Księżycowe wizje Morawieckiego
W
realizację pomysłów premiera pompowane są publiczne pieniądze. Trzeba o tym
głośno mówić i obnażać bezsens tej fanfaronady. To właśnie zadanie dla
opozycji.
Na pytanie, czy polityk powinien być
wizjonerem, otrzymujemy co pewien czas nowe odpowiedzi. Donald Tusk uważał, że
jak ktoś ma wizję, to powinien iść do lekarza, bowiem kluczowe znaczenie ma
ciepła woda w kranie. Aleksander Kwaśniewski przeciwnie - doradzał kolegom z
SLD, aby w ich rządzeniu było więcej wizji, a mniej telewizji. Mateusz
Morawiecki wybrał trzecią drogę - co miesiąc jakaś wizja i od rana do wieczora
sławiąca go telewizja (publiczna, oczywiście).
Ostatnio nasz
premier postanowił zafundować nam największe w Europie giga lotnisko w
Baranowie za 35 mld zł (a może i więcej). Stosowną ustawę w trymiga uchwalił
Sejm, a że Senat nie chciał być gorszy, właściwa komisja poświęciła na
rozważenie kwestii, czy warto wydawać 35 mld zł, całą godzinę. Opozycyjni
malkontenci oczywiście marudzili, że nie przedstawiono ekspertyz, że na wiele
pytań nie uzyskali odpowiedzi (np. dlaczego Baranów, a nie Modlin), ale z nimi
tak zawsze... Nie rozumieją, że to lotnisko Polakom się po prostu należy!
Wzruszona pani senator Czudowska (zgadnij, czytelniku, z jakiej partii?)
powiedziała nawet, że: „Ten port to jest coś najpiękniejszego, co się Polsce na
początku XXI w. może przydarzyć”
Muszę przyznać, że
i ja się wzruszyłem. Już podrywałem się, aby zadeklarować gotowość do wzięcia w
czynie społecznym udziału w niwelacji gruntu pod pierwszy pas startowy, gdy
pani senator dodała:„To jest wspaniała inwestycja obok innych projektów naszej
formacji”. No właśnie, inne projekty... Wyjąłem z teczki Strategię
Odpowiedzialnego Rozwoju dwa lata temu zaprezentowaną z pompą przez
wicepremiera Morawieckiego (mam ją zawsze przy sobie, gdy dopada mnie chandra,
otwieram, czytam i zaraz jestem weselszy) i otworzyłem na stronie pt. „Projekty
flagowe”.
Pierwszy z nich to projekt„Batory”. Rok temu
Mateusz Morawiecki uroczyście zainaugurował, a biskup poświęcił stępkę pod
pierwszy prom pasażerski. Nie było jeszcze projektu, nie było pieniędzy, ale
stępka już była. Wicepremier Morawiecki ogłosił sukces, zapowiedział, że od
polskich promów zaroi się na Bałtyku. Po roku nic się nie zmieniło - nadal nie
ma projektu ani pieniędzy, jest tylko stępka, z tym że tknięta rdzą.
Następny projekt to
„Lukstorpeda 2.0”,
mający na celu m.in. wyprodukowanie polskiego Pendolino. Po roku producent,
bydgoska Pesa, zanim jeszcze cokolwiek wyprodukowała, popadła w tarapaty
finansowe i została faktycznie znacjonalizowana za pieniądze Polskiego
Funduszu Rozwoju, czyli za nasze pieniądze.
Następny wehikuł,
który miał uczynić z Mateusza Morawieckiego nowe, współczesne wydanie Eugeniusza
Kwiatkowskiego, to projekt „Żwirko i Wigura”- czyli stworzenie z Polski światowego
lidera w produkcji najbardziej technicznie zaawansowanych dronów i uzbrojenie
w nie naszej armii. I co? I nic. Drony produkują u nas dziesiątki firm, dzieci
dostają je na komunię i na tym koniec. Antoni M. obiecał wprawdzie zakupy dla
wojska, ale że św. Antoni jest patronem rzeczy zagubionych, więc drony
dołączyły do równie solennie obiecanych helikopterów i łodzi podwodnych.
I wreszcie projekt „Elektromobilność"
zgodnie z którym już w 2025 r. po polskich drogach ma jeździć milion
wyprodukowanych w Polsce samochodów elektrycznych. Przeprowadźmy krótkie, ale
logiczne rozumowanie. Załóżmy, że fabryka będzie produkować 200 tys. takich
samochodów rocznie (tyle np. wynosi produkcja Opla w Gliwicach). Pomijając
pytanie, czy ze względu na wysoką cenę takich samochodów w ogóle uda się na
taką liczbę znaleźć nabywców - oraz czy jakość tego pojazdu będzie
porównywalna z „elektrykami” niemieckimi czy japońskimi - produkcja musiałaby
ruszyć najpóźniej w 2020 r., jeśli pięć lat potem po Polsce ma śmigać milion
polskich „elektryków” Tymczasem nie ma ani projektu samochodu, ani projektu
fabryki, a wszystkim zajmuje się spółka Electromobility Poland, utworzona przez
państwowe (a jakże!) przedsiębiorstwa niemające nic wspólnego z motoryzacją.
Jak dotychczas jedynym osiągnięciem jej założycieli po półtorarocznej
działalności jest wymiana prezesa.
Nowy prezes ze
wzruszającą szczerością poinformował, że „od koncepcji do uruchomienia produkcji
najlepsi potrzebują 5 lat” a także że:„Musimy też sobie odpowiedzieć na
pytanie, czy wielkoseryjna produkcja takiego samochodu ma w Polsce sens.
I po stronie startujących w postępowaniu zespołów jest
udowodnienie, że tak jest. Czyli mamy wątpliwości, czy to, co robimy, ma sens,
ale ponieważ premier powiedział, że ma, więc my to udowodnimy.
W realizację wszystkich tych księżycowych
pomysłów pompowane są publiczne pieniądze. Trzeba o tym głośno mówić i obnażać
bezsens tej fanfaronady, której pełna jest Strategia (nieodpowiedzialnego
Rozwoju. To właśnie jest zadanie dla opozycji, mogłaby dla celów takiej analizy
powołać międzypartyjny zespół - ale najwyraźniej wystarcza jej (skądinąd
potrzebna) krytyka płacowej pazerności polityków PiS. To zdecydowanie za mało.
Prezydent Duda chce zapytać Polaków, czy
pragną żyć lepiej, szczęśliwiej i bezpieczniej. Jeśli pan prezydent tego nie
wie, nie powinien ani chwili dłużej sprawować swej funkcji. A tak naprawdę
zależy mu na pozytywnej odpowiedzi tylko na jedno pytanie: czy prezydent
powinien mieć więcej władzy? Reszta to wabiki na Kościół, na rolników, na
rodziców (w tym na ojców), na narodowców, związkowców itp. W sumie wykonano
solidny kawał nikomu niepotrzebnej roboty. Są głosy, że nic z tego nie będzie,
bo sami politycy PiS mają do tego pomysłu poważne zastrzeżenia. Przytaczana
jest wypowiedź Marka Suskiego, szefa gabinetu premiera, który stwierdził,
że„nie bardzo rozumie, o co chodzi z tym referendum”.
To akurat żaden argument. Fakt, że pan minister Suski czegoś
nie rozumie, nie powinno nikogo dziwić, przeciwnie - mogłoby to nawet
świadczyć o sensowności projektu. Z tym że prezydenckie referendum to
oczywiście nie ten przypadek. Poważni ludzie nie powinni podejmować nad nim
dyskusji, bo jakakolwiek dyskusja tylko ten pomysł nobilituje.
Kaczyński namierzył „zdrajców” głosujących
(tajnie!) przeciw aresztowaniu senatora Koguta. Podobno wykorzystał w tym celu
nagrania z senackiego monitoringu. Jeśli to prawda, to musiał się na tę
prywatną inwigilację zgodzić marszałek Karczewski.
Oh, wait..., miałem nie pisać o rzeczach oczywistych.
Marek Borowski
Wielki sukces Polski, czyli propagandowe bzdury Morawieckiego
"Polska wygrała
walkę o prawdę historyczną"- ogłosiły w czwartek "Wiadomości"
TVP. Główny dziennik telewizji przedstawia jako wielki sukces wycofanie się
władzy z fatalnych zapisów ustawy o IPN. Zgodnie z linią partii i rządu.
W tym jednym zdaniu kłamstwem jest wszystko, łącznie z
przyimkiem „o". A więc: nie „Polska”, tylko „PiS", nie „wygrał”, ale
„przegrał", nie „walkę”, lecz „awanturę” (ewentualnie „hucpę").
Nie chodziło tu też „o prawdę historyczną”, lecz o chorą i
niezrozumiałą dla świata wizję naszego kraju, czyli rzekomą ofiarę spisku i
ataków „wiadomych sił".
Jakie są „Wiadomości", wiemy od dawna. Dla ekipy
prezesa Jacka Kurskiego nie ma granic manipulacji i żenady. Ale w obecnej
odsłonie głównym propagandystą tego „sukcesu” jest premier Mateusz Morawiecki.
Z kamienną twarzą opowiada o „odzyskanym honorze", „godności Polski” i
„wielkiej dyskusji na temat historii", jaką wywołał jego rząd.
Wstydliwą porażkę Morawiecki przedstawia jako zwycięstwo.
Zamiast szybko spuścić zasłonę, z zapałem oraz wiarą w oczach brnie, i tego
brnięcia końca nie widać.
Propagandowe odwracanie kota ogonem ma swoją długą tradycję.
Im bardziej autorytarna władza, tym mniejsze poczucie obciachu. Poprzeczkę
bardzo wysoko zawiesił Józef Stalin, który w najbardziej ponurych momentach
historii ogłaszał „Zawrót głowy od sukcesów” albo pisał, że „Żyje się lepiej i
weselej".
Dzieciństwo Mateusza Morawieckiego (tak jak i moje)
przypadło na czasy, gdy w PRL rządziła ekipa Edwarda Gierka. Ona też miała
swoje własne osiągnięcia propagandowe. Gdy brakowało mięsa, reżimowe media
(innych nie było) rozpisywały się o szkodliwości białka zwierzęcego, a
zapraszani do telewizyjnego studia eksperci przekonywali, że od mięsa lepszy
jest ser, a od słoniny do ziemniaków – skwarki z cebuli. Nie można było jechać
do Włoch czy do Francji, więc obywatelom wmawiano, że od Lazurowego Wybrzeża piękniejszy
jest Krym, a od Alp - góry Hartz w Niemieckiej Republice Demokratycznej.
Kapitan Kloss był socjalistycznym Bondem, a szczytem marzeń kierowcy było
zasiąść za kierownicą poloneza czy łady.
Być może sentyment do dzieciństwa sprawia, że Morawiecki
swoje bzdury opowiada z taki zapałem.
Jestem to w stanie zrozumieć, tak jak rozumiem, że ma to być
przekaz dla tzw. twardego elektoratu. To grupa wyborców, którzy wybaczą PiS-owi
każdy błąd i usprawiedliwią każde kłamstwo, przekręt i wpadkę. Wybaczą też
robienie z ludzi idiotów. Pytanie: jak długo?
Wojciech Czuchnowski
Serce na talerzu
Unia Europejska łaski nam nie robi, był
łaskaw parę dni temu powiedzieć premier Morawiecki. W jego wystąpieniu usłyszeliśmy ponadto, że to
my, Polska, otworzyliśmy się na Unię, która od dawna zabiegała o przyjęcie w
swoje szeregi kogoś tak atrakcyjnego. Najnowsze technologie latały w naszym
kraju stadami, wystarczyło okno otworzyć i już jakaś wpadła. Autostrady,
szosy, mosty, linie kolejowe, obwodnice - zawrót głowy, ile tego było i jakie
wszystko nowoczesne. Po prostu po Peerelu nam zostało. Zgodziliśmy się więc
wejść do UE, by się naszymi sukcesami podzielić ze słabszymi. Polak ma serce
na talerzu - rzecz jasna w lodówce, żeby się nie popsuło. Gorące serce w
zamrażarce to jest patent, którego od trzech lat świat nam zazdrości.
Wiadomo, że
zachodnia Europa została zasypana uchodźcami, więc problem się zrobił i to nie
byle jaki (przepraszam za ujawnienie danych osobowych). Kraje UE do dziś
szukają najlepszego rozwiązania. Tymczasem Polska znalazła. Nie wpuściła ani
jednego migranta. Siedźcie w swoich domach, nie narażajcie życia na tratwach,
my sami do was przyjedziemy i damy wam tyle, że się nikomu nie śniło. Obietnicę
trzeba było spełnić i wywiązaliśmy się z tego wzorowo. Sama minister Beata
Kempa pojawiła się jeden jedyny raz (w styczniu) w obozie uchodźców syryjskich
w Libanie i przywiozła artykuły pierwszej potrzeby - pół tony piórników i
ołówków. Teraz nasz pisowski rząd nie pofatygował się na nieformalny szczyt
unijny dotyczący tego właśnie problemu. Nie należymy do klubu przyjaciół
relokacji uchodźców i nie zamierzamy w tym procesie brać udziału, poinformował
nasz premier. Krótko mówiąc, niedługo na czyjąś prośbę o szklankę wody
będziemy odpowiadali: nie mamy takiej szklanki. Wprawdzie prezydent Macron
straszy sankcjami za tę polską obojętność, ale - jak powiedział pewien zachwycony sobą
europoseł od siatkówki - to strachy na Lachy.
Unijne pieniądze są
nam zresztą na szczaw potrzebne. Obejdziemy się. Kwitnąca biało-czerwonymi
różami gospodarka da sobie radę. Oczywiście będzie skromniej, ale tak właśnie
ma być. Na wschodniej rubieży, gdzie MON formuje podobno nową ciężką dywizję,
postawimy na przykład skromniejsze czołgi. Minister Błaszczak postanowił z
grubsza odremontować nasze pancerne zapasy produkcji radzieckiej z lat 70.
ubiegłego wieku, a także odmalować za 3 mln zł 14 tys. zabytkowych metalowych
hełmów i sprzedawać je jako pamiątkowe doniczki do kwiatów Zarobi się wtedy na
ósme muzeum dla ojca Rydzyka, na zakup Westerplatte przez wojewodę pomorskiego
i dofinansowanie Uniwersytetu w Opolu, w którym Patryk Jaki będzie wykładał
studentom o szkodliwości edukacji homoseksualnej wśród dzieci w żłobkach.
Nie zapominajmy też, że pod dowództwem
Mateusza Morawieckiego staliśmy się jedynym pomostem łączącym Europę i Stany
Zjednoczone. Ze wszystkich krajów na świecie Ameryka chyba właśnie nas
najbardziej podziwia i szanuje. Za zmiany w sądownictwie, za ustawę IPN i
ogólnie za demokrację w bardzo nowoczesnym wydaniu. Prezydent Trump, gdy
odwiedził Warszawę, poczuł się wręcz obezwładniony urokiem Andrzeja Dudy. Z
obawy, by ten urok się nie powiększył, przez trzy lata nie zaprosił naszego
męża stanu do Białego Domu.
Najgorsze, że
euforia nam się załamała. Któż by się spodziewał, że takie kraje jak Senegal
czy Kolumbia ośmielą się z nami zadrzeć właśnie w stulecie odzyskania
niepodległości.
Stanisław Tym
Reprezentacja narodu
Wiele
wybaczymy naszym piłkarzom. Z wyjątkiem jednego. Nie wybaczymy im tego, że są
tacy jak my.
Tym razem piszę tekst, który w momencie publikacji może być nieaktualny.
Więcej, o niczym innym nic marzę niż o tym, żeby jego niektóre fragmenty w
niedzielny wieczór się zdezaktualizowały. Oczywiście, nie wiem w tym momencie,
gdzie będzie w poniedziałek emocjonalna huśtawka, której ulega cała Polska. Czy
po zwycięstwie kraj znowu dostanie euforycznego amoku, czy też po porażce
wpadnie w totalną histerię. Bo polskie emocje mogą być różne, ale zawsze muszą
być skrajne.
Piłka łączy Polaków szczególnie w wypadku wielkich imprez. Dla jednych
sukces na mistrzostwach świata miał być potwierdzeniem naszej wielkości. Dla
innych pocieszeniem wczasach małości i substytutem realnych sukcesów. Ewentualna
porażka, nic mówiąc już o klęsce, nie jest więc wyłącznie wydarzeniem
sportowym. Jest narodową traumą.
O ile bowiem Anglicy mają na
mistrzostwach national
team. czyli drużynę narodową, a Brazylijczycy seleção, czyli wybór, efekt selekcji, to Polacy mają
reprezentację. W tym wypadku słowo doskonale trafne, bo nie chodzi tylko o to,
że tych 11 reprezentuje nas, ale że to, jak oni grają - nas definiuje. Występ
narodowej reprezentacji jest więc w sensie absolutnie dosłownym sprawą
narodową. A naród nasz z umiaru nie słynie. Albo więc popada w optymizm równie
totalny co bezpodstawny, albo czarną jak smoła rozpacz.
Ponieważ na boisku rozgrywa się kwestia narodowa, efektem może być
tylko narodowa euforia albo narodowa tragedia. Zwykle ta ostatnia. Bo nagle
trzeba się zmierzyć z dysonansem. Husaria, nieustraszeni wojownicy, kawaleria,
nasze orły szyku ją się do aktu heroicznego, a kończy się na przykrym dźwięku
wydawanym przez powietrze uciekające ze strasznie napompowanego balonika oraz
na jękach, że „nie byliśmy przygotowani psychicznie” i „zjadła nas trema”. Ale
czy można oczekiwać, że piłkarze będą bardziej niezłomni niż głowa państwa
deklarująca niezłomność i reprezentująca żałosną ułomność?
Porażki naszej drużyny są tak straszliwie bolesne, bo obnażają
szerokość i głębokość przepaści oddzielającej nasze wyobrażenia o nas samych od
rzeczywistości. Na boisku okazuje się, że Marokańczycy, Islandczycy czy
Irańczycy mogą wprawdzie przegrać, ale naprawdę walczą jak lwy, chociaż nie
mają pielgrzymek kibiców, patriotycznych opraw i całej tej infantylnej,
nadmuchanej patriotyczno-kibicowsko-przedszkolnej ideologii. Mają profesjonalistów,
którzy wychodzą na boisko, by zrobić swoje, czyli 90 minut ciężko pracować. W
naszej, no właśnie - reprezentacji - wygląda to zwykle tak: zaklęcia, bojowe
okrzyki, mobilizacja na parę minut, cios zadany przez przeciwnika, emocjonalna
rozsypka, spuszczone głowy, następny cios, koniec. Plus występ w ostatnim
meczu, gdy gra się już o nic, a więc na luzie.
Porażka z Senegalem była tak trudna do zniesienia, bo wyglądała jak
metafora dzisiejszego państwa. Zamiast gry do przodu, gra do tyłu. Zamiast
mobilizacji, rozkładanie rąk. Zamiast gola strzelonego przeciwnikowi samobój, a
potem poprawka jak z komedii omyłek. Oczywiście, winny był sędzia, bo
bezczelnie nie przewidział, że gdy pozwoli Senegalczykowi wbiec na boisko,
nasz pomocnik zdecyduje się na najbardziej kuriozalne podanie do tyłu na tych
mistrzostwach, stoper zbaranieje, a bramkarz wyprzedzi obu tak, że Senegalczyk
wszedłby z piłką do naszej braki nawet na czworakach. Wygrać dwoma golami, strzelając
jednego i oddając jeden strzał? To jest osiągnięcie. W tym celu Senegalczycy
musieli trafić na właściwego przeciwnika.
Dobrze, wystarczy, bo właśnie chyba ulegam narodowej skłonności do
przelewania na reprezentację swych kibicowskich frustracji, zamiast docenić, że
reprezentacja reprezentacją jest prawdziwą.
Posenegalska frustracja wynika w części z faktu, że przecież dwa lata
temu widzieliśmy tę samą drużynę, w tych samych koszulkach, grającą zupełnie
inaczej. Być może więc za chwilę zobaczymy ją w dawnym wcieleniu. A być może,
jak na o wiele większym, ogólnopolskim boisku, okaże się po prostu, że także w
piłce czas nic zagrał na naszą korzyść i że
nie można bez końca żyć z procentów od zgromadzonego wcześniej kapitału. Kto
nie idzie naprzód, cofa się. I w piłce, i w polityce, i w gospodarce.
Wbrew przyjętej formułce to mecz z Kolumbią jest i meczem o zachowanie
nadziei, i meczem o honor. Bo w meczach o nagrodę pocieszenia stawką są
wyłącznie pozory. Pozostaje więc mieć nadzieję, że jeśli nawet stracimy szanse
na awans, to nic stracimy twarzy. Byłoby szkoda, biorąc pod uwagę, że to w
końcu reprezentacja narodowa.
Tomasz Lis
Nawałka
Przykro po tym mundialu. Szkoda się nawet
wyżywać na piłkarzach, bo grali, jak potrafili, a wyszło jak zawsze, czyli w
2002. i w 2006 r., kiedy też przegraliśmy wszystkie najważniejsze mecze, nie
wydostając się z grupy. Tym razem zawód jest jednak większy, bo po eliminacjach
mundialowych Polska była tak wysoko w rankingach FIFA, że losowano nas z
pierwszego koszyka. To boli, bo ośmiesza. W tym numerze trochę już analizujemy smutny
finał polskich mistrzostw i klęskę, sympatycznego skądinąd, trenera. Współczujemy:„totalna
nawałka” to będzie jedno z łagodniejszych określeń taktyki i praktyki polskiej
reprezentacji na mistrzostwach w Rosji. Najgorsze, że jeśli zawiodło wszystko -
jak samokrytycznie przyznają piłkarze i selekcjoner - to znaczy, że nie mamy
odpowiedzi, co właściwie się stało. A może po prostu karmiliśmy złudzenia,
pompując się biało-czerwonymi zaśpiewami, ekstazą TVP czy spotami
przywołującymi na mundial wojów Mieszka i powstańców warszawskich? Sza! - w
POLITYCE obiecaliśmy sobie, że ani sukcesów, ani porażek futbolistów nie będziemy
mieszać z polityką (choć to Andrzej Duda mówił, że poziom sportowy odpowiada
poziomowi kraju). Warto jednak przyglądać się, jak partia rządząca przełknie i
zinterpretuje„porażkę Polaków”; po który z propagandowych schematów sięgnie, by
zneutralizować emocjonalnego doła, w jaki wepchnęli nas piłkarze? Jak będzie
próbowała zatrzeć publiczne wrażenie, że Polska „znów” jest na kolanach, że
cudzoziemcy nami poniewierają i się z nas śmieją? Taki nastrój byłby niebezpieczny,
bo może się szerzyć, zwłaszcza że ostatnio jakoś tak przegrywamy na różnych
boiskach.
Kiedy my sobie tutaj gadu-gadu o mundialu,
właśnie w tych dniach ogłoszono nieformalny akt założycielski nowej Unii Europejskiej,
Zdarzyło się to w niemieckiej miejscowości Meseberg, która z czasem może
przejść do historii kontynentu tak jak holenderski Maastricht, gdzie w 1992 r.
został podpisany traktat tworzący Unię. Wtedy odbyło się to z fanfarami, teraz
cichcem, ale zmiana jest fundamentalna. Otóż podczas szczytu Francja-Niemcy
Merkel i Macron powiedzieli (co było oczekiwane przynajmniej od wyborów w Niemczech),
w jakim kierunku zamierzają prowadzić Europę. Nie ulega wątpliwości, że dziś,
tak jak w czasach ojców założycieli, te dwa największe kraje postanowiły
niespecjalnie oglądać się na innych.
To polityczna, a pewnie też emocjonalna odpowiedź na
wieczne, narastające pretensje różnych europejskich rządów, kierowane pod
adresem Unii, a zwłaszcza wobec oskarżanych o dominację Niemiec.
Wygląda na to, jakby Angela Merkel miała już dosyć
tłumaczenia się z każdego europejskiego kryzysu, z niefortunnego rozszerzenia
Unii, odpierania ataków opozycji wewnętrznej i zewnętrznej, i postanowiła
skorzystać z oferty Emmanuela Macrona - powrotu do francusko-niemieckiej
wspólnoty, dwuskładnikowego centrum europejskiej konstelacji, wokół którego, w
dowolnej odległości i po różnych orbitach, mogą sobie krążyć inne państwa
kontynentu.
W deklaracji z Mesebergu znalazło się kilka
propozycji istotnie zmieniających znaną nam unijną konstrukcję i mechanikę.
Przede wszystkim odrębny budżet strefy euro, na razie jeszcze stosunkowo
niewielki, ale potwierdzający głęboki zwrot w polityce Angeli Merkel. Niemcy do
tej pory wzdragały się przed formalnym wyodrębnieniem unii walutowej z
europejskiej, nie chcąc brać na siebie dodatkowych obciążeń i ryzyka.
Przeważyła polityka: eurozona to dziś 19 krajów, które w naturalny sposób będą
grawitowały w stronę ściślejszej unii budżetowej, podatkowej, bankowej, wspólnego
zarządzania kryzysowego. Razem ta grupa ma - w dzisiejszej Unii 28 państw -
komfortową większość decyzyjną. Nowa Unia. Dodatkowo w Mesebergu zapowiedziano
znaczne ograniczenie prawa weta (także w polityce zagranicznej i - niestety
dla nas - budżetowej), a nawet rezygnację z zasady, że każdy kraj musi mieć
swojego komisarza w Brukseli.„Unia dwóch prędkości" którą byliśmy
straszeni przez prezydenta Macrona, staje się faktem. Do tego ma dojść jeszcze
jedna rewolucyjna zmiana: Rada Bezpieczeństwa UE, czyli zalążek lokalnego sojuszu
wojskowego - oczywiście w ramach NATO, ale z coraz mniejszą wiarą w lojalność
trumpowskiej Ameryki. Rada miałaby dysponować siłami interwencyjnymi UE, także
sterować europejską agencją uzbrojenia.
Polska PiS, w punkcie wyjścia, znajduje się
tu całkowicie poza boiskiem. Nie jest i nie zamierza być w strefie euro, nie
uczestniczy w najważniejszych dziś rozmowach o tym, jak realnie przeciwdziałać
niechcianej imigracji. Z powodu zawstydzających zarzutów o naruszanie
praworządności i niezależności sądów jest marginalizowana w realnych dyskusjach
nad przyszłym budżetem. A także, czego nie jesteśmy do końca świadomi, coraz
bardziej wyłącza się z zachodniego systemu bezpieczeństwa. Już nawet nie chodzi
oto, jak Antoni Macierewicz zachował się wobec Francji (od caracali po
mistraie), która przewodzi europejskim planom obronnym. Gorzej, że stopniowo
sami wyłączamy się z NATO. Dewastacja dowództwa wojskowego, systemu szkolenia,
załamanie polskich, ale będących częścią NATO, planów zbrojeniowych spycha nas
na margines Sojuszu (wkrótce napiszemy na ten temat więcej). Zamiast chronić,
jak tylko można, konstrukcję Unii i NATO oraz naszą tam obecność i wpływy, rząd
snuje jakieś alternatywne „nawałkowe” strategie: Międzymorze, sojusz
polsko-amerykański, Wyszehrad-4 czy bukareszteński związek wschodniej flanki
B-9. Realne, do czego się zapisujemy, to jakieś nowe Austro-Węgry, czyli
antyimigrancki (cokolwiek kto znaczy) i prorosyjski sojusz dawnych regionów
habsburskiego imperium, pod kierunkiem kanclerza Sebastiana Kurza i premiera
Victora Orbana. Niewiadomo tylko, czy taki był plan, czy tak wyszło? I to
pytanie rzeczywiście wiąże polską politykę z kadrą Nawałki.
Jerzy Baczyński
Ciekawa-słuszna
Na ostatnim festiwalu polskiej piosenki w
Opolu, w trakcie pozowania na ściance, producent muzyczny Donatan złapał za
pośladki pieśniarkę Edytę Górniak, która w rewanżu strzeliła go w pysk.
Zrobiła się afera, która zmusiła spoliczkowanego łapacza do wydania stosownego
oświadczenia. Idzie ono tak: „Celowo pobudziłem ludzi do bardzo
ciekawej-słusznej dyskusji i mam nadzieję, do jeszcze słuszniejszych wniosków.
Zwracając uwagę na ważny i aktualny temat: »Są granice, których nie możemy
przekraczać«, czyli starajmy się umieć walczyć o swoją przestrzeń w każdej
postaci. Nie chodzi tylko o przerysowaną sytuację w przykładzie, ale też o
życiową asertywność”.
Oświadczenie
Donatana wywołało wielkie poruszenie w kręgach władzy. Z tego co słyszę z
dobrze poinformowanych źródeł, kluczowi aktorzy dobrej zmiany szykują
inspirowane błyskotliwym producentem oświadczenia na czas, który nadejdzie.
Udało nam się
dotrzeć do kilku spośród nich.
Prezydent Andrzej
Duda wykazał się najmniejszą kreatywnością. Przepisał po prostu całe
oświadczenie Donatana, dodając tylko jedno zdanie na początku, dla zaznaczenia,
że nie chodzi o pupę, lecz o konstytucję: „Ja nie łamałem konstytucji. Celowo
pobudziłem ludzi do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji i mam nadzieję, do jeszcze
słuszniejszych wniosków. Zwracając uwagę na ważny i aktualny temat: »Są
granicę, których nie możemy przekraczać«, czyli starajmy się umieć walczyć o
swoją przestrzeń w każdej postaci. Nie chodzi tylko o przerysowaną sytuację w
przykładzie, ale też o życiową asertywność”.
Inni dodali więcej
od siebie. W tezach do oświadczenia Jarosława Kaczyńskiego możemy m.in.
przeczytać: „Odrywanie Polski od Unii Europejskiej, pokazywanie jej jako
głównego wroga, wejście w konflikt z praktycznie wszystkimi dotychczasowymi
sojusznikami, czyli działania, z których zadowolony może być tylko Putin, były
celowym pobudzeniem ciekawej-słusznej dyskusji o tym, jak będzie wyglądać
nasza przyszłość, gdy obrażeni na Zachód staniemy ze spuszczonymi portkami sami
naprzeciw Rosji. Tak samo niszczenie niezależności sądownictwa służy dyskusji
o tym, jak radzą sobie kraje, w których wymiar sprawiedliwości poddany jest
partii rządzącej. W obydwu wypadkach chodzi o to samo i wynika z mej głębokiej
troski, że Polacy już zapomnieli, jak to było za komuny i pod rosyjskim
panowaniem, więc postanowiłem im przypomnieć za pomocą ciekawej-słusznej
dyskusji”.
Jacek Kurski:
„Historia jako nauczycielka życia jest bardzo bliska memu sercu, z tym większym
więc zaniepokojeniem zauważałem, że dzisiejsza młodzież nie wie, jak wyglądała
propaganda stanu wojennego, do jakich granic potrafiła się posuwać.
Postanowiłem więc zrobić w TVP jej rekonstrukcję, a w »Wiadomościach« TVP nawet
wzmocnioną wersję w stosunku do oryginału, by pobudzić ludzi do
ciekawej-słusznej dyskusji o granicach, których nigdy nie należy przekraczać,
i jeszcze słuszniejszych wniosków”.
Antoni Macierewicz:
„Celowo pobudziłem Polaków do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji, ilu ludzi
można przekonać, że katastrofa lotnicza była zamachem wynikającym z wielopoziomowego
spisku. W tym badaniu Socjologicznym chodziło nam też o Sprawdzenie, ile wybrana
przez nas grupa jest w stanie przyjąć wzajemnie wykluczających się tez i czy są
granice absurdu, których nie moglibyśmy przekroczyć. Badaliśmy również to, jak
bardzo nieprawdopodobne historie są w stanie głosić nasi dziennikarze i publicyści,
mając pełną świadomość, że są one kompletną fikcją. Nie chodzi tylko o
przerysowaną sytuację w przykładzie, ale też o życiową asertywność”.
Stanowisko
episkopatu: „W ostatnich latach Kościół starał się pobudzić ciekawą-słuszną
dyskusję, zwłaszcza wśród młodzieży, o tym, jak by wyglądał kraj, w którym instytucja
religijna miałaby wpływ na praktycznie każdą sferę życia, a w dodatku
cieszyłaby się niemal bezwarunkowym wsparciem autorytarnej władzy i ciągle
byłoby jej mało. Ciekawiło nas, jak daleko można się posunąć, by w końcu
nastąpiła kontrreakcja. Testowaliśmy różne techniki nacisku, by następnie
efekty działań wrzucić w algorytmy i uzyskać odpowiedź, czy wskutek naszego
postępowania Polskę czeka nowy Zapatero, czy coś jeszcze bardziej ekscytująco
radykalnego. Kierowała nami czysto naukowa ciekawość i z zapartym tchem czekamy
na rezultaty”.
Prokurator
Piotrowicz: „Celowo pobudziłem ludzi do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji, czy
ktoś taki jak ja może się stać szczególnie promowanym symbolem dobrej zmiany i
jakie wynikają z tego wnioski”.
Marcin Meller
Gdzie te chłopy
Nie jest to felieton, ale list otwarty do
naszych piłkarzy, reprezentantów Polski na mundialu w Rosji. Drogie chłopaki,
przeczytacie albo i nie ten list, kiedy będzie już po meczu z Kolumbią, który
może wygracie, czego Wam serdecznie życzę, a może i nie. Oba wyniki tak samo
jak wyniki następnych spotkań ( oby wielu) mogą się zdarzyć. Należę do
miłośników piłki nożnej, którzy obserwują piłkarskie zmagania od lat 50. Wiem.
że jesteście wybrańcami narodu i wspaniałego selekcjonera, trenera Nawałki.
Wiem. że świetnie zarabiacie, a Wasza piłkarska kariera szybko się kończy, bo
w dość młodym wieku. Nie zazdroszczę Wam pieniędzy, bo występujecie w światowym
teatrze marzeń, który generuje dość pokaźny dochód. Nie przeszkadza mi, że
występujecie w reklamach, nie przeszkadza mi również, chociaż staram się mieć
do tego dystans, że czasem przegrywacie. Interesuje mnie tylko styl. w jakim
się to dzieje. Każdy zawodowiec ma prawo do błędów. Może się zdarzyć rykoszet,
może się zdarzyć samobójcza bramka, wszystko to jest ludzkie. Pozostaje jednak
jeszcze parędziesiąt minut, w czasie których nie chcę oglądać sparaliżowanych
chłopców bez ambicji i bez tego o czym mówicie, że to jest zaszczyt, kiedy
reprezentujecie nasz kraj. W meczu z Senegalem nie tylko nie gryźliście trawy.
Wyglądaliście w biało-czerwonych strojach jak polska opozycja wobec pisowskich
rządów bezprawia. Byliście grupą, która patrzy na siebie ze zdumieniem i nie
wie, co to jest gra drużynowa. Chodziliście po boisku jak we mgle. Zawiedli
wszyscy. Moim zdaniem to nie sprawa umiejętności, które posiadacie, tylko
charakterów. Wiem. że nie jesteśmy Islandczykami. Wiem. że nie wspomaga nas Allah.
Wiem. że nie macie charakteru samurajów, ale nie wierzę, że opuściła was nagle
męskość i, brutalnie mówiąc, że nie macie jaj. Liczę na to, że zdarzył się
oprócz nieszczęśliwego splotu okoliczności jakiś straszny dzień, który już nie
powróci. Powtarzam, obojętnie, czy wygracie, czy przegracie, macie pokazać, że
możemy być z was dumni. Odpowiedzcie sobie sami na pytanie z wielkiego przeboju
Danuty Rinn. Pytanie brzmi: Gdzie te chłopy?
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Pech
Trzeba mieć pecha. W szczycie upałów złapać
przeziębienie, nie spać po nocach z powodu duszącego kaszlu, brać antybiotyki,
do tego łykać garściami proszki od bólu głowy, płukać gardło - i nic. Zupełnie
nic się nie da zrobić, choćby nie wiem jak się chciało. A chciało się bardzo.
Od kilku tygodni mam swój pierwszy rower w życiu, rower, którego mi wszyscy
zazdroszczą. Piękny, czarny, demoniczny niczym Harley, kierownica jak w „Easy
Rider”, nic tylko budzić postrach na wiejskich drogach. Dla kogoś, kto nigdy
nie nauczył się jeździć na dwukołowcu, po prostu nagroda życia. Ale co z tego,
kiedy po przejechaniu stu metrów ujrzałem ciemne plamy w oczach i z trudem do czołgałem
się do domu. A w domu kanapa, ręcznik na czoło, pad na wznak i zezowanie w
telewizor - tyle mi zostało. Włączyłem mecz Polska - Senegal i zasnąłem.
Obudził mnie wrzask
całej wsi: „Jeeeest!”. Półprzytomny zacząłem chwytać z powietrza skrawki
relacji. Winien był Cionek. Biedny piłkarz, od którego odbiła się piłka
kopnięta przez Senegalczyka i wpadła do naszej bramki. Dla niektórych
komentatorów przestał być Polakiem i pytano, kto mu dał paszport. Wkrótce,
okazało się, że winien był Milik. To on wszystko zawalił, piłkarz
niepotrzebny, cwaniak bez formy, z którego nigdy nie było pożytku. Ani razu
nikomu nie podał, nie strzelił, stracone kalorie. I do: tego jeszcze ta fotka,
uśmiechniętego po przegranym meczu. Wtedy ktoś rzucił: „Nawałka. Nawałka jest
winien. Zawsze ustawiał drużynę źle. Cały jego koncept, począwszy od mieszkania
w Soczi, po taktykę z martwym atakiem, to jedna wielka porażka. Niech odda to,
co zarobił”.
Sytuacja mi się
lekko gmatwała, a jednocześnie robiła coraz bardziej klarowna. Mecz
przespałem, a wiedziałem więcej niż ci, którzy go oglądali. Jakiś były piłkarz
wyznał (a media to wrzuciły na jedynki), że winien jest Lewandowski. Zachłanny
na kasę, niczym rekin śliniący się na widok człowieka płynącego w zatoce San
Francisco. Stary Szczęsny uznał, że winien jest jego syn, który do piłki biegł
tak, jak się biegnie po wino do geesu. Tego akurat nie zrozumiałem. Po wino
zawsze biegło się jak po rekord świata, Boltem, szybciej się nie da. Ale może
coś się zmieniło. Wtedy Piotrek Bratkowski mnie rozweselił, pisząc: „Winien
jest Peszko, który w meczu nie zagrał”.
Dwa dni później mój
stan był jeszcze gorszy, antybiotyki odebrały mi resztki sił, senność morzyła
bezustannie, doszedł brak apetytu. Zanosiło się na to, że cały mundial
przemknie mi jak przez mgłę, bez emocji, z jednym tylko marzeniem: obudzić się
żywym i natychmiast zasnąć. Aż nadszedł mecz Chorwacja - Argentyna.
Przygotowywałem się
do niego pół dnia. Postawiłem na stoliku herbatę z sokiem malinowym, fiolkę z
ketonalem, napój imbirowy, antybiotyk, zaparzoną szałwię i położyłem się przed
wielkim ekranem. I wtedy wyłączyli prąd. Przez Polskę zechciało przejść tornado,
kosząc drzewa, domy i słupy energetyczne. Dla nas w sumie było łaskawe nie
zerwało w okolicy ani jednego dachu, ale prąd znikł. Dokładnie w chwili meczu.
W komórce miałem tyle prądu, by móc przeglądać internet, ale nie tyle, by
oglądać transmisję. Z rozpaczy zanurzyłem się w artykuł na łamach pisma
„Rolling Stone” o życiowej tragedii Johnny’ego Deppa, geniusza filmowego
aktorstwa, a zarazem wiecznie pijanego i naćpanego Piotrusia Pana, który
zarobił w życiu 650 milionów dolarów i właśnie je wszystkie stracił, lądując w
koszmarnych długach i w głębokiej studni samotności. Takie coś sobie
zaserwowałem na przetrwanie nieudanego wieczoru. Gdy skończyłem czytać - prąd
wrócił. Zobaczyłem na ekranie wielkie 3:0 dla Chorwacji. I komentarz domagający
się, by Messi przestał w końcu grać w piłkę.
Internet daje taką
łatwość wydawania wyroków śmierci, że gdyby miały moc wykonawczą, nie żyłoby
pół globu. W całkiem nieodległych czasach wysyłano na gilotynę Adama Małysza,
mistrza nad mistrzami, potem mu odpuszczono, potem znów mu szykowano stryczek.
Jak on to zniósł - nie mam pojęcia. Przez ten brak prądu wszędzie się
spóźniłem, teraz siedzę w wielkim markecie na ławeczce, piszę na MacBooku
niniejszy felieton, czekając na żonę. Tabuny ludzi przewalają się z wózkami,
przechodzi dziewczyna bardzo sexy, ktoś z boku rzuca, że powinna stać pod
latarnią, idzie pani Kamila Gasiuk-Pihowicz z dziećmi, mówi mi o numerze z ordynacją
wyborczą do europarlamentu, jaki PiS nagle wycięło. Staram się skupić i
zdążyć, bo jutro mecz i znowu połowa ludzkości stanie się mordercami.
Zbigniew Hołdys
Sto gramów Woroszylskiego
Sześć kilo Polski” - brzmiał tytuł recenzji
Ewy Wilk z księgi esejów o stuleciu niepodległości (POLITYKA 24). To książka
wagi ciężkiej, ale trzeba przyznać, że i niepodległość nie jest lekka. Dlaczego
od pewnego czasu wydaje się takie ciężkie książki, że nie można utrzymać ich w
ręku? Przyczyny mogą być dwie: opasły tom jest tańszy niż dwa, a poza tym o
niektórych książkach z góry wiadomo, że nie będą masowo czytane, należą do
kategorii półkowników - nikt tego nie dźwiga.
Ja mam na to
sposób: kupuję książki u rzeźnika. To stary nawyk, z czasów Polski Ludowej,
kiedy u rzeźnika nie było niczego, poza książką... zażaleń. Od tamtego czasu
dużo się zmieniło. Ukazały się na przykład „Dzienniki 1953-1982” Wiktora Woroszylskiego
(Wyd. Karta), które w PRL nie miały szans publikacji, a półki w sklepach
mięsnych uginają się dziś pod ciężarem golonki, zaś pod ladą, gdzie kiedyś
leżał schab dla przyjaciół, jest i miejsce na książki. Księgarń ubywa - mięsa
przybywa.
„Woroszylski” waży co najmniej półtora
kilograma, czyli ponad moje siły. - Proszę żeberka i sto gramów, przepraszam,
sto stron książki Woroszylskiego - mówię. - Przedniej czy tylnej? - pyta
rzeźnik, ostrząc tasak. - Przedniej, koniecznie przedniej, bo z przodu jest to,
co najlepsze, czyli wstęp Andrzej a Friszke - mówię. Rzeźnik wyraźnie niezadowolony,
bo wszyscy chcą przedniej, „dorzucę panu kilka stron zadniej, bo kto mi to
kupi, same indeksy i zdjęcia psa Kluchy”.
Czytam dzienniki i
pamiętniki współczesnych, bo w nich odnajduję siebie i moje czasy. - Dlaczego
ty ciągle piszesz sobie? - zapytał mnie niedawno znany dysydent i więzień
polityczny. - Bo tylko na tym się znam - odpowiedziałem. Pod datą „Sobota, 20
października 1956”
(słynne plenum KC PZPR) Woroszylski notuje: „Wracam do filharmonii, akurat jest
przerwa. (...) Moskiewska orkiestra. Potem Ojstrach - koncert skrzypcowy
Szostakowicza. (...) To genialne. Publiczność też to czuje - oklaski
przechodzące w owację. Kiedy obserwuję entuzjazm publiczności, śmiać mi się
chce na myśl o »antyradzieckich nastrojach« w Polsce. One są, ale dotyczą
czegoś innego. (...) »Mniej strachów, więcej Ojstrachów«, »Lepszy Szostakowicz
niż Kaganowicz«, »Precz z Chruszczowem - niech żyje Prokofiew... ”.
I ja tam byłem, nie
jako meloman, ale jako gazeciarz, warszawski Gavroche. Nie poszedłem na
koncert, ponieważ tego wieczoru, zaraz po plenum, ukazał się dodatek specjalny
do „Życia Warszawy”, który mieliśmy rozdać ludności. Wiedząc, że część ludności
zaraz będzie wychodzić z filharmonii, pobiegłem na Jasną, żeby zdążyć przed
końcem koncertu. Udało się. Ledwo z naręczem dodatku (bezpłatnego!) stanąłem na
schodach, z sali koncertowej wysypał się tłum, który rozdrapał dodatek,
zostawiając mnie z pustymi rękoma. Jakże więc mam o tym nie czytać i nie
wspominać?
W1955 r. bawił w ZSRR
Jawaharlal Nebru, premier Indii, wielkiego kraju, o którego względy zabiegał
Kreml i Biały Dom. Jak pisze Woroszylski, poeta Robert Rożdiestwienski nie mógł
poznać hotelu, w którym trzy dni wcześniej stanął Nehru. Mahoniowa łazienka,
puchowa kołdra. „I tak udało wam się, żeście teraz przyjechali. To menu na
przykład zostało po uczcie przygotowanej dla Nehru” - wyjaśnił kelner.
Wiadomo było, że
premier Nehru musi porozmawiać ze zwyczajnym, przeciętnym człowiekiem. „Wybór
padł na szofera, mieszkającego w fińskim domku w pobliżu drogi. Najpierw
doprowadzono mu całą zagrodę do stanu filmowego”, świeżo wytapetowano ściany,
sprowadzono z Moskwy komplet mebli, wielolampowy odbiornik Mir. Z Moskwy
przylecieli samolotem artysta dekorator i kelnerka, która podczas wizyty Nehru
miała udawać pracownicę domową. Szofera i całą rodzinę ubrano jak spod igły,
wreszcie w garażu na podwórku znalazła się nowiutka pobieda. Nehru zastał
gospodarza, gdy akurat „reperował swój wóz”. Po miłej pogawędce premier udał
się w dalszą drogę, „podniesiony na duchu dobrobytem ludzi radzieckich. A z
tego szofera czy nie szczęściarz? Tylko pobiedę odebrano mu nazajutrz,
wszystko inne zostawiono na własność - i meble, i ubrania, i mir, i zapas win,
którym uczciwie częstował sąsiadów, tak że cały sowchoz nie wychodził do pracy
przez trzy dni”.
I ja tam byłem, wino piłem! Za czasów
Chruszczowa wysłano mnie w podróż dziennikarską do Wilna, co było
osiągnięciem, ponieważ Polaków długo do Wilna nie puszczano. Dostałem, niestety,
opiekuna z Agencji Nowosti. W pociągu opiekun zapytał, czy mogę spać na górnej
półce. OK. Następnie zamówił u konduktorki dwa czaja. Jak dostaliśmy herbatę,
wylał ją do umywalki, gdyż potrzebował tylko szklanek, po czym zapowiedział gin
and tonic. Zamiast ginu miał jałowcówkę lub inną wódkę (będąc pod wpływem,
zapomniałem), zamiast toniku
bułgarski słoik marynowanych owoców, owoce wyrzucił, a ocet
dolał do szklanek i tak obudziliśmy się w Wilnie.
W hotelu na śniadanie zamawiał tylko białe wino
i stawiał mi zadania. Dzisiaj mam spotkania w fabryce, w redakcji
polskojęzycznej gazety „Czerwony Sztandar” i zwiedzanie miasta. Nazajutrz rano
odpytywał: - W fabryce byłeś? W
redakcji byłeś? No, to dzisiaj o 10 przyjadą po ciebie z sowchozu. Trzeciego
dnia zbuntowałem się. Przy śniadaniu mówię: dość instytucji i zabytków, chcę porozmawiać
ze zwykłym człowiekiem! Mój opiekun zagląda na to do „rozpiski” i mówi: „Aaa,
zwykły człowiek! Konieczno mamy. Dziś wieczorem mamy wizytę u przeciętnej rodziny.
Pójdę z tobą” - dodał, przewidując, że można będzie się napić, a przy okazji
moderować rozmowę.
Zwykłym człowiekiem
okazał się bardzo sympatyczny murarz, znany na cały Związek z tego, że od ponad
20 lat każdy urlop poświęcał na naprawy i konserwację muru kremlowskiego.
Opowiadał mi o swoim synu, który był w wojsku i wyszedł cało z dachowania
czołgiem. Otworzył przede mną szafę i z dumą pokazał prezent dla syna na
powrót z wojska. Była to para nowych jugosłowiańskich butów. Mam nadzieję, że
po moim wyjściu tych butów mu nie zabrano.
A ja jutro do
rzeźnika, po kolejne ćwierć kilo Woroszylskiego.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz