Sprawiedliwości UE" - petycję wzywającą Komisję Europejską do zaskarżenia
ustawy o SN każdy może podpisać na stronie
naszademokracja.pl.
Trybunał, przyjąwszy skargę, mógłby wydać
zarządzenie tymczasowe - analogicznie do zarządzenia w sprawie Puszczy Białowieskiej
- wstrzymujące „wycinkę” (mającą nastąpić 3 lipca) sędziów SN i NSA, którzy
weszli w nowy wiek emerytalny. Tymczasem przebieg piątkowej rozprawy przed
Trybunałem Sprawiedliwości w sprawie pytania irlandzkiego sądu o stan
praworządności w Polsce może być zimnym prysznicem dla tych, którzy pokładają w
Komisji Europejskiej nadzieje obrony polskich sądów.
Pytanie
irlandzkiego sądu dotyczyło tego, czy może - w ramach europejskiego nakazu
aresztowania (ENA) - wydać Polsce człowieka ściganego za handel narkotykami,
skoro reformy rządu PiS dotyczące systemu wymiaru sprawiedliwości podważają
zaufanie do niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Irlandzka sędzia
Aileen Donnelly swoje wątpliwości oparła na opiniach Komisji Weneckiej i
unijnych zaleceniach dla Polski wydanych w ramach procedury ochrony
praworządności.
Dla Polski gra toczy się o to, czy Trybunał
oceni nasz wymiar sprawiedliwości pod kątem spełniania europejskich standardów.
Ale dla państw Unii, a także dla samej Komisji Europejskiej, gra toczy się o to,
czy ENA nadal będzie się stosować automatycznie, na zasadzie wzajemnego
zaufania do systemów wymiaru sprawiedliwości UE, czy nie. Gdyby zasada
automatyzmu została podważona, ENA przestałoby być tak użytecznym środkiem
ścigania przestępców na terenie Unii.
Na piątkowej
rozprawie tak właśnie argumentowały Węgry i Hiszpania. A także sama Komisja
Europejska. Mówiono też, że przecież Polska jest „w dialogu” z Unią w ramach
procedury ochrony praworządności, więc póki jest „w dialogu”, nie można -
szanując zasadę zaufania - przesądzać nic na temat systemu sądownictwa w
Polsce.
Gdyby Trybunał
uznał argument, że skoro Polska jest„w dialogu” z Komisją Europejską, to on niczego
na temat oceny praworządności w Polsce mówić nie może, oznaczałoby to de facto,
że uznaje zwierzchność Komisji. To jest z punktu widzenia niezależności
Trybunału nie do pomyślenia.
W automatyzmie ENA
jest już wyłom: w sprawie rumuńskiej Trybunał orzekł w 2016 r., że zanim
zastosuje się ENA, można sprawdzić, czy w kraju, do którego aresztowany ma być
przekazany, nie grozi mu złamanie praw zawartych w Karcie praw podstawowych
UE. W sprawie irlandzkiego pytania Trybunał może pójść tym samym tropem. I np.
sformułować kryteria oceny, czy wymiar sprawiedliwości spełnia warunki, by
stosować do niego zasadę zaufania. Znowu jest precedens: w lutym, przy okazji
skargi stowarzyszenia portugalskich sędziów, wypowiedział się, jak należy
rozumieć pojęcie sędziowskiej niezawisłości.
Sprawa irlandzka jest pierwszą, ale nie
ostatnią. Osoby, firmy i instytucje, które będą w sporze z instytucjami i
firmami polskimi, szczególnie w sprawach dotyczących gospodarki, praw
pracowniczych i swobodnego przepływu osób, a także danych osobowych (czego
dotyczy większość unijnych przepisów) będą się skarżyć do Trybunału na
niekorzystne dla siebie rozstrzygnięcia polskich sądów, dowodząc, że nie
zostały one wydane przez bezstronny i niezależny sąd. A więc Trybunał nie
ucieknie od tego tematu.
Skoro Komisja
Europejska w sprawie irlandzkiej nie chce badania polskiego systemu
sprawiedliwości, to czy warto kierować do niej apele o zaskarżenie ustawy o
Sądzie Najwyższym? Warto. Komisja powinna wiedzieć, że polscy obywatele oczekują
od niej obrony. Że nie jest to walka polityczna, ale sprawa praw obywateli
Unii. Bo art. 19 Traktatu o UE nakazuje państwom „zapewnienie skutecznej
ochrony sądowej w dziedzinach objętych prawem Unii” A art. 47 Karty praw podstawowych
daje„prawo do skutecznego środka prawnego przed sądem” i prawo do „niezawisłego
i bezstronnego” sądu.
Ewa Siedlecka
Jak grać z władzą
Premier
Morawiecki zaatakował „turboliberalną” opozycję i uznał swój rząd za najbardziej
prosocjalny ze wszystkich. To zachęta do kolejnych roszczeń i protestów.
Dla socjologa polityki oraz komentatora,
który interesuje się tym jak konflikty społeczne o redystrybucję dochodu
narodowego przekładają się na interakcję rządu i podmiotów, które chcą od rządu
coś uzyskać dla siebie, przyczyny i przebieg spektakularnego protestu grupki
rodziców dzieci niepełnosprawnych i samych dzieci były zjawiskiem
fascynującym. Jeśli umieścić ten protest w ciągu wydarzeń przyszłych i
spodziewanych, to odsłania on pisowskie arcana imperii (tajemnice rządzenia),
by użyć genialnego sformułowania Tacyta.
PiS prowadził
kampanię wyborczą i zaczął rządzić, kierując do odbiorców dwa przesłania. Po
pierwsze, że jest „wrażliwy społecznie”; po drugie, że jeśli narastające i
uzasadnione potrzeby grup społecznych nie były zaspokajane, to dlatego, że
poprzednicy kradli. Damy radę, wszystko można, wystarczy nie kraść. Społeczny
imposybilizm, by użyć jednego z ulubionych sformułowań Jarosława Kaczyńskiego,
został połączony związkiem skutkowo-przyczynowym z domniemanymi patologiami,
aferami i złodziejstwem.
Zrealizowany program 500+ uwiarygodnił
„dobrą zmianę” Proszę bardzo, daliśmy dodatki rodzinne, ponad 20 mld w skali
roku, a budżet się nie zawalił. Dlaczego? Dlatego, że nie kradniemy. Wszystko
byłoby dobrze, gdyby nie to, że do beneficjów natychmiast ustawiła się długa
kolejka. Pierwsi w niej byli lekarze rezydenci, którzy mieli uzasadnione
roszczenia płacowe, aby zaś je społecznie zalegitymizować, owinęli je woalem postulatu
skokowego wzrostu nakładów na ochronę zdrowia. Wszyscy wiedzą, że bez wzrostu
tych nakładów system ochrony zdrowia się zawali, choć drugą stroną medalu, o
której rezydenci w swoim interesie milczeli, jest to, że bez jego głębokiej
reformy, która musiałaby uderzyć w interesy tzw. interesariuszy, czyli przede
wszystkim lekarzy, każde pieniądze wepchnięte do systemu zostaną skonsumowane
przez czarną dziurę.
Rezydenci wybrali
skuteczną taktykę - z jednej strony sobie rotacyjnie głodowali, co budzi pozytywne
emocje w tak zwanym społeczeństwie, a z drugiej wypowiadali klauzulę opt-out
umożliwiającą pracę ponad 48 godzin tygodniowo, do czego mieli pełne prawo, a
czym paraliżowali istotne placówki opieki zdrowotnej. I wygrali.
Najistotniejsze dla nich kwestie płacowe są załatwiane, a jeśli chodzi o wzrost
publicznych nakładów na ochronę zdrowia do 6 proc. PKB, to wprawdzie rzecz
jest palcem na wodzie pisana, ale obecny i jakikolwiek przyszły rząd jest w
pułapce. Nie da się, jak mawiał bohater opowiadań odeskich Babla Benia Krzyk,
rozmazywać ciągle białej kaszy po białym stole.
Dla socjologa
polityki interesujące jest to, że decyzje o przekierowaniu dziesiątków
miliardów złotych władza publiczna podjęła poza jakkolwiek rozumianym ładem
porozumień zbiorowych. Poza kluczową instytucją politycznych sporów i
porozumień, czyli Sejmem, w którym odrzucanym partnerem jest opozycja, która,
wiadomo, chce znowu kraść; oraz poza ustawowym miejscem przetargu o
redystrybucję, czyli Radą Dialogu Społecznego, która żadnych emocji
politycznych nie budzi i dlatego nie jest dla nikogo interesująca. O zmianie
redystrybucji w wymiarze parudziesięciu miliardów złotych rocznie obóz władzy
zadecydował w wyniku negocjacji i z grupką kilkudziesięciu głodujących
„rotacyjnie” lekarzy. To był sygnał, a następni w kolejce dobrze go zrozumieli.
Najpierw zrozumieli rodzice dorosłych
dzieci niepełnosprawnych i ich racje były prawnie i moralnie wyjątkowo mocne.
Pierwsza okupacja Sejmu przez tę grupę miała miejsce w 2014 r. Z punktu widzenia
niepełnosprawnych i ich opiekunów przyniosła połowiczne rezultaty: w
ekspresowym tempie przez parlament przeprowadzono ustawę zwiększającą niektóre
świadczenia na rzecz niepełnosprawnych, ale szereg problemów pozostało
nierozwiązanych. Kolejne postulaty środowisko przedstawiło w protestach pod Kancelarią
Premiera w 2017 r. - bez rezultatu.
O drugim proteście
okupacyjnym w Sejmie przesądziły dwa czynniki. Po pierwsze, nierealizowanie
przez rządy PiS postulatu zrównania renty minimalnej z rentą socjalną i to mimo
wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2014 r., który za niekonstytucyjne uznał
różnicowanie sytuacji osób niepełnosprawnych ze względu na czas powstania
niepełnosprawności. W projekcie budżetu rządu PO-PSL na 2016 r. zarezerwowano
na ten cel ponad 600 mln zł, a po objęciu rządów PiS rozwiązanie odłożył na
półkę - ważniejsze było 500+. Kroplą, która przelała czarę, była natomiast tzw.
piątka premiera Morawieckiego ze szkolną wyprawką w wysokości 300 zł (koszt w
skali roku: 1,5 mld zł), przyznanych na zasadzie dobrego paniska, bo nikt
takiego postulatu nie zgłaszał. Środowisko niepełnosprawnych uznało, że dla
obecnej władzy są dziećmi gorszego Boga, a doświadczenie z 2014 r. podpowiadało
im, że jeśli chcą cokolwiek uzyskać, muszą wejść do Sejmu i okupować. Tę sprawę
wygrali: kurcgalopkiem przez parlament przebiegła ustawa zrównująca rentę
socjalną i minimalną.
Teraz na czele kolejki znalazły się
pielęgniarki i położne, które zasygnalizowały, że rezydenci rozwiązali swój
problem płacowy, ale one nie, bo dostaną nędzną podwyżkę. I znów skuteczny
środek nacisku wskazali im rezydenci: pielęgniarki nie mają możliwości wypowiadania
klauzuli op-out, ale mogą zbiorowo brać zwolnienia lekarskie - co też w pięciu
szpitalach uczyniły, wywalczając podwyżki 500-złotowe. Ponieważ okazało się to
skuteczne, można przewidywać rozlanie się tego typu protestu na całą Polskę.
Nie wiadomo, kto po
nich stanie na czele kolejki, ale chętni na pewno się znajdą. W odpowiedzi na
protest niepełnosprawnych premier Morawiecki zaatakował „turboliberalną”
opozycję i uznał swój rząd za najbardziej prosocjalny ze wszystkich możliwych
rządów. To była nieprzemyślana zachęta do kolejnych roszczeń i protestów.
Po pierwsze, jeśli
ten rząd jest najbardziej prosocjalny, to najłatwiej będzie coś wyszarpać od
niego i trzeba się śpieszyć, bo po wyborach w 2019 r. może nastąpić zmiana na
„turboliberalny”. Po drugie, każdy obóz władzy, a zwłaszcza taki, który
politycznie się legitymizuje swoją prosocjalnością, jest najbardziej tkliwy na
roszczenia w okresie wyborczym. A zaczyna się w Polsce maraton wyborczy. Jeżeli
grupy i środowiska, które chcą dokonać na swoją korzyść redystrybucji,
podzielają to dość proste rozumowanie, to przez najbliższe półtora roku spokoju
społecznego w Polsce nie będzie.
Ludwik Dorn
Delfinarium
Pod jednym względem Polska przypomina
Amerykę. Trump jest straszny, ale wiceprezydent Mike Pence nie lepszy. „Jestem
chrześcijaninem, konserwatystą, republikaninem - w tej kolejności”, mówi o
sobie. Faworyt skrajnej prawicy, popierał prawo kwiaciarni do odmowy
sprzedania kwiatów na wesele gejów, gorący przeciwnik aborcji, kiedyś katolik
- potem ewangelik, w 1978 r. ogłosił, że „oddał swoje życie Jezusowi”. Jeden ze
swoich artykułów rozpoczął tak: „Jezus zstąpił, żeby ratować grzeszników,
spośród których ja jestem największym”. - To 24-karatowy wzór polityka
ewangelickiego - mówi o nim rektor seminarium duchownego. „Problem z Pence’em
nie polega na tym, że on wierzy w Boga, ale na tym, że uważa, iż pan Bóg wierzy
w niego” - mówi inny polityk. Trudno zrozumieć, jak takie niewiniątko mogło
przyjąć ofertę zostania wiceprezydentem od takiego lubieżnika i łgarza jak
Trump.
Także w Polsce
faktyczny kierownik państwa nie ma atrakcyjnego następcy. Największe szanse na
berło lidera PiS ma bankowiec Mateusz Morawiecki (14,4 proc. wg sondażu
„Rzeczpospolitej”), człowiek znający się podobno na gospodarce lepiej od
poprzedniej premier (o co nietrudno). Mężczyzna słusznego wzrostu, znający
angielski, a może i niemiecki, premier, który lubi mówić i popisywać się
erudycją autora swoich przemówień. Potrafi także milczeć, np. podczas strajku
niepełnosprawnych, kiedy nie wypadało, żeby milioner otwierał usta, jeśli już,
to raczej portfel. Wizjoner, roztacza przed narodem kosztowne projekty
lotnisk, portów, mostów, elektrosamochodów i inne cudy. Jako historyk z
wykształcenia ma skłonność do ryzykownych wypowiedzi na temat przeszłości.
Ognisty polemista i antykomunista czystej krwi, co prawda bez własnego zaplecza
politycznego, ale nie musi się martwić o swoją przyszłość.
Drugi na liście (9
proc.) Joachim Brudziński to człowiek bardzo zbliżony do prezesa, może nawet
namaszczony, następca Ludwika Dorna na miejscu „trzeciego bliźniaka”, ale nie
tak inteligentny i wykształcony, za to wierny. Organizator i uczestnik
wspólnych wakacji i wypraw na ryby, kwintesencja numeru drugiego - zawsze pod
ręką, czy do końca lojalny - to się okaże w godzinie próby. Na nowym dla siebie
stanowisku ministra spraw wewnętrznych wykazał się refleksem w sprawie pożaru u
posła Brejzy (PO), który mu za to podziękował. Fatalnie dotychczas obsadzone
MSW (Błaszczak i Zieliński od confetti i policji) czeka chyba długa
rehabilitacja, po wpadkach policji na wszystkich szczeblach - od komisariatu
we Wrocławiu po kompromitację byłego komendanta głównego. Brudziński lubi
przekomarzać się na Twitterze z „dziennikarzami” „Gazety Wyborczej”, których
nazywa „kochanymi”, i gratuluje im „obiektywnej” pracy dziennikarskiej. Mistrz
subtelnej ironii. Nic z męża stanu.
Trzecie miejsce
(8,6 proc.) zajmuje była premier, obecnie wicepremier Beata Szydło. Typ dobrej
gospodyni w domu i w powiecie. Córka górnika, starannie wykształcona w PRL
(UJ), zrobiła zawrotną karierę, od dyrektora domu kultury w Brzeszczach do
szefa rządu. Główną
jej zaletą jest niezłomność i godna .. podziwu (zwłaszcza w boksie) odporność na
ciosy. Bez zmrużenia oka opowiadała w Parlamencie Europejskim bajki o wymiarze
sprawiedliwości w Polsce i odniosła piorunujące zwycięstwo 1:27 nad niemieckim
kandydatem Tuskiem. Po triumfalnym powrocie odłożyła kwiaty od prezesa i
pokazywała wyborcom pustą niebieską teczkę pełną pomysłów rządu.
Walczy do końca.
Była na wszelkie sposoby poniżana, np. niezapraszana do rozmów Kaczyńskiego z
jej odpowiednikiem premierem Węgier, trzymana w niepewności co do swojego losu
w rekonstrukcji rządu, w końcu zdegradowana do roli wicepremier do spraw
społecznych, trzymała się (trzymano ją) daleko od strajku niepełnosprawnych.
Znana z dojazdów do pracy i z powrotem kolumną samochodową z ochroną i
samolotem. Pechowa ofiara wypadku drogowego, który wystraszona prokuratura
usiłuje wyjaśnić już półtora roku. (Zbigniew Ziobro nie może się zdecydować,
kto spowodował wypadek). Kobieta z ludu, w odróżnieniu od premiera, który ma
jednak lepszą sylwetkę. Morawiecki mówi (czasami za dużo) co najmniej w dwóch
językach obcych. Szydło milczy we wszystkich językach. Bez obaw można ją wysłać
za granicę, np. do Parlamentu Europejskiego. Niezmordowana działaczka formatu
powiatowego, ulubiona w terenie jako „nasza Beata”.
Następni w kolejności kandydaci do berła
nadają się do tej roli jeszcze gorzej. Prezydent Andrzej Duda jest co prawda
dobry jako mówca wiecowy, świetnie tańczy w Lednicy i ma Małżonkę Plus, ale
jego poglądy są niejasne i zmienne, a charakter chwiejny. Wierny syn partii,
raz na pewien czas dochodzi do wniosku, że warto zrobić psikusa i zawetować
jakąś ustawę o sądach, izbach obrachunkowych czy degradacjach. Oddala się wtedy
od Nowogrodzkiej, ale nie na tyle, by nie trafić z powrotem do domu. Żyrował
najgorsze „reformy”, począwszy od rozwałki Trybunału Konstytucyjnego i
nominacji prezes Przyłębskiej oraz jej małżonka - ambasadora. Nie może się
oddalić zbytnio od pałacu, ponieważ czeka na listonosza z zaproszeniem od
Trumpa.
Tuż za prezydentem
w wyścigu o berło znajduje się Zbigniew Ziobro - pogromca lekarzy, sędziów,
prokuratorów, znany samochwała. Nikt z rąk tego pana życia nie straci, ale to
polityk bezwzględny i obsesyjny. Jako szef partii byłby jej grabarzem. Nie
kandyduje na następcę prezesa, ponieważ nie jest z PiS, podobnie jak następny
po nim Jarosław Gowin, który jest za, a nawet przeciw. Tak oto dochodzimy do
końca parady delfinów, którą zamykają Macierewicz i czerwona latarnia wyścigu
Mariusz Błaszczak. Ten pierwszy jest nawiedzony, zasłużony w przeszłości,
obecnie autor niezliczonych bredni o Smoleńsku, jako szef partii sam byłby dla
niej katastrofą. No i wreszcie Mariusz Błaszczak, człowiek bez właściwości,
były laureat odznaki zasłużony dla ochrony przeciwpożarowej, którą sam sobie
przyznał i odebrał, ponieważ „teraz będzie skromniej, dużo skromniej”.
Daniel Passent
Cud w pralce
W czasach, kiedy cały świat się kotłuje niczym
brudne T-shirty w pralce, wypatrzenie przez szybkę jednego choćby skrawka czystej
odzieży jest bardzo trudne. Pozostaje gapić się tępo w kłębowisko absurdów,
kłamstw i niegodziwości, które międlą się wewnątrz, w nadziei, że pewnego dnia
pranie ustanie i wyjmiemy z wnętrza parę ocalałych sztuk, które da się założyć
i ruszyć w świat w pogodnym nastroju. Tymczasem pranie brudów trwa w
najlepsze, jakby jakieś wariactwo zapanowało nad ludzkim gatunkiem. Trzeba się
nieco postarać, by wypatrzyć coś pięknego. Mnie się udało, mam nadzieję. Oto
opowieść o kłamstwie, które nikomu krzywdy nie wyrządziło, a jednemu
człowiekowi dało wiele radości, aż w końcu przyniosło mu wielką nobilitację,
której się nie spodziewał.
Gdzieś w połowie
lat 60. ubiegłego wieku młody człowiek o nazwisku Mike Stevens postanowił
zostać gwiazdą muzyki. Mieszkał w biednej dzielnicy Waszyngtonu, nie umiał
grać ani śpiewać, nie miał instrumentów, nie miał nic, by móc choćby spróbować
swych szans w tym fachu. Miał jednak jedną rzecz: marzenie. Wymyślił więc sobie
pseudonim: Mingering Mike i stworzył w wyobraźni wielki sukces Mingering
Mike’a w świecie show-biznesu. Uczynił go megagwiazdą, śnił o jego sukcesie i
go realizował, jak mógł. Oczywiście nikt o tym nie wiedział. Zaczął od
narysowania okładki winylowej płyty, której nagrać z oczywistych względów nie
mógł. Ale okładkę z wielkimi śladami roztańczonych butów i tytułem „3
Footsteps From The Altar” (Trzy kroki od ołtarza”) namalował. Dopisał tytuły
czterech piosenek, jakie album zawierał. W notesie zaznaczył, że płyta od razu
wskoczyła na listy bestsellerów, a pierwszy utwór był grany w najważniejszych
soulowych stacjach radiowych.
W ślad za pierwszym
wyimaginowanym sukcesem nieistniejącego krążka ruszył z produkcją kolejnych.
Okładki były coraz bardziej pomysłowe, dopisywał kolejnych wyimaginowanych
artystów, z którymi „współpracował” (Joseph War, the Big „D”), wymyślał nazwy
wytwórni płytowych, które wydawały jego muzykę (m.in. Fake Records, Sex), a
nawet ich logo. Od pewnego momentu dołączał wycięte z kartonu czarne koła, na
których żmudnie wyrysowywał rowki i środkowe okrągłe naklejki z opisem, jak na
prawdziwych winylach. Niektóre płyty foliował, jak to się robi w sklepach.
Powoli w swoim świecie stawał się Alicją w krainie czarów. Okładki krążków
opatrywał swoim roztańczonym wizerunkiem (był czarnoskórym miłośnikiem muzyki
soul), narysowanym dziecięcą kreską. Wszystko flamastrami, kredkami,
akwarelkami. Mingering Mike był kimś wyjątkowym. Istniejącym tylko w jego
głowie i jego szufladzie.
Z czasem Mingering
Mike się rozwinął. Zaczął „tworzyć” soundtracki do nieistniejących filmów,
które sam wymyślał (m.in. o wojnie w Wietnamie), oraz soundtracki do tych
istniejących. Każdą „wydaną” przez siebie pozycję dokładnie opisywał w
zeszytach albo na dołączonych liszkach. Zamieszczał tam dane, z kim rywalizowała
na listach przebojów, ile dany utwór trwał. Niekiedy zapisywał teksty piosenek,
które „nagrał”. W okresie od 1968 do 1977 roku jego katalog osiągnął ponad 50
kompletnych albumów, miał w tym czasie na koncie zarządzanie 35 wymyślonymi
wytwórniami płytowymi, był reżyserem, autorem scenariuszy i producentem
nieistniejących pełnometrażowych filmów. Fantazjował na całego, pracując
dorywczo w myjniach samochodowych. W samym roku 1972 „wydał”
15 albumów i ponad 20 singli z piosenkami. W notatkach z
tego okresu zawarł opisy obłędnych tournee, jakie odbył po całym świecie -
wszędzie wyprzedane słynne sale i stadiony pełne oszalałej widowni. Mingering
Mike był w tym czasie największą gwiazdą muzyki, jaka kiedykolwiek się
narodziła. Z jednym zastrzeżeniem: nikt o jego istnieniu nie wiedział.
Przyszły cięższe
czasy i kiedy Mike zalegał z opłatami za magazyn, w którym przechowywał stare
graty, cała jego zawartość została wystawiona na sprzedaż na pchlim targu. Los
chciał, że wypatrzył ją i kupił pewien znawca sztuki. O znalezisku powiadomił
świat. W roku 2004 Mingering Mike’a opisał „The New York Times” - tytuł brzmiał
„Największa gwiazda soul, która nigdy nie istniała”. W 2013 roku cały jego
dorobek - wszystkie pudła z grafikami, a nawet taśmy z nieudanymi nagraniami
dokonanymi w domu - kupiła słynna galeria Smithsonian w Nowym Jorku. Od 2015
roku jest tam wystawiany jako unikalne dzieło sztuki w ekspozycji stałej. Mike
stał się sławny.
Zajrzyjcie na www.mingeringmike.com.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz