sobota, 30 czerwca 2018

Księżycowe wizje Morawieckiego,Wielki sukces Polski, czyli propagandowe bzdury Morawieckiego,Serce na talerzu,Reprezentacja narodu,Nawałka,Ciekawa-słuszna,Gdzie te chłopy,Pech i Sto gramów Woroszylskiego



Księżycowe wizje Morawieckiego

W realizację pomysłów premiera pompowane są publiczne pieniądze. Trzeba o tym głośno mówić i obnażać bezsens tej fanfaronady. To właśnie zadanie dla opozycji.

Na pytanie, czy polityk powinien być wizjonerem, otrzymu­jemy co pewien czas nowe odpowiedzi. Donald Tusk uważał, że jak ktoś ma wizję, to powinien iść do lekarza, bowiem klu­czowe znaczenie ma ciepła woda w kranie. Aleksander Kwaśniew­ski przeciwnie - doradzał kolegom z SLD, aby w ich rządzeniu było więcej wizji, a mniej telewizji. Mateusz Morawiecki wybrał trzecią drogę - co miesiąc jakaś wizja i od rana do wieczora sławiąca go telewizja (publiczna, oczywiście).
   Ostatnio nasz premier postanowił zafundować nam najwięk­sze w Europie giga lotnisko w Baranowie za 35 mld zł (a może i więcej). Stosowną ustawę w trymiga uchwalił Sejm, a że Senat nie chciał być gorszy, właściwa komisja poświęciła na rozważenie kwestii, czy warto wydawać 35 mld zł, całą godzinę. Opozycyjni malkontenci oczywiście marudzili, że nie przedstawiono eks­pertyz, że na wiele pytań nie uzyskali odpowiedzi (np. dlaczego Baranów, a nie Modlin), ale z nimi tak zawsze... Nie rozumieją, że to lotnisko Polakom się po prostu należy! Wzruszona pani se­nator Czudowska (zgadnij, czytelniku, z jakiej partii?) powiedziała nawet, że: „Ten port to jest coś najpiękniejszego, co się Polsce na początku XXI w. może przydarzyć”
   Muszę przyznać, że i ja się wzruszyłem. Już podrywałem się, aby zadeklarować gotowość do wzięcia w czynie społecznym udziału w niwelacji gruntu pod pierwszy pas startowy, gdy pani senator dodała:„To jest wspaniała inwestycja obok innych projektów naszej formacji”. No właśnie, inne projekty... Wyjąłem z teczki Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju dwa lata temu zaprezentowaną z pompą przez wicepremiera Morawieckiego (mam ją zawsze przy sobie, gdy dopada mnie chandra, otwieram, czytam i zaraz jestem weselszy) i otworzyłem na stronie pt. „Projekty flagowe”.

Pierwszy z nich to projekt„Batory”. Rok temu Mateusz Mora­wiecki uroczyście zainaugurował, a biskup poświęcił stępkę pod pierwszy prom pasażerski. Nie było jeszcze projektu, nie było pieniędzy, ale stępka już była. Wicepremier Morawiecki ogłosił sukces, zapowiedział, że od polskich promów zaroi się na Bałtyku. Po roku nic się nie zmieniło - nadal nie ma projektu ani pieniędzy, jest tylko stępka, z tym że tknięta rdzą.
   Następny projekt to „Lukstorpeda 2.0”, mający na celu m.in. wyprodukowanie polskiego Pendolino. Po roku producent, bydgoska Pesa, zanim jeszcze cokolwiek wyprodukowała, popadła w tarapaty finansowe i została faktycznie znacjonalizowana za pie­niądze Polskiego Funduszu Rozwoju, czyli za nasze pieniądze.
   Następny wehikuł, który miał uczynić z Mateusza Morawiec­kiego nowe, współczesne wydanie Eugeniusza Kwiatkowskiego, to projekt „Żwirko i Wigura”- czyli stworzenie z Polski świato­wego lidera w produkcji najbardziej technicznie zaawansowa­nych dronów i uzbrojenie w nie naszej armii. I co? I nic. Drony produkują u nas dziesiątki firm, dzieci dostają je na komunię i na tym koniec. Antoni M. obiecał wprawdzie zakupy dla woj­ska, ale że św. Antoni jest patronem rzeczy zagubionych, więc drony dołączyły do równie solennie obiecanych helikopterów i łodzi podwodnych.

I wreszcie projekt „Elektromobilność" zgodnie z którym już w 2025 r. po polskich drogach ma jeździć milion wyprodukowanych w Polsce samochodów elektrycznych. Przeprowadźmy krótkie, ale logiczne rozumowanie. Załóżmy, że fabryka będzie produkować 200 tys. takich samochodów rocznie (tyle np. wynosi produkcja Opla w Gliwicach). Pomijając pytanie, czy ze względu na wysoką cenę takich samocho­dów w ogóle uda się na taką liczbę znaleźć nabywców - oraz czy ja­kość tego pojazdu będzie porównywalna z „elektrykami” niemieckimi czy japońskimi - produkcja musiałaby ruszyć najpóźniej w 2020 r., jeśli pięć lat potem po Polsce ma śmigać milion polskich „elektryków” Tymczasem nie ma ani projektu samochodu, ani projektu fabryki, a wszystkim zajmuje się spółka Electromobility Poland, utworzona przez państwowe (a jakże!) przedsiębiorstwa niemające nic wspólne­go z motoryzacją. Jak dotychczas jedynym osiągnięciem jej założycieli po półtorarocznej działalności jest wymiana prezesa.
   Nowy prezes ze wzruszającą szczerością poinformował, że „od koncepcji do uruchomienia produkcji najlepsi potrzebują 5 lat” a także że:„Musimy też sobie odpowiedzieć na pytanie, czy wielkoseryjna produkcja takiego samochodu ma w Polsce sens.
I po stronie startujących w postępowaniu zespołów jest udowodnie­nie, że tak jest. Czyli mamy wątpliwości, czy to, co robimy, ma sens, ale ponieważ premier powiedział, że ma, więc my to udowodnimy.
   W  realizację wszystkich tych księżycowych pomysłów pompo­wane są publiczne pieniądze. Trzeba o tym głośno mówić i obnażać bezsens tej fanfaronady, której pełna jest Strategia (nieodpowie­dzialnego Rozwoju. To właśnie jest zadanie dla opozycji, mogłaby dla celów takiej analizy powołać międzypartyjny zespół - ale najwy­raźniej wystarcza jej (skądinąd potrzebna) krytyka płacowej pazer­ności polityków PiS. To zdecydowanie za mało.

Prezydent Duda chce zapytać Polaków, czy pragną żyć lepiej, szczęśliwiej i bezpieczniej. Jeśli pan prezydent tego nie wie, nie powinien ani chwili dłużej sprawować swej funkcji. A tak naprawdę zależy mu na pozytywnej odpowiedzi tylko na jedno pytanie: czy prezydent powinien mieć więcej władzy? Reszta to wabiki na Ko­ściół, na rolników, na rodziców (w tym na ojców), na narodowców, związkowców itp. W sumie wykonano solidny kawał nikomu niepo­trzebnej roboty. Są głosy, że nic z tego nie będzie, bo sami politycy PiS mają do tego pomysłu poważne zastrzeżenia. Przytaczana jest wypowiedź Marka Suskiego, szefa gabinetu premiera, który stwierdził, że„nie bardzo rozumie, o co chodzi z tym referendum”.
To akurat żaden argument. Fakt, że pan minister Suski czegoś nie ro­zumie, nie powinno nikogo dziwić, przeciwnie - mogłoby to nawet świadczyć o sensowności projektu. Z tym że prezydenckie referen­dum to oczywiście nie ten przypadek. Poważni ludzie nie powinni podejmować nad nim dyskusji, bo jakakolwiek dyskusja tylko ten pomysł nobilituje.

Kaczyński namierzył „zdrajców” głosujących (tajnie!) przeciw aresztowaniu senatora Koguta. Podobno wykorzystał w tym celu nagrania z senackiego monitoringu. Jeśli to prawda, to musiał się na tę prywatną inwigilację zgodzić marszałek Karczewski.
Oh, wait..., miałem nie pisać o rzeczach oczywistych.
Marek Borowski


Wielki sukces Polski, czyli propagandowe bzdury Morawieckiego


"Polska wygrała walkę o prawdę historyczną"- ogłosiły w czwartek "Wiadomości" TVP. Główny dziennik telewizji przedstawia jako wielki sukces wycofanie się władzy z fatalnych zapisów ustawy o IPN. Zgodnie z linią partii i rządu.

W tym jednym zdaniu kłamstwem jest wszystko, łącznie z przyimkiem „o". A więc: nie „Polska”, tylko „PiS", nie „wygrał”, ale „przegrał", nie „walkę”, lecz „awanturę” (ewentualnie „hucpę").

Nie chodziło tu też „o prawdę historyczną”, lecz o chorą i niezrozumiałą dla świata wizję naszego kraju, czyli rzekomą ofiarę spisku i ataków „wiadomych sił".

Jakie są „Wiadomości", wiemy od dawna. Dla ekipy prezesa Jacka Kurskiego nie ma granic manipulacji i żenady. Ale w obecnej odsłonie głównym propagandystą tego „sukcesu” jest premier Mateusz Morawiecki. Z kamienną twarzą opowiada o „odzyskanym honorze", „godności Polski” i „wielkiej dyskusji na temat historii", jaką wywołał jego rząd.

Wstydliwą porażkę Morawiecki przedstawia jako zwycięstwo. Zamiast szybko spuścić zasłonę, z zapałem oraz wiarą w oczach brnie, i tego brnięcia końca nie widać.

Propagandowe odwracanie kota ogonem ma swoją długą tradycję. Im bardziej autorytarna władza, tym mniejsze poczucie obciachu. Poprzeczkę bardzo wysoko zawiesił Józef Stalin, który w najbardziej ponurych momentach historii ogłaszał „Zawrót głowy od sukcesów” albo pisał, że „Żyje się lepiej i weselej".

Dzieciństwo Mateusza Morawieckiego (tak jak i moje) przypadło na czasy, gdy w PRL rządziła ekipa Edwarda Gierka. Ona też miała swoje własne osiągnięcia propagandowe. Gdy brakowało mięsa, reżimowe media (innych nie było) rozpisywały się o szkodliwości białka zwierzęcego, a zapraszani do telewizyjnego studia eksperci przekonywali, że od mięsa lepszy jest ser, a od słoniny do ziemniaków – skwarki z cebuli. Nie można było jechać do Włoch czy do Francji, więc obywatelom wmawiano, że od Lazurowego Wybrzeża piękniejszy jest Krym, a od Alp - góry Hartz w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Kapitan Kloss był socjalistycznym Bondem, a szczytem marzeń kierowcy było zasiąść za kierownicą poloneza czy łady. 

Być może sentyment do dzieciństwa sprawia, że Morawiecki swoje bzdury opowiada z taki zapałem.

Jestem to w stanie zrozumieć, tak jak rozumiem, że ma to być przekaz dla tzw. twardego elektoratu. To grupa wyborców, którzy wybaczą PiS-owi każdy błąd i usprawiedliwią każde kłamstwo, przekręt i wpadkę. Wybaczą też robienie z ludzi idiotów. Pytanie: jak długo?
Wojciech Czuchnowski

Serce na talerzu

Unia Europejska łaski nam nie robi, był łaskaw parę dni temu powiedzieć pre­mier Morawiecki. W  jego wystąpieniu usłyszeliśmy ponadto, że to my, Polska, otworzyliśmy się na Unię, która od dawna zabiegała o przyjęcie w swoje szeregi kogoś tak atrakcyjnego. Najnowsze technologie latały w naszym kraju stadami, wystarczyło okno otworzyć i już jakaś wpa­dła. Autostrady, szosy, mosty, linie kolejowe, obwodnice - zawrót głowy, ile tego było i jakie wszystko nowoczesne. Po prostu po Peerelu nam zostało. Zgodziliśmy się więc wejść do UE, by się naszymi sukcesami podzielić ze słab­szymi. Polak ma serce na talerzu - rzecz jasna w lodówce, żeby się nie popsuło. Gorące serce w zamrażarce to jest patent, którego od trzech lat świat nam zazdrości.
   Wiadomo, że zachodnia Europa została zasypana uchodźcami, więc problem się zrobił i to nie byle jaki (przepraszam za ujawnienie danych osobowych). Kraje UE do dziś szukają najlepszego rozwiązania. Tymczasem Polska znalazła. Nie wpuściła ani jednego migranta. Siedź­cie w swoich domach, nie narażajcie życia na tratwach, my sami do was przyjedziemy i damy wam tyle, że się nikomu nie śniło. Obietnicę trzeba było spełnić i wywiązaliśmy się z tego wzorowo. Sama minister Beata Kempa pojawiła się jeden jedyny raz (w styczniu) w obozie uchodźców syryj­skich w Libanie i przywiozła artykuły pierwszej potrzeby - pół tony piórników i ołówków. Teraz nasz pisowski rząd nie pofatygował się na nieformalny szczyt unijny doty­czący tego właśnie problemu. Nie należymy do klubu przyjaciół relokacji uchodźców i nie zamierzamy w tym procesie brać udziału, poinformował nasz premier. Krót­ko mówiąc, niedługo na czyjąś prośbę o szklankę wody będziemy odpowiadali: nie mamy takiej szklanki. Wpraw­dzie prezydent Macron straszy sankcjami za tę polską obojętność, ale - jak powiedział pe­wien zachwycony sobą europoseł od siatkówki - to strachy na Lachy.
   Unijne pieniądze są nam zresztą na szczaw potrzebne. Obejdziemy się. Kwitnąca biało-czerwonymi różami gospodarka da sobie radę. Oczywiście będzie skromniej, ale tak właśnie ma być. Na wschodniej rubieży, gdzie MON formuje podobno nową ciężką dywizję, postawimy na przykład skromniejsze czołgi. Minister Błaszczak postanowił z grubsza odremontować nasze pancerne zapasy produk­cji radzieckiej z lat 70. ubiegłego wieku, a także odmalo­wać za 3 mln zł 14 tys. zabytkowych metalowych hełmów i sprzedawać je jako pamiątkowe doniczki do kwiatów Zarobi się wtedy na ósme muzeum dla ojca Rydzyka, na zakup Westerplatte przez wojewodę pomorskiego i do­finansowanie Uniwersytetu w Opolu, w którym Patryk Jaki będzie wykładał studentom o szkodliwości edukacji homoseksualnej wśród dzieci w żłobkach.

Nie zapominajmy też, że pod dowództwem Mateusza Morawieckiego staliśmy się jedynym pomostem łą­czącym Europę i Stany Zjednoczone. Ze wszystkich kra­jów na świecie Ameryka chyba właśnie nas najbardziej podziwia i szanuje. Za zmiany w sądownictwie, za ustawę IPN i ogólnie za demokrację w bardzo nowoczesnym wy­daniu. Prezydent Trump, gdy odwiedził Warszawę, po­czuł się wręcz obezwładniony urokiem Andrzeja Dudy. Z obawy, by ten urok się nie powiększył, przez trzy lata nie zaprosił naszego męża stanu do Białego Domu.
   Najgorsze, że euforia nam się załamała. Któż by się spodziewał, że takie kraje jak Senegal czy Kolumbia ośmielą się z nami zadrzeć właśnie w stulecie odzy­skania niepodległości.
Stanisław Tym

Reprezentacja narodu

Wiele wybaczymy naszym piłkarzom. Z wyjątkiem jednego. Nie wybaczymy im tego, że są tacy jak my.
   Tym razem piszę tekst, który w momencie publikacji może być nieaktualny. Więcej, o niczym innym nic marzę niż o tym, żeby jego niektóre fragmenty w niedzielny wieczór się zdezaktualizowały. Oczywiście, nie wiem w tym momencie, gdzie będzie w poniedziałek emocjonalna huśtawka, której ulega cała Polska. Czy po zwycięstwie kraj znowu dostanie euforycznego amoku, czy też po porażce wpadnie w totalną histerię. Bo polskie emocje mogą być różne, ale zawsze mu­szą być skrajne.
   Piłka łączy Polaków szczególnie w wypadku wielkich im­prez. Dla jednych sukces na mistrzostwach świata miał być potwierdzeniem naszej wielkości. Dla innych pocieszeniem wczasach małości i substytutem realnych sukcesów. Ewen­tualna porażka, nic mówiąc już o klęsce, nie jest więc wy­łącznie wydarzeniem sportowym. Jest narodową traumą.
O ile bowiem Anglicy mają na mistrzostwach national team. czyli drużynę narodową, a Brazylijczycy seleção, czyli wy­bór, efekt selekcji, to Polacy mają reprezentację. W tym wy­padku słowo doskonale trafne, bo nie chodzi tylko o to, że tych 11 reprezentuje nas, ale że to, jak oni grają - nas definiu­je. Występ narodowej reprezentacji jest więc w sensie abso­lutnie dosłownym sprawą narodową. A naród nasz z umiaru nie słynie. Albo więc popada w optymizm równie totalny co bezpodstawny, albo czarną jak smoła rozpacz.
   Ponieważ na boisku rozgrywa się kwestia narodowa, efek­tem może być tylko narodowa euforia albo narodowa tra­gedia. Zwykle ta ostatnia. Bo nagle trzeba się zmierzyć z dysonansem. Husaria, nieustraszeni wojownicy, kawale­ria, nasze orły szyku ją się do aktu heroicznego, a kończy się na przykrym dźwięku wydawanym przez powietrze ucieka­jące ze strasznie napompowanego balonika oraz na jękach, że „nie byliśmy przygotowani psychicznie” i „zjadła nas tre­ma”. Ale czy można oczekiwać, że piłkarze będą bardziej niezłomni niż głowa państwa deklarująca niezłomność i re­prezentująca żałosną ułomność?
   Porażki naszej drużyny są tak straszliwie bolesne, bo ob­nażają szerokość i głębokość przepaści oddzielającej nasze wyobrażenia o nas samych od rzeczywistości. Na boisku okazuje się, że Marokańczycy, Islandczycy czy Irańczycy mogą wprawdzie przegrać, ale naprawdę walczą jak lwy, chociaż nie mają pielgrzymek kibiców, patriotycznych opraw i całej tej infantylnej, nadmuchanej patriotyczno-kibicowsko-przedszkolnej ideologii. Mają profesjona­listów, którzy wychodzą na boisko, by zrobić swoje, czyli 90 minut ciężko pracować. W naszej, no właśnie - repre­zentacji - wygląda to zwykle tak: zaklęcia, bojowe okrzyki, mobilizacja na parę minut, cios zadany przez przeciwnika, emocjonalna rozsypka, spuszczone głowy, następny cios, koniec. Plus występ w ostatnim meczu, gdy gra się już o nic, a więc na luzie.
   Porażka z Senegalem była tak trudna do zniesienia, bo wyglądała jak metafora dzisiejszego państwa. Zamiast gry do przodu, gra do tyłu. Zamiast mobilizacji, rozkładanie rąk. Zamiast gola strzelonego przeciwnikowi samobój, a potem poprawka jak z komedii omyłek. Oczywiście, winny był sę­dzia, bo bezczelnie nie przewidział, że gdy pozwoli Senegalczykowi wbiec na boisko, nasz pomocnik zdecyduje się na najbardziej kuriozalne podanie do tyłu na tych mistrzo­stwach, stoper zbaranieje, a bramkarz wyprzedzi obu tak, że Senegalczyk wszedłby z piłką do naszej braki nawet na czworakach. Wygrać dwoma golami, strzelając jednego i od­dając jeden strzał? To jest osiągnięcie. W tym celu Senegalczycy musieli trafić na właściwego przeciwnika.
   Dobrze, wystarczy, bo właśnie chyba ulegam narodowej skłonności do przelewania na reprezentację swych kibicowskich frustracji, zamiast docenić, że reprezentacja reprezen­tacją jest prawdziwą.
   Posenegalska frustracja wynika w części z faktu, że prze­cież dwa lata temu widzieliśmy tę samą drużynę, w tych sa­mych koszulkach, grającą zupełnie inaczej. Być może więc za chwilę zobaczymy ją w dawnym wcieleniu. A być może, jak na o wiele większym, ogólnopolskim boisku, okaże się po prostu, że także w piłce czas nic zagrał na naszą korzyść i że nie można bez końca żyć z procentów od zgromadzone­go wcześniej kapitału. Kto nie idzie naprzód, cofa się. I w pił­ce, i w polityce, i w gospodarce.
   Wbrew przyjętej formułce to mecz z Kolumbią jest i me­czem o zachowanie nadziei, i meczem o honor. Bo w me­czach o nagrodę pocieszenia stawką są wyłącznie pozory. Pozostaje więc mieć nadzieję, że jeśli nawet stracimy szanse na awans, to nic stracimy twarzy. Byłoby szkoda, biorąc pod uwagę, że to w końcu reprezentacja narodowa.
Tomasz Lis

Nawałka

Przykro po tym mundialu. Szkoda się nawet wyżywać na piłkarzach, bo grali, jak potrafili, a wyszło jak zawsze, czyli w 2002. i w 2006 r., kiedy też przegraliśmy wszystkie najważniejsze mecze, nie wydostając się z grupy. Tym razem zawód jest jednak większy, bo po eliminacjach mundialowych Polska była tak wysoko w rankingach FIFA, że losowano nas z pierwszego koszyka. To boli, bo ośmiesza. W  tym numerze trochę już analizujemy smutny finał polskich mistrzostw i klęskę, sympatycznego skądinąd, trenera. Współczujemy:„totalna nawałka” to będzie jedno z łagodniejszych określeń taktyki i praktyki polskiej reprezentacji na mistrzostwach w Rosji. Najgorsze, że jeśli zawiodło wszystko - jak samokrytycznie przyznają piłkarze i selekcjoner - to znaczy, że nie mamy odpowiedzi, co właściwie się stało. A może po prostu karmiliśmy złudzenia, pompując się biało-czerwonymi zaśpiewami, ekstazą TVP czy spotami przywołującymi na mundial wojów Mieszka i powstańców warszawskich? Sza! - w POLITYCE obiecaliśmy sobie, że ani sukcesów, ani porażek futbolistów nie bę­dziemy mieszać z polityką (choć to Andrzej Duda mówił, że poziom sportowy odpowiada poziomowi kraju). Warto jednak przyglądać się, jak partia rządząca przełknie i zinterpretuje„porażkę Polaków”; po który z propagandowych schematów sięgnie, by zneutralizować emocjonalnego doła, w jaki wepchnęli nas piłkarze? Jak będzie próbowała zatrzeć publiczne wrażenie, że Polska „znów” jest na kola­nach, że cudzoziemcy nami poniewierają i się z nas śmieją? Taki na­strój byłby niebezpieczny, bo może się szerzyć, zwłaszcza że ostatnio jakoś tak przegrywamy na różnych boiskach.

Kiedy my sobie tutaj gadu-gadu o mundialu, właśnie w tych dniach ogłoszono nieformalny akt założycielski nowej Unii Euro­pejskiej, Zdarzyło się to w niemieckiej miejscowości Meseberg, która z czasem może przejść do historii kontynentu tak jak holenderski Maastricht, gdzie w 1992 r. został podpisany traktat tworzący Unię. Wtedy odbyło się to z fanfarami, teraz cichcem, ale zmiana jest fun­damentalna. Otóż podczas szczytu Francja-Niemcy Merkel i Macron powiedzieli (co było oczekiwane przynajmniej od wyborów w Niem­czech), w jakim kierunku zamierzają prowadzić Europę. Nie ulega wątpliwości, że dziś, tak jak w czasach ojców założycieli, te dwa największe kraje postanowiły niespecjalnie oglądać się na innych.
To polityczna, a pewnie też emocjonalna odpowiedź na wieczne, narastające pretensje różnych europejskich rządów, kierowane pod adresem Unii, a zwłaszcza wobec oskarżanych o dominację Niemiec.
Wygląda na to, jakby Angela Merkel miała już dosyć tłumaczenia się z każdego europejskiego kryzysu, z niefortunnego rozszerzenia Unii, odpierania ataków opozycji wewnętrznej i zewnętrznej, i postano­wiła skorzystać z oferty Emmanuela Macrona - powrotu do francusko-niemieckiej wspólnoty, dwuskładnikowego centrum europej­skiej konstelacji, wokół którego, w dowolnej odległości i po różnych orbitach, mogą sobie krążyć inne państwa kontynentu.

W deklaracji z Mesebergu znalazło się kilka propozycji istotnie zmieniających znaną nam unijną konstrukcję i mechanikę. Przede wszystkim odrębny budżet strefy euro, na razie jeszcze stosunkowo niewielki, ale potwierdzający głęboki zwrot w polityce Angeli Merkel. Niemcy do tej pory wzdragały się przed formalnym wyodrębnieniem unii walutowej z europejskiej, nie chcąc brać na siebie dodatkowych obciążeń i ryzyka. Przeważyła polityka: eurozona to dziś 19 krajów, które w naturalny sposób będą grawitowały w stronę ściślejszej unii budżetowej, podatkowej, bankowej, wspól­nego zarządzania kryzysowego. Razem ta grupa ma - w dzisiejszej Unii 28 państw - komfortową większość decyzyjną. Nowa Unia. Dodatkowo w Mesebergu zapowiedziano znaczne ograniczenie pra­wa weta (także w polityce zagranicznej i - niestety dla nas - budże­towej), a nawet rezygnację z zasady, że każdy kraj musi mieć swo­jego komisarza w Brukseli.„Unia dwóch prędkości" którą byliśmy straszeni przez prezydenta Macrona, staje się faktem. Do tego ma dojść jeszcze jedna rewolucyjna zmiana: Rada Bezpieczeństwa UE, czyli zalążek lokalnego sojuszu wojskowego - oczywiście w ramach NATO, ale z coraz mniejszą wiarą w lojalność trumpowskiej Ameryki. Rada miałaby dysponować siłami interwencyjnymi UE, także stero­wać europejską agencją uzbrojenia.

Polska PiS, w punkcie wyjścia, znajduje się tu całkowicie poza boiskiem. Nie jest i nie zamierza być w strefie euro, nie uczest­niczy w najważniejszych dziś rozmowach o tym, jak realnie przeciwdziałać niechcianej imigracji. Z powodu zawstydzających zarzutów o naruszanie praworządności i niezależności sądów jest marginalizowana w realnych dyskusjach nad przyszłym budżetem. A także, czego nie jesteśmy do końca świadomi, coraz bardziej wyłącza się z zachodniego systemu bezpieczeństwa. Już nawet nie chodzi oto, jak Antoni Macierewicz zachował się wobec Francji (od caracali po mistraie), która przewodzi europejskim planom obronnym. Gorzej, że stopniowo sami wyłączamy się z NATO. Dewastacja dowództwa wojskowego, systemu szkolenia, załama­nie polskich, ale będących częścią NATO, planów zbrojeniowych spycha nas na margines Sojuszu (wkrótce napiszemy na ten temat więcej). Zamiast chronić, jak tylko można, konstrukcję Unii i NATO oraz naszą tam obecność i wpływy, rząd snuje jakieś alternatywne „nawałkowe” strategie: Międzymorze, sojusz polsko-amerykański, Wyszehrad-4 czy bukareszteński związek wschodniej flanki B-9. Realne, do czego się zapisujemy, to jakieś nowe Austro-Węgry, czyli antyimigrancki (cokolwiek kto znaczy) i prorosyjski sojusz dawnych regionów habsburskiego imperium, pod kierunkiem kanclerza Sebastiana Kurza i premiera Victora Orbana. Niewiado­mo tylko, czy taki był plan, czy tak wyszło? I to pytanie rzeczywiście wiąże polską politykę z kadrą Nawałki.
Jerzy Baczyński

Ciekawa-słuszna

Na ostatnim festiwalu polskiej piosenki w Opolu, w trakcie pozowania na ściance, producent muzyczny Donatan złapał za pośladki pieś­niarkę Edytę Górniak, która w rewanżu strzeliła go w pysk. Zrobiła się afera, która zmusiła spoliczkowanego łapa­cza do wydania stosownego oświadczenia. Idzie ono tak: „Celowo pobudziłem ludzi do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji i mam nadzieję, do jeszcze słuszniejszych wnio­sków. Zwracając uwagę na ważny i aktualny temat: »Są granice, których nie możemy przekraczać«, czyli staraj­my się umieć walczyć o swoją przestrzeń w każdej postaci. Nie chodzi tylko o przerysowaną sytuację w przykładzie, ale też o życiową asertywność”.
   Oświadczenie Donatana wywołało wielkie poruszenie w kręgach władzy. Z tego co słyszę z dobrze poinformo­wanych źródeł, kluczowi aktorzy dobrej zmiany szyku­ją inspirowane błyskotliwym producentem oświadczenia na czas, który nadejdzie.
   Udało nam się dotrzeć do kilku spośród nich.
   Prezydent Andrzej Duda wykazał się najmniejszą kreatywnością. Przepisał po prostu całe oświadczenie Donatana, dodając tylko jedno zdanie na początku, dla za­znaczenia, że nie chodzi o pupę, lecz o konstytucję: „Ja nie łamałem konstytucji. Celowo pobudziłem ludzi do bar­dzo ciekawej-słusznej dyskusji i mam nadzieję, do jesz­cze słuszniejszych wniosków. Zwracając uwagę na ważny i aktualny temat: »Są granicę, których nie możemy przekraczać«, czyli starajmy się umieć walczyć o swoją prze­strzeń w każdej postaci. Nie chodzi tylko o przerysowaną sytuację w przykładzie, ale też o życiową asertywność”.
   Inni dodali więcej od siebie. W tezach do oświadczenia Jarosława Kaczyńskiego możemy m.in. przeczytać: „Od­rywanie Polski od Unii Europejskiej, pokazywanie jej jako głównego wroga, wejście w konflikt z praktycznie wszyst­kimi dotychczasowymi sojusznikami, czyli działania, z których zadowolony może być tylko Putin, były celowym pobudzeniem ciekawej-słusznej dyskusji o tym, jak bę­dzie wyglądać nasza przyszłość, gdy obrażeni na Zachód staniemy ze spuszczonymi portkami sami naprzeciw Rosji. Tak samo niszczenie niezależności sądownictwa słu­ży dyskusji o tym, jak radzą sobie kraje, w których wymiar sprawiedliwości poddany jest partii rządzącej. W oby­dwu wypadkach chodzi o to samo i wynika z mej głębokiej troski, że Polacy już zapomnieli, jak to było za komu­ny i pod rosyjskim panowaniem, więc postanowiłem im przypomnieć za pomocą ciekawej-słusznej dyskusji”.
   Jacek Kurski: „Historia jako nauczycielka życia jest bardzo bliska memu sercu, z tym większym więc za­niepokojeniem zauważałem, że dzisiejsza młodzież nie wie, jak wyglądała propaganda stanu wojennego, do ja­kich granic potrafiła się posuwać. Postanowiłem więc zrobić w TVP jej rekonstrukcję, a w »Wiadomościach« TVP nawet wzmocnioną wersję w stosunku do orygina­łu, by pobudzić ludzi do ciekawej-słusznej dyskusji o gra­nicach, których nigdy nie należy przekraczać, i jeszcze słuszniejszych wniosków”.
   Antoni Macierewicz: „Celowo pobudziłem Polaków do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji, ilu ludzi można przekonać, że katastrofa lotnicza była zamachem wyni­kającym z wielopoziomowego spisku. W tym badaniu Socjologicznym chodziło nam też o Sprawdzenie, ile wy­brana przez nas grupa jest w stanie przyjąć wzajemnie wykluczających się tez i czy są granice absurdu, których nie moglibyśmy przekroczyć. Badaliśmy również to, jak bardzo nieprawdopodobne historie są w stanie głosić nasi dziennikarze i publicyści, mając pełną świadomość, że są one kompletną fikcją. Nie chodzi tylko o przerysowaną sytuację w przykładzie, ale też o życiową asertywność”.
   Stanowisko episkopatu: „W ostatnich latach Kościół starał się pobudzić ciekawą-słuszną dyskusję, zwłaszcza wśród młodzieży, o tym, jak by wyglądał kraj, w którym instytucja religijna miałaby wpływ na praktycznie każdą sferę życia, a w dodatku cieszyłaby się niemal bezwarunkowym wsparciem autorytarnej władzy i ciągle byłoby jej mało. Ciekawiło nas, jak daleko można się posunąć, by w końcu nastąpiła kontrreakcja. Testowaliśmy różne techniki na­cisku, by następnie efekty działań wrzucić w algorytmy i uzyskać odpowiedź, czy wskutek naszego postępowania Polskę czeka nowy Zapatero, czy coś jeszcze bardziej eks­cytująco radykalnego. Kierowała nami czysto naukowa ciekawość i z zapartym tchem czekamy na rezultaty”.
   Prokurator Piotrowicz: „Celowo pobudziłem ludzi do bardzo ciekawej-słusznej dyskusji, czy ktoś taki jak ja może się stać szczególnie promowanym symbolem dobrej zmiany i jakie wynikają z tego wnioski”.
Marcin Meller

Gdzie te chłopy

Nie jest to felieton, ale list otwarty do na­szych piłkarzy, reprezentantów Polski na mundialu w Rosji. Drogie chłopaki, prze­czytacie albo i nie ten list, kiedy będzie już po me­czu z Kolumbią, który może wygracie, czego Wam serdecznie życzę, a może i nie. Oba wyniki tak samo jak wyniki następnych spotkań ( oby wielu) mogą się zdarzyć. Należę do miłośników piłki nożnej, którzy obserwują piłkarskie zmagania od lat 50. Wiem. że jesteście wybrańcami narodu i wspaniałego selek­cjonera, trenera Nawałki. Wiem. że świetnie zara­biacie, a Wasza piłkarska kariera szybko się kończy, bo w dość młodym wieku. Nie zazdroszczę Wam pieniędzy, bo występujecie w światowym teatrze marzeń, który generuje dość pokaźny dochód. Nie przeszkadza mi, że występujecie w reklamach, nie przeszkadza mi również, chociaż staram się mieć do tego dystans, że czasem przegrywacie. Interesuje mnie tylko styl. w jakim się to dzieje. Każdy zawodo­wiec ma prawo do błędów. Może się zdarzyć rykoszet, może się zdarzyć samobójcza bramka, wszystko to jest ludzkie. Pozostaje jednak jeszcze parędzie­siąt minut, w czasie których nie chcę oglądać spara­liżowanych chłopców bez ambicji i bez tego o czym mówicie, że to jest zaszczyt, kiedy reprezentujecie nasz kraj. W meczu z Senegalem nie tylko nie gryź­liście trawy. Wyglądaliście w biało-czerwonych strojach jak polska opozycja wobec pisowskich rządów bezprawia. Byliście grupą, która patrzy na siebie ze zdumieniem i nie wie, co to jest gra drużynowa. Cho­dziliście po boisku jak we mgle. Zawiedli wszyscy. Moim zdaniem to nie sprawa umiejętności, które posiadacie, tylko charakterów. Wiem. że nie jeste­śmy Islandczykami. Wiem. że nie wspomaga nas Al­lah. Wiem. że nie macie charakteru samurajów, ale nie wierzę, że opuściła was nagle męskość i, brutal­nie mówiąc, że nie macie jaj. Liczę na to, że zdarzył się oprócz nieszczęśliwego splotu okoliczności jakiś straszny dzień, który już nie powróci. Powtarzam, obojętnie, czy wygracie, czy przegracie, macie po­kazać, że możemy być z was dumni. Odpowiedzcie sobie sami na pytanie z wielkiego przeboju Danuty Rinn. Pytanie brzmi: Gdzie te chłopy?
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Pech

Trzeba mieć pecha. W szczycie upałów złapać przeziębienie, nie spać po nocach z powodu duszącego kaszlu, brać antybiotyki, do tego łykać garściami proszki od bólu głowy, płukać gardło - i nic. Zupełnie nic się nie da zrobić, choćby nie wiem jak się chciało. A chciało się bardzo. Od kilku tygodni mam swój pierwszy rower w życiu, rower, którego mi wszyscy zazdroszczą. Piękny, czarny, demoniczny ni­czym Harley, kierownica jak w „Easy Rider”, nic tylko budzić postrach na wiejskich drogach. Dla kogoś, kto nigdy nie nauczył się jeździć na dwukołowcu, po pro­stu nagroda życia. Ale co z tego, kiedy po przejechaniu stu metrów ujrzałem ciemne plamy w oczach i z trudem do czołgałem się do domu. A w domu kanapa, ręcznik na czoło, pad na wznak i zezowanie w telewizor - tyle mi zostało. Włączyłem mecz Polska - Senegal i zasnąłem.
   Obudził mnie wrzask całej wsi: „Jeeeest!”. Półprzy­tomny zacząłem chwytać z powietrza skrawki relacji. Winien był Cionek. Biedny piłkarz, od którego odbiła się piłka kopnięta przez Senegalczyka i wpadła do na­szej bramki. Dla niektórych komentatorów przestał być Polakiem i pytano, kto mu dał paszport. Wkrótce, okazało się, że winien był Milik. To on wszystko zawa­lił, piłkarz niepotrzebny, cwaniak bez formy, z które­go nigdy nie było pożytku. Ani razu nikomu nie podał, nie strzelił, stracone kalorie. I do: tego jeszcze ta fot­ka, uśmiechniętego po przegranym meczu. Wtedy ktoś rzucił: „Nawałka. Nawałka jest winien. Zawsze ustawiał drużynę źle. Cały jego koncept, począwszy od mieszka­nia w Soczi, po taktykę z martwym atakiem, to jedna wielka porażka. Niech odda to, co zarobił”.
   Sytuacja mi się lekko gmatwała, a jednocześnie robi­ła coraz bardziej klarowna. Mecz przespałem, a wiedzia­łem więcej niż ci, którzy go oglądali. Jakiś były piłkarz wyznał (a media to wrzuciły na jedynki), że winien jest Lewandowski. Zachłanny na kasę, niczym rekin śliniący się na widok człowieka płynącego w zatoce San Franci­sco. Stary Szczęsny uznał, że winien jest jego syn, który do piłki biegł tak, jak się biegnie po wino do geesu. Tego akurat nie zrozumiałem. Po wino zawsze biegło się jak po rekord świata, Boltem, szybciej się nie da. Ale może coś się zmieniło. Wtedy Piotrek Bratkowski mnie rozweselił, pisząc: „Winien jest Peszko, który w meczu nie zagrał”.
   Dwa dni później mój stan był jeszcze gorszy, antybio­tyki odebrały mi resztki sił, senność morzyła bezustan­nie, doszedł brak apetytu. Zanosiło się na to, że cały mundial przemknie mi jak przez mgłę, bez emocji, z jed­nym tylko marzeniem: obudzić się żywym i natychmiast zasnąć. Aż nadszedł mecz Chorwacja - Argentyna.
   Przygotowywałem się do niego pół dnia. Postawiłem na stoliku herbatę z sokiem malinowym, fiolkę z ketonalem, napój imbirowy, antybiotyk, zaparzoną szał­wię i położyłem się przed wielkim ekranem. I wtedy wyłączyli prąd. Przez Polskę zechciało przejść torna­do, kosząc drzewa, domy i słupy energetyczne. Dla nas w sumie było łaskawe nie zerwało w okolicy ani jed­nego dachu, ale prąd znikł. Dokładnie w chwili meczu. W komórce miałem tyle prądu, by móc przeglądać in­ternet, ale nie tyle, by oglądać transmisję. Z rozpaczy zanurzyłem się w artykuł na łamach pisma „Rolling Stone” o życiowej tragedii Johnny’ego Deppa, geniu­sza filmowego aktorstwa, a zarazem wiecznie pijanego i naćpanego Piotrusia Pana, który zarobił w życiu 650 milionów dolarów i właśnie je wszystkie stracił, lądując w koszmarnych długach i w głębokiej studni samotności. Takie coś sobie zaserwowałem na prze­trwanie nieudanego wieczoru. Gdy skończyłem czy­tać - prąd wrócił. Zobaczyłem na ekranie wielkie 3:0 dla Chorwacji. I komentarz domagający się, by Messi przestał w końcu grać w piłkę.
   Internet daje taką łatwość wydawania wyroków śmierci, że gdyby miały moc wykonawczą, nie żyłoby pół globu. W całkiem nieodległych czasach wysyłano na gilotynę Adama Małysza, mistrza nad mistrzami, potem mu odpuszczono, potem znów mu szykowano stryczek. Jak on to zniósł - nie mam pojęcia. Przez ten brak prądu wszędzie się spóźniłem, teraz siedzę w wielkim marke­cie na ławeczce, piszę na MacBooku niniejszy felieton, czekając na żonę. Tabuny ludzi przewalają się z wóz­kami, przechodzi dziewczyna bardzo sexy, ktoś z boku rzuca, że powinna stać pod latarnią, idzie pani Kamila Gasiuk-Pihowicz z dziećmi, mówi mi o numerze z ordy­nacją wyborczą do europarlamentu, jaki PiS nagle wy­cięło. Staram się skupić i zdążyć, bo jutro mecz i znowu połowa ludzkości stanie się mordercami.
Zbigniew Hołdys

Sto gramów Woroszylskiego

Sześć kilo Polski” - brzmiał tytuł recenzji Ewy Wilk z księgi esejów o stuleciu niepodległości (POLITYKA 24). To książka wagi ciężkiej, ale trzeba przyznać, że i niepodległość nie jest lekka. Dla­czego od pewnego czasu wydaje się takie ciężkie książki, że nie można utrzymać ich w ręku? Przyczyny mogą być dwie: opasły tom jest tańszy niż dwa, a poza tym o niektó­rych książkach z góry wiadomo, że nie będą masowo czyta­ne, należą do kategorii półkowników - nikt tego nie dźwiga.
   Ja mam na to sposób: kupuję książki u rzeźnika. To sta­ry nawyk, z czasów Polski Ludowej, kiedy u rzeźnika nie było niczego, poza książką... zażaleń. Od tamtego czasu dużo się zmieniło. Ukazały się na przykład „Dzienniki 1953-1982” Wiktora Woroszylskiego (Wyd. Karta), któ­re w PRL nie miały szans publikacji, a półki w sklepach mięsnych uginają się dziś pod ciężarem golonki, zaś pod ladą, gdzie kiedyś leżał schab dla przyjaciół, jest i miejsce na książki. Księgarń ubywa - mięsa przybywa.
    „Woroszylski” waży co najmniej półtora kilograma, czyli ponad moje siły. - Proszę żeberka i sto gramów, przepra­szam, sto stron książki Woroszylskiego - mówię. - Przed­niej czy tylnej? - pyta rzeźnik, ostrząc tasak. - Przedniej, koniecznie przedniej, bo z przodu jest to, co najlepsze, czyli wstęp Andrzej a Friszke - mówię. Rzeźnik wyraźnie nieza­dowolony, bo wszyscy chcą przedniej, „dorzucę panu kilka stron zadniej, bo kto mi to kupi, same indeksy i zdjęcia psa Kluchy”.
   Czytam dzienniki i pamiętniki współczesnych, bo w nich odnajduję siebie i moje czasy. - Dlaczego ty ciągle piszesz sobie? - zapytał mnie niedawno znany dysydent i więzień polityczny. - Bo tylko na tym się znam - odpowiedziałem. Pod datą „Sobota, 20 października 1956” (słynne plenum KC PZPR) Woroszylski notuje: „Wracam do filharmonii, akurat jest przerwa. (...) Moskiewska orkiestra. Potem Oj­strach - koncert skrzypcowy Szostakowicza. (...) To genial­ne. Publiczność też to czuje - oklaski przechodzące w owa­cję. Kiedy obserwuję entuzjazm publiczności, śmiać mi się chce na myśl o »antyradzieckich nastrojach« w Polsce. One są, ale dotyczą czegoś innego. (...) »Mniej strachów, wię­cej Ojstrachów«, »Lepszy Szostakowicz niż Kaganowicz«, »Precz z Chruszczowem - niech żyje Prokofiew... ”.
   I ja tam byłem, nie jako meloman, ale jako gazeciarz, warszawski Gavroche. Nie poszedłem na koncert, ponie­waż tego wieczoru, zaraz po plenum, ukazał się dodatek specjalny do „Życia Warszawy”, który mieliśmy rozdać ludności. Wiedząc, że część ludności zaraz będzie wycho­dzić z filharmonii, pobiegłem na Jasną, żeby zdążyć przed końcem koncertu. Udało się. Ledwo z naręczem dodatku (bezpłatnego!) stanąłem na schodach, z sali koncertowej wysypał się tłum, który rozdrapał dodatek, zostawiając mnie z pustymi rękoma. Jakże więc mam o tym nie czytać i nie wspominać?
   W1955 r. bawił w ZSRR Jawaharlal Nebru, premier Indii, wielkiego kraju, o którego względy zabiegał Kreml i Biały Dom. Jak pisze Woroszylski, poeta Robert Rożdiestwienski nie mógł poznać hotelu, w którym trzy dni wcześniej sta­nął Nehru. Mahoniowa łazienka, puchowa kołdra. „I tak udało wam się, żeście teraz przyje­chali. To menu na przykład zostało po uczcie przygotowanej dla Nehru” - wyjaśnił kelner.
   Wiadomo było, że premier Nehru musi porozmawiać ze zwyczajnym, przeciętnym człowie­kiem. „Wybór padł na szofera, mieszkającego w fińskim domku w pobliżu drogi. Najpierw doprowadzono mu całą zagrodę do stanu filmowego”, świeżo wytapetowano ścia­ny, sprowadzono z Moskwy komplet mebli, wielolampowy odbiornik Mir. Z Moskwy przylecieli samolotem artysta dekorator i kelnerka, która podczas wizyty Nehru miała udawać pracownicę domową. Szofera i całą rodzinę ubra­no jak spod igły, wreszcie w garażu na podwórku znalazła się nowiutka pobieda. Nehru zastał gospodarza, gdy akurat „reperował swój wóz”. Po miłej pogawędce premier udał się w dalszą drogę, „podniesiony na duchu dobrobytem ludzi radzieckich. A z tego szofera czy nie szczęściarz? Tyl­ko pobiedę odebrano mu nazajutrz, wszystko inne zosta­wiono na własność - i meble, i ubrania, i mir, i zapas win, którym uczciwie częstował sąsiadów, tak że cały sowchoz nie wychodził do pracy przez trzy dni”.

I ja tam byłem, wino piłem! Za czasów Chruszczowa wy­słano mnie w podróż dziennikarską do Wilna, co było osiągnięciem, ponieważ Polaków długo do Wilna nie puszczano. Dostałem, niestety, opiekuna z Agencji Nowosti. W pociągu opiekun zapytał, czy mogę spać na górnej półce. OK. Następnie zamówił u konduktorki dwa czaja. Jak dostaliśmy herbatę, wylał ją do umywalki, gdyż potrzebował tylko szklanek, po czym zapowiedział gin and tonic. Zamiast ginu miał jałowcówkę lub inną wód­kę (będąc pod wpływem, zapomniałem), zamiast toniku
bułgarski słoik marynowanych owoców, owoce wyrzu­cił, a ocet dolał do szklanek i tak obudziliśmy się w Wilnie.
   W  hotelu na śniadanie zamawiał tylko białe wino i stawiał mi zadania. Dzisiaj mam spotkania w fabryce, w redakcji polskojęzycznej gazety „Czerwony Sztandar” i zwiedzanie miasta. Nazajutrz rano odpytywał: - W  fa­bryce byłeś? W redakcji byłeś? No, to dzisiaj o 10 przyjadą po ciebie z sowchozu. Trzeciego dnia zbuntowałem się. Przy śniadaniu mówię: dość instytucji i zabytków, chcę po­rozmawiać ze zwykłym człowiekiem! Mój opiekun zagląda na to do „rozpiski” i mówi: „Aaa, zwykły człowiek! Koniecz­no mamy. Dziś wieczorem mamy wizytę u przeciętnej ro­dziny. Pójdę z tobą” - dodał, przewidując, że można będzie się napić, a przy okazji moderować rozmowę.
   Zwykłym człowiekiem okazał się bardzo sympatyczny murarz, znany na cały Związek z tego, że od ponad 20 lat każdy urlop poświęcał na naprawy i konserwację muru kremlowskiego. Opowiadał mi o swoim synu, który był w wojsku i wyszedł cało z dachowania czołgiem. Otwo­rzył przede mną szafę i z dumą pokazał prezent dla syna na powrót z wojska. Była to para nowych jugosłowiań­skich butów. Mam nadzieję, że po moim wyjściu tych butów mu nie zabrano.
   A ja jutro do rzeźnika, po kolejne ćwierć kilo Woro­szylskiego.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz