Od blisko trzech lat
przeciwnicy PiS zastanawiają się, jakie słabe punkty ma ta partia. Czy jest
coś, co powoduje, że prezes Kaczyński się waha, obawia, cofa?
PiS,
uchodzący w pewnych kręgach za partię romantyczno-ideową, jest do bólu realistyczny
i pragmatyczny, na tym zresztą polega jego siła. Kalkuluje, co się najbardziej
opłaca - czyli kogo, za ile i z jakim prawdopodobieństwem można politycznie
zwerbować; to optymalizacja zysków i strat. Trzeba dotować i dowartościowywać
tych, którzy raczej zagłosują, resztę zaś ignorować, neutralizować, podważać
wiarygodność. Dlatego PiS tak się uparł w przypadku niepełnosprawnych. Kiedy po
wielu dniach nie spełnił głównego finansowego postulatu protestujących, to i
tak już poniósł wszystkie polityczne koszty tej decyzji.
Gdyby po ponad miesiącu protestu nagle się ugiął, to - używając
powiedzenia prezesa Kaczyńskiego - cnoty by już nie odzyskał, a rubelka by nie
tylko nie zarobił, ale go jeszcze wydał. Rachunek jest prosty: 23 mld zł na
program 500+ (czy po 300 zł na wyprawkę) to wydatek politycznie dobrze
ulokowany, bo dał PiS władzę i ją wciąż podtrzymuje, ale już kilka miliardów, czyli niby znacznie mniej, na
niepełnosprawnych, to pieniądze wydane nieefektywnie. Zwłaszcza kiedy byłyby
„wyszarpane” rządowi, bo i tak nikt nie będzie czuł wdzięczności i moralnego
obowiązku głosowania na PiS. A kiedy jeszcze pojawiła się narracja, że to protest polityczny, że za niepełnosprawnymi stoi pragnąca obalić
rząd opozycja, stało się jasne, że dać nie można. Do tego okazało się, że
władza nie zapłaciła za niepełnosprawnych utratą poparcia. To dopełniło
rachunek - kiedy PiS widzi pozytywny dla siebie trend sondażowy, natychmiast
staje się bezwzględny.
Obóz rządzący wygląda tak, jakby nie przejmował się niczym,
co nie dotyczy jego żywotnych politycznych interesów, czyli wyborczej bazy.
Dopóki ma w granicach 40 proc. poparcia, Platforma około 25 proc., a reszta po
5-8 proc., to nawet jeśli opozycja w sumie ma tyle co PiS, a nawet czasami
więcej, ordynacja d’Hondta
zapewnia PiS większość. Kiedy słucha się polityków
rządzącej formacji i samego Kaczyńskiego, jest jasne, że z opozycją się w ogóle
nie liczą, jej opinie, ataki, demonstracje, inicjatywy, nie mają dla nich
żadnego znaczenia, bo pochodzą od ludzi niereprezentujących istotnego dla PiS
elektoratu. Wiedzą, że tych dwudziestu paru procent Platformy już nie odbiją,
bo nie udało im się to przez dekadę, to twardzi liberałowie. Trochę
zaniepokoili się wzrostem SLD, ponieważ to akurat podobny lewicowo-konserwatywny
target, ale jeśli wynik Sojuszu utrzyma się w granicach 8-10 proc., a na więcej się nie zanosi, nie
jest istotnym zagrożeniem. Zawsze do przejęcia są jeszcze kukizowcy, jak kiedyś
Samoobrona.
PiS nie przejmuje się opinią
publiczną, bo ma swoją. Nie walczy o wizerunek w mediach, bo ma własne. Nie boi
się „obciachu”, bo wie, że to pojęcie względne, do zanegowania, bo wyznaczane
przez „skompromitowane elity” - że dla swoich są swoi i jedyni. Stąd bierze się
ta charakterystyczna arogancja i pewność siebie. Z poczucia posiadania na
wyłączność mocnego rezerwuaru poparcia, nie do odebrania. Związek PiS z
wyborcami jest zasadniczo odmienny od relacji opozycji z jej elektoratem.
A jednak czasami PiS traci tę pewność, podkula ogon, udaje,
że wszystko jest w porządku, ale widać, jak bardzo nie jest. Następuje
zamieszanie, plącze się język władzy, politycy gubią się w „zeznaniach”, tworzą
własną nieklasyczną logikę albo uciekają od mikrofonów. Po analizie czasów
rządów PiS od 2015 r. można dojść do wniosku, że było (i jest nadal) 5
przypadków-powodów, kiedy Kaczyński albo się cofnął, albo zirytował, albo
stracił rezon.
1. IRYTACJA AM ERYKI. PiS
kompletnie lekceważył reakcję Izraela na sławetną ustawę o IPN, dopóki do
krytyki nie przyłączył się Departament Stanu USA. Dopiero od momentu dość
stanowczego oświadczenia dyplomacji amerykańskiej w obozie rządzącym w Polsce
zaczęła się panika. Politycy PiS, wcześniej buńczucznie broniący tej ustawy,
nagle zmarnieli w oczach, zaczęli zapewniać, że przepisy te nie wejdą w życie
albo nie będą stosowane, że ustawa mogła być źle zrozumiana. Po czym cały ten
bałagan trafił do Trybunału Konstytucyjnego, który ma tę sprawę załatwić.
Kaczyński musiał znieść atak wściekłości twardego
elektoratu, ale udało mu się częściowo zwalić winę na prezydenta Dudę, który
skierował ustawę do TK, chociaż Duda w ten sposób uratował, a ściśle biorąc,
zamroził, sytuację. Już wcześniej zresztą PiS uległ naciskom USA - w sprawie
Antoniego Macierewicza. Kaczyński zapewne dręczyłby Dudę Macierewiczem w
nieskończoność, gdyby nie stanowcza reakcja czynników wojskowych Stanów
Zjednoczonych i NATO, którzy takiego ministra obrony mieli dość.
PiS tyle zainwestował w Amerykę, a w szczególności w
Donalda Trumpa, jako ostoję swojej polityki i de facto jedynego wiernego
sojusznika, że jakikolwiek z nią konflikt byłby kompletnie niezrozumiały i nie
do wytłumaczenia. Zeszłoroczna wizyta Trumpa w Polsce była przedstawiana jako
gigantyczny sukces władzy, dowód na to, że nie jest osamotniona i wyobcowana na
scenie międzynarodowej. Owszem, z Unią Europejską PiS może być na bakier z
powodów kulturowych i ideologicznych, ale z konserwatywną Ameryką łączy tę
władzę wspólnota celów, wizji świata oraz braterstwo broni. Uzależnienie
pisowskiej ekipy od opinii administracji Trumpa jest tak silne, że gdyby to Departament
Stanu zażądał w sprawach sądowniczych tego, czego oczekuje Unia, Zbigniew
Ziobro już dawno nie byłby ministrem sprawiedliwości, a na jego miejsce
przyszedłby jakiś drugi Czaputowicz.
PiS liczy na to, że Trump, skłócając
się z Unią w kwestiach ekonomicznych (cła) czy w sprawie Iranu, będzie chciał
mieć w Europie sprawdzonego sojusznika, czyli ich, pisowską, proamerykańską
prawicę. USA mają zatem wielki wpływ na zachowania i decyzje PiS, a Trump znacznie
większy niż wcześniej „lewak” Obama, który był „taki jak Unia”. Ale rząd
Trumpa, zdeterminowany w kwestii ustawy o IPN z uwagi na specjalne relacje z
Izraelem, w kwestii standardów liberalnej demokracji nie jest już tak
stanowczy. Ameryka ma wobec rządu PiS broń atomową, ale - przynajmniej na razie
- jej nie używa.
2. GNIEW KOBIET. PiS dwukrotnie cofnął się przed zaostrzeniem ustawy
antyaborcyjnej - pod wpływem demonstracji kobiet. Najpierw wycofał, na etapie
prac sejmowej komisji, projekt Ordo Iuris, a przed kilkoma miesiącami
bezterminowo zamroził ustawę wykluczającą aborcję z powodu uszkodzenia płodu.
Sporo wskazuje na to, że sam Kaczyński jest za pozostawieniem obecnych
regulacji, tak jak był za tym jego zmarły brat. Musi też czytać sondaże, gdzie
znaczną większość mają przeciwnicy zaostrzania obecnie obowiązującej ustawy.
Ale z drugiej strony ma biskupów i Kaję Godek, zwłaszcza ta
ostatnia mu nie odpuści. Jest wiele opinii, według których PiS zamierza pozbyć
się problemu za pomocą Trybunału Konstytucyjnego, mającego orzec, czy
obowiązujące dzisiaj regulacje są konstytucyjne. Minister Ziobro właśnie
przesłał opinię, według której nie są. Ale Kaczyński dobrze wie, że każdy wyrok
ubezwłasnowolnionego Trybunału będzie traktowany jak decyzja prezesa PiS.
Przerażająca musi być też dla niego wizja, że
przecież wyroki Trybunału, nawet takiego jak ten Przyłębskiej i Muszyńskiego,
są nieodwoływalne.
Jeśli TK orzeknie, że aborcja uszkodzonych płodów jest
niekonstytucyjna, to nawet Jarosław Kaczyński, przy całej swojej władzy, nie
będzie mógł już tego cofnąć, może ewentualnie przez jakiś czas nie wykonywać
wyroku albo przygotować jakiś pokrętny projekt typu „zakazać, nie karać”.
Niemniej protesty mogą być potem gigantyczne, a możliwości cudownego
załagodzenia sytuacji, kiedy wchodzi prezes i zmienia rzeczywistość -
niewielkie lub wręcz żadne.
Przed liderem PiS stoi zatem wielki dylemat, ale pojawił
się on tylko za sprawą determinacji kobiet, w dodatku z różnych środowisk,
bynajmniej nie tylko tych łatwych do spostponowania - feministycznych,
lewackich. Ta różnorodność źródeł sprzeciwu jest kluczem do zachwiania pewności
siebie w pisowcach. Dopóki marketingowcy partii rządzącej są w stanie
odpowiednio nazwać protestujących i zebrać ich w jedną kategorię (np. „świnie
oderwane od koryta”), czują się pewnie. Ale kiedy brakuje takiego wspólnego
mianownika pogardy, nagle zaczynają się gubić. Następuje zawahanie, krok w
tył, gmatwanie i kręcenie.
3. RYZYKO UBYTKU UNIJ NYCH
PIENIĘDZY. PiS nie liczy się z Unią
Europejską jako politycznym projektem, nie dba o dobrą opinię w
międzynarodowych kręgach. Przeciwnie, głęboki ideologiczny spór z głównym
nurtem Unii i krytykę Polski ze strony jej urzędników wykorzystuj e w polityce
wewnętrznej. Podaje to jako jeszcze jeden dowód na osaczenie kraju przez wrogie
siły, głównie niemieckie. Ponadto może przedstawiać opozycję jako zdrajców, którzy
knują z wrogami przeciw ojczyźnie. Siermiężna to opowieść, ale PiS w
skuteczność takich właśnie narracji najbardziej wierzy, bo tak oszacował
intelektualny potencjał własnego twardego elektoratu.
Ta opowiastka jednak przestaje wystarczać, kiedy zaczyna
chodzić o konkretne pieniądze. Już na jesieni ubiegłego roku z obozu władzy
zaczęły dochodzić sygnały, że rządzący zaniepokoili się możliwością nałożenia
przez Unię finansowych sankcji za ustrojowe „eksperymenty”. Cała operacja z
Morawieckim jako premierem miała służyć poprawieniu relacji z Unią, ale tylko w
ściśle określonym celu - aby oddalić finansowe ryzyko. Kaczyński wdrożył
dwutorową strategię: ogólna ideologiczna retoryka „na kraj” nadal jest bardzo
antyunijna, ale Morawiecki z Czaputowiczem w kuluarach mają to łagodzić, mrugać
okiem i robić lepsze wrażenie, na zasadzie „to nie my, widzicie, z kim musimy
pracować”. PiS zdecydował się na kilka ustępstw w sprawach sądowniczych.
Pozornych co prawda, ale jednak. Gdyby Kaczyński nie poczuł zagrożenia, nie
cofnąłby się nawet pozornie, zwłaszcza że twardy elektorat przyjmuje tę
rejteradę z dużym zaniepokojeniem i dezorientacją.
Obóz władzy woli nie odpowiadać za utratę żywej unijnej gotówki,
zwłaszcza że wiele bajkowych projektów Morawieckiego, łącznie z monstrualnym
portem lotniczo-kolejowym, stoi na tych funduszach. Propozycja zmniejszenia
kwot dla Polski w następnym unijnym budżecie, która właśnie się pojawiła, jest
dla PiS kłopotem. A urzędnicy zapewniają, że to nie z powodu łamania praworządności,
jeśli już, to z powodu m.in. nieprzyjmowania uchodźców, co jest dla PiS
znacznie wygodniejszym argumentem, bo na uchodźcach zawsze wyborczo wygrywał.
Tak czy inaczej, trwa właśnie w tej sprawie decydująca próba sił.
4. POSĄDZENIE LUDZI PIS O
PAZERNOŚĆ I PRYWATĘ.
Prezes Kaczyński rzadko aktywnie i
publicznie interweniuje w rzeczywistość, a tak się stało w przypadku
Bartłomieja Misiewicza i, ostatnio, nagród dla rządu. Lider PiS wie, że to, co
wyniosło go do władzy, czyli pieniądze (500+), może go od tej władzy odspawać.
Kaczyński najwcześniej w polskiej polityce ostatnich lat zrozumiał, że wyborcy
niespecjalnie są zainteresowani trójpodziałem władzy, niezależnością
sądownictwa czy prawami mniejszości, i tu może robić, co chce, ale za to bardzo
są wyczuleni na pieniądze swoje i cudze - tu musi być niezwykle ostrożny.
Opozycja zorientowała się co do tej zasady znacznie
później, ale zaczęła ją intensywnie wykorzystywać. Dziesiątki tysięcy w rządzie
i miliony w spółkach, przepływające na konta beneficjentów „dobrej zmiany”,
zaczynają trafiać do wyobraźni wyborców. Akcja ujawniania pensji ekipy
rządzącej rozszerza się, ostatnio o radnych PiS, zapytania dotyczą też TVP. Porównywanie swoich zarobków do innych, którzy na oko nie
wyróżniają się żadnymi specjalnymi przymiotami poza tym, że są z politycznego
klucza - ma moc tajfunu. Wie to władza, ale też opozycja i to nie jest
skończony wątek - on się dopiero zaczyna.
PiS niby załagodził sondażowy
spadek po nagrodach, ale takie potrafią się odkładać w pamięci społecznej i
nagle wracać z nową siłą. Przekonała się o tym Platforma, która po „ośmiorniczkach”
też powróciła do przyzwoitych notowań, a po roku wszystko się posypało.
5. SYNDROM TUSKA. Kaczyński nie tyle cofa się przed Donaldem Tuskiem, bo nie
ma do tego okazji, ale się go nieustannie obawia. Tusk to jedyny polityk
opozycji, który budzi w liderze PiS respekt i niepokój. Bo też Tuska Kaczyński
od ostatniego zwycięstwa w 2005 r. potem już nie pokonał. Przegrał z nim
siedem wyborów z rzędu, a następnie Tusk oddalił się z pola walki. I zamiast
tego superwroga w 2015 r. Kaczyński musiał pokonał Ewę Kopacz, a to nie to
samo. Rozgrywka lidera PiS z Tuskiem nie jest zakończona i czują to obie
strony.
Tusk ma unikatową umiejętność doprowadzania Kaczyńskiego do
szewskiej pasji, jak choćby wtedy, kiedy ponad dekadę temu powiedział na sali
sejmowej, że nie widzi na niej w tej chwili Andrzeja Leppera, ale to nie
szkodzi, bo lidera Samoobrony zastępuje Kaczyński, na jedno wychodzi.
Kaczyński urządził piekło i żądał przeprosin.
Nawet „mordy zdradzieckie”, wypowiedziane co prawda, kiedy Tuska nie było w
Sejmie, dotyczyły jednak Smoleńska, w której to sprawie głównym wrogiem
dzisiejszej władzy jest
właśnie Tusk. I to wreszcie były lider
Platformy stał za pierwszym wielkim zjazdem PiS w sondażach, po wyborze na
szefa Rady Europejskiej. Nie ma oczywiście żadnych gwarancji, że były premier,
po ewentualnym powrocie do krajowej polityki, zdołałby pokonać PiS i jego
szefa. Niemniej ta strzelba wciąż wisi na ścianie, a do ostatniego aktu daleko.
TE PIĘĆ SZPILEK NAKŁUWA BALON
PIS. Trzy z nich, Unia, USA i kobiety,
zmusiły PiS do wycofania się z pewnych koncepcji albo do szukania kosztownych
wizerunkowo (wobec własnego elektoratu) ustępstw. Dwie ostatnie szpile zaś przyczyniły
się do istotnych tąpnięć w sondażowym poparciu. Tyle że dwa baty na PiS są na
zewnątrz i takie pozostaną: Bruksela i Waszyngton, a trzeci będzie zewnętrzny
jeszcze przez wiele miesięcy - Tusk. Opozycja, choć już śmielsza niż wcześniej
(w sprawie oceny stanu praworządności przez Unię Schetyna powiedział „nie
odpuszczać”), wciąż jest skrępowana w korzystaniu z zewnętrznych instrumentów
(poza tym do administracji Trumpa ma słaby dostęp), aby nie być posądzona o
„donoszenie na Polskę”. Ten straszak PiS nadal działa, a opozycja nie zbudowała
sobie w tej mierze tak mocnej narracji, żeby jej bezkompromisowo bronić. To w
końcu może jednak nastąpić.
Siła rażenia gniewu kobiet natomiast jest ograniczona tematycznie
i zasadniczo nie wykracza poza kwestię aborcji, przemocy, równouprawnienia,
może roli Kościoła. Z tym że dla Kaczyńskiego z tego zestawu znaczenie ma tylko
aborcja. Pozostaje więc pazerność władzy. PiS to wie, dlatego zaraz uruchomi
komisję śledczą w sprawie tzw. wyłudzeń VAT, aby
na miliony władzy, wyciągane przez posła Brejzę, zawistować 300 mld
„ukradzionego” w czasach rządów Platformy podatku. Tyle że pensje i inne
apanaże są konkretne, a „setki miliardów” paradoksalnie słabo działają na
wyobraźnię.
PiS ma więc w tej chwili w bagażu trzy ważne sprawy:
aborcję, ustawę o IPN i spór z Unią o praworządność, których rozstrzygnięcie
może mieć duże polityczne znaczenie. W perspektywie - ewentualny powrót Tuska. Na bieżąco - problem z ujawnianiem
koszmarnie wysokich pensji politycznych mianowańców w spółkach Skarbu Państwa.
Niby sporo. Opozycja może to wszystko wykorzystać albo spartolić. Widać, że
rządzący nie są nieśmiertelni i mają wrażliwe
miejsca. Ale pokonanie ich wymaga wysiłku, przed jakim nie stanęła żadna
opozycja po 1989 r.
Mariusz Janicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz