Czy projektowanie
auta można rozpocząć od zbudowania drzwi? Tak właśnie w państwowej stoczni
powstaje prom pasażerski. Zapowiadana przez PiS odbudowa przemysłu okrętowego
to niezły materiał na komedię w stylu Barei
Radosław Omachel, Rafał Jesswein
Czerwiec
ubiegłego roku, tereny dawnej Stoczni Szczecińskiej - tłumek stoczniowców w
żółtych kaskach, grupka oficjeli w ciemnych garniturach. I biało-czerwona
wstęga na stępce ustawionej na pochylni Wulkan. Po kolei wicepremier Morawiecki,
ówczesny wicemarszałek Sejmu (dziś szef MSWiA) Joachim Brudziński oraz
minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk ozdobnymi młotkami przybijają
nitami tabliczkę upamiętniającą położenie stępki pod nowy prom
pasażersko-samochodowy dla Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. Morawiecki mówi o
symbolicznej i doniosłej chwili, a także o odbudowie przemysłu stoczniowego.
Brudziński - szef PiS na Pomorzu Zachodnim - mówi stoczniowcom:
- Czas politycznego gadania się
skończył. Zostawiamy teraz stocznię w waszych rękach.
Od tamtej uroczystości minął rok. Na Wulkanie zmieniło się tylko tyle,
że zniknęła pamiątkowa tabliczka. Stępka, metalowy element wielkości dużego
kontenera, jak stała, tak stoi. I rdzewieje. A
państwowe stocznie, jak były, tak są na finansowym minusie.
Na całym świecie producenci statków mają pod wiatr. Przed kryzysem
finansowym sprzed dekady niesieni optymizmem armatorzy pozamawiali tyle
statków transportowych, że teraz, gdy globalna gospodarka rozwija się wolniej,
nie mają co z nimi robić. - Nadpodaż sprawiła, że ceny usług frachtowych są
najniższe od 30 lat - alarmuje Piotr Słupski, były prezes MS TFI, państwowego
podmiotu zarządzającego funduszem Mars, do którego należą polskie stocznie.
Wielu armatorów popadło w potężne problemy finansowe. W ubiegłym roku
zbankrutowały setki dalekowschodnich firm morskich, w tym ogromny południowo
koreański armator Hanjin
Shipping. W finansowych tarapatach znalazło
się też szczecińskie przedsiębiorstwo Polska Żegluga Morska, która
niefrasobliwie inwestowała w masowce i ma stosunkowo młodą flotę. Skutkiem
załamania popytu jest dramatyczny spadek zamówień na nowe jednostki handlowe.
- W ostatnich kwartałach liczba stoczni na świecie spadła z 1000 do ok. 400 -
wyjaśnia Rafał Zahorski, ekspert ds. rynku morskiego i doradca marszałka
województwa zachodniopomorskiego.
WESPÓŁ, W ZESPÓŁ
Tyle że ten kryzys
nie dotknął Europy. A to
dzięki temu, że unijne stocznie - z uwagi na wysokie koszty pracy i stosunkowo
niską efektywność - już dawno zostały wypchnięte z globalnego rynku. Azjaci
zostawili firmom ze Starego Kontynentu ledwie 10 proc. udziałów w światowym
torcie zleceń, zmuszając je do cięcia kosztów i przestawienia produkcji na
zaawansowane technologicznie statki pasażerskie, okręty wojenne, a także
produkcję elementów morskich farm wiatrowych. Dzięki temu, mimo globalnej
flauty, w 2017 r. europejskie stocznie zwiększyły produkcję aż o 30 proc. Na
fali tej hossy europejskie konsorcja stoczniowe łączą siły, by jeszcze
podkręcić efektywność i zbić ceny. Francuzi właśnie rozmawiają z Włochami na
temat połączenia grupy stoczniowej Naval
(to tu powstały dwa desantowce Mistral, warte w sumie 5 mld euro, które według Antoniego
Macierewicza Francja miała sprzedać Egiptowi za 1 euro) z potężnym holdingiem
stoczniowym Fincantieri. W wyniku fuzji powstanie podmiot o przychodach
przekraczaj- ących 10 mld euro rocznie - kilkanaście razy więcej niż urobek
wszystkich polskich stoczni. Zbroją się także firmy stoczniowe z Niemiec i Hiszpanii.
Z myślą o poszerzaniu bazy produkcyjnej firmy stoczniowe z Zachodu kupiły
niedawno stocznie w Chorwacji i Rumunii.
Niespodziewana hossa ułatwia
realizację przedwyborczych obietnic PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego
zapowiadała przecież, że postawi państwowy przemysł stoczniowy na nogi. Choć to ona przyłożyła rękę do jego upadku,
ignorując opinię Komisji Europejskiej w latach 2005-2007, kiedy rozmawiano o
pomocy publicznej dla branży. - Dziś przywracamy świetność polskiemu
przemysłowi stoczniowemu - mówiła u progu swych rządów Beata Szydło.
Elementem przywracania świetności miała być konsolidacja najważniejszych
aktywów stoczniowych w strukturach MON. Pomysł może i niegłupi. Przeznaczone
na modernizację armii miliardy - rozsądnie
wydane na kontrakty z udziałem zachodnich firm - mogłyby przenieść polskie państwowe
stocznie w XXI wiek; na razie tkwią one gdzieś w okolicach drugiej pięciolatki
PRL.
Tak robi zresztą kilka europejskich rządów - choćby Francja i Hiszpania. To dlatego kontrolowana przez
MON Polska Grupa Zbrojeniowa kupiła od syndyka za prawie ćwierć miliarda
złotych Stocznię Marynarki Wojennej w Gdyni. SMW znana jest ostatnio głównie z
budowy za absurdalne pieniądze korwety Gawron i pechowego remontu najnowocześniejszego
polskiego okrętu podwodnego ORP Orzeł, który od owego remontu, czyli od
czterech lat, pozostaje wyłączony ze służby. Antoni Macierewicz jako szef MON
odważnie zapowiadał, że jeszcze w 2017 r. złoży podpis pod kontraktem za 10
mld złotych na budowę w SMW supernowoczesnych okrętów podwodnych w ramach
programu Orka. Dostawcą części i technologii miał być któryś z zachodnich
koncernów - choćby wspomniany Naval - ale montaż i część produkcji
miały się odbywać w Szczecinie. Od tych deklaracji minął rok. Dziś resort
obrony zapowiada podpisanie kontraktów do końca 2018 r. Ale czy do tego
dojdzie, nie wiadomo, bo MON zakontraktowało niedawno zakup za 30 mld zł
baterii rakiet Patriot
i na okręty podwodne brakuje środków. A sama
SMW nie dysponuje technologią budowania sztywnych kadłubów niezbędną do
skonstruowania okrętu podwodnego - o elektronice i uzbrojeniu nie wspominając.
Zresztą, sama koncepcja konsolidacji w MON jest już nieaktualna. W niedawnym
wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” minister Gróbarczyk zapowiedział, że
przemysł stoczniowy zostanie oddany pod nadzór jego resortu.
BATORY NA ZŁE HUMORY
Jednym z gwoździ
programu przywracania świetności miał być też program Batory, czyli
budowa kilku (a może i kilkunastu) promów pasażersko-samochodowych. Głównie z
myślą o wymianie podrdzewiałej floty w kołobrzeskiej spółce Polska Żegluga Bałtycka.
Finansowanie wartego kilka miliardów złotych programu miałyby zapewnić m.in.
Polski Fundusz Rozwoju oraz PKO BP. Z uwagi na skalę projektu miały w nim brać
udział wszystkie większe polskie stocznie - ze szczególnym uwzględnieniem na
poły prywatnej Remontowej Shipbuilding z Gdańska, która wybudowała
już 39 promów Piętnaście napędzanych jest gazem ziemnym, a taki właśnie napęd
mają mieć nowe polskie jednostki. Szkopuł w tym, że Remontowa Shipbuilding to część gdańskiej grupy Remontowa. A Trójmiasto to
bastion PO. Z kolei minister gospodarski morskiej Marek Gróbarczyk pochodzi ze
Szczecina, podobnie jak Joachim Brudziński, w PiS drugi człowiek po Kaczyńskim.
Choć w Remontowej powstał zespół, który miał się zająć opracowaniem
projektu, gdańszczanom uprzejmie podziękowano - formalnie
z powodu zbyt wygórowanych oczekiwań finansowych. I tak na wykonawcę promów
dla PŻB wybrano stocznię Gryfia, choć ta nigdy dotąd nie realizowała takich
projektów. Z braku odpowiedniej własnej infrastruktury Gryfia ma wykorzystać
do tego celu pochylnię Wulkan w dawnej Stoczni Szczecińskiej. Ale to wszystko
pod warunkiem, że i jedna, i druga dostaną około 100 min zł dokapitalizowania.
Według zapewnień ministra Gróbarczyka budowa promu w Szczecinie miała ruszyć
pełną parą jeszcze w 2017 r. Potem wojewoda zachodniopomorski zapowiadał, że
pierwsze blachy zostaną pocięte w styczniu 2018 r.
Ale na razie po pochylni Wulkan hula tylko wiatr. Nie ma mowy o wodowaniu,
cięciu blach.
Nie ma nawet projektu wykonawczego. Rok temu przetarg na wstępne
opracowanie projektowe wygrało gdańskie biuro Ned Project. - Ale prace się nie
rozpoczęły. Gryfia z trudem znajduje pieniądze na wypłatę wynagrodzeń i nie ma
wolnych środków na wpłacenie kilku milionów złotych zaliczki - mówi Rafał
Zahorski. Według jego szacunków samo projektowanie promu zajmie minimum dwa
lata grupie 50 inżynierów. A uzyskanie stosownych pozwoleń i uzgodnień może
wydłużyć tę procedurę nawet do trzech lat. Po co w takim razie położono stępkę,
i to z pompą, z udziałem najważniejszych osób w państwie? Pachnie
gierkowszczyzną.
- Położenie stępki przed przygotowaniem projektu wykonawczego bez
ustalenia pojemności zbiorników paliwa czy typu silników przypomina
rozpoczynanie budowy samochodu od drzwi. Po to, żeby później doprojektować do
nich resztę pojazdu - tłumaczy obrazowo Zahorski.
APELUJE DO SIEBIE
Nieporadność i
opóźnienia w budowie promu zaczynają już niepokoić obóz władzy. Pod koniec
ubiegłego roku Joachim Brudziński w swoim stylu motywował resort gospodarki
morskiej do pracy. - Mógłby minister wziąć przysłowiowego kija i pogonić
wszystkich tych, którzy opóźniają proces budowy promu w Stoczni Remontowej
Gryfia - mówił w Polskim Radiu Szczecin.
Bardziej dosadny był Paweł Brzezicki, zarządca komisaryczny Polskiej
Żeglugi Morskiej. - Apeluję do decydentów: zacznijcie realizować program
Batory naprawdę, nie tylko w przemówieniach - grzmiał
w wywiadzie dla portalu gospodarkamorska.pl. Zaskoczył tym
nawet swoich współpracowników. Jeszcze w 2017 r. w Ministerstwie Gospodarki
Morskiej i Żeglugi Śródlądowej był przecież wiceministrem odpowiedzialnym
za... stocznie. Odszedł podobno po konflikcie z ministrem Gróbarczykiem.
Brzezicki pilotował bowiem w MGMiŻS strategiczną specustawę, która miała
przywracać świetność przemysłowi stoczniowemu, a pozostaje zbiorem bezużytecznych
przepisów, które nie podobają się Komisji Europejskiej.
Ustawa o preferencjach podatkowych dla producentów statków i okrętów jest bowiem tak skomplikowana i nieżyciowa, że w
ciągu półtora roku od jej wprowadzenia nie zainteresowała się nią ani jedna
stocznia. W przeciwieństwie do Komisji Europejskiej, która dostrzegła w niej
elementy niedozwolonej pomocy publicznej. Posłowie właśnie pracują nad
nowelizacją. Zamieszanie w stoczniach potęgują dziwaczne decyzje w sprawie
zarządów portów morskich. Te ze Szczecina i Gdyni, zamiast inwestować uciułane
przez lata oszczędności, wydały 160 mln zł na zakup obligacji Polskiej Żeglugi
Morskiej - pogrążonego w kłopotach państwowego armatora.
Skutki niefrasobliwej polityki składania odważnych przedwyborczych
obietnic bez pokrycia w finansach i menedżerskim know-how są opłakane. Do
posłów opozycji trafił niedawno audytorski wyciąg z ksiąg finansowych polskich
stoczni. Wynika z nich, że choć przychody spółek stoczniowych rosną, to
szybciej rosną straty. A o potencjale produkcyjnym państwowych stoczni świadczy
fakt, że w przetargu na dwa niewielkie statki, jaki kilka miesięcy temu rozpisał
Urząd Morski ze Szczecina, spółki należące do państwa nawet nie wzięły udziału.
Kontrakt przypadł prywatnej stoczni z Gdańska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz