Rozmowa z dr.
Bogusławem Grabowskim, byłym członkiem Rady Polityki Pieniężnej oraz Rady
Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku, o tym, czy nadal stać nas na
wszystko, czy też pieniądze się skończyły.
JOANNA SOLSKA: -
Jak pan ocenia kompetencje ekonomiczne premiera? Obaj byliście w Radzie
Gospodarczej przy premierze Tusku.
BOGUSŁAW GRABOWSKI: -
Główną sprawą, którą się zajmowaliśmy, był system emerytalny i reforma OFE.
Dużo mówiliśmy o solidarności międzypokoleniowej. Zdziwiłem się więc, że
proponując nowy podatek, który miałby sfinansować postulaty rodziców osób z
niepełnosprawnością, Mateusz Morawiecki uzasadnia go solidarnością
międzypokoleniową. W tym przypadku o żadnej solidarności międzypokoleniowej nie
można mówić. Premier powinien o tym wiedzieć, chociaż jest historykiem.
Rząd nie chce dać protestującym
czy nie może?
Myślę, że premier Morawiecki w
kasie państwa zobaczył dno. W przeciwnym razie nie wyobrażam sobie, że byłby aż
tak nieugięty wobec tego, co się dzieje w Sejmie. Zwłaszcza że 87 proc. społeczeństwa
w przypadku rodziców dorosłych dzieci niepełnosprawnych uważa, że im się
naprawdę należy.
Jeszcze niedawno Mateusz
Morawiecki na konwencji PiS zapewniał, że „stać nas na wszystko".
Ale pakiet obietnic, które przedstawił,
świadczy o czymś innym. Ładnie opakowane pudełka, prawie puste w środku.
Znaczna część tych obietnic ma być spełniona w najbliższych latach, czyli nie
bardzo wiadomo kiedy. lak program Dostępność Plus, który ma kosztować wprawdzie
23 mld zł, ale mają to być głównie
pieniądze unijne i samorządów. W dodatku obietnice są adresowane do trudno
identyfikowalnej grupy np. małych przedsiębiorców, którzy płacą CIT. Obiecuje
im się obniżenie stawki tego podatku z 15 do 9 proc., ale małe firmy go nie
płacą, rozliczają się z fiskusem przy pomocy PIT. Jedyny
konkret, czyli wydatek, na który trzeba mieć pieniądze w tym roku, około 1,5
mld zł, to 300 zł wyprawki dla uczniów, którym wcześniej rząd odebrał darmowy
podręcznik.
Premier pewnie będzie
hojniejszy tuż przed wyborami.
Sądzę, że też będzie się starał
obiecywać coś, co nie będzie musiało być sfinansowane natychmiast. Gdyby
rządzący widzieli, że mają pieniądze do wydania, to ten pakiet nie byłby taki
skromny.
Pani minister finansów milczy.
Przypuszczam, że w kontaktach z premierem, który wcześniej
był także ministrem finansów, jest bardziej rozmowna. Sądzę, że taki mają
układ. Rząd o prawdziwym stanie finansów państwa wie zapewne dużo więcej, niż
przekazuje,
ale widzę, że mniej, niż powinien.
Ciągle nie ma analiz pokazujących, jakie naprawdę są efekty uszczelnienia VAT. Nie znamy nawet efektów tzw. pakietu paliwowego, który
utrudnił działalność przestępczą. To dość dziwne.
Na konwencji PiS premier
powiedział, że z uszczelnienia mieliśmy w zeszłym roku 30 mld zł, a w tym
będzie jeszcze więcej. Dlatego stać nas na wszystko.
To dlaczego nie zapisał tego w
ustawie budżetowej na 2018 r.? Z ustawy wynika, że wpływy z uszczelniania VAT przestaną rosnąć. Wiedza Morawieckiego kłóci się z jego
retoryką i wywołaną przez niego percepcją społeczną. Kolejka żądających od
państwa więcej szybko się wydłuża.
Co wiemy o wpływach do budżetu
po pierwszym kwartale?
Niewiele. W ciągu ostatnich dwóch
lat finanse publiczne stały się dla ekonomistów i analityków o wiele mniej
przejrzyste niż wcześniej.
Ale wpływy z tego podatku łatwo
policzyć.
Tak, ale nie znamy sum, jakie
państwo musi zwrócić podatnikom. Nie wiemy, jak długo przedsiębiorstwa czekają
obecnie na zwrot VAT.
Zmieniono wiele zasad i większe wpływy mogą
wynikać z faktu, że firmy dłużej czekają na należne im pieniądze, a inne
szybciej muszą wpłacać podatek do budżetu. Więc z samego porównania wielkości
wpływów nic jeszcze nie wynika, nie można porównywać gruszek ze śliwkami. Poza
tym jeszcze nigdy nie było tak wielkich rozbieżności między dochodami państwa
zapisanymi w ustawie budżetowej a tymi realnymi.
Te prawdziwe w 2017 r. były
wyższe, więc to chyba jest powód do
radości.
Ale świadczy o tym, że rząd nie
umie dobrze zaplanować dochodów państwa. Dobrze prognozuje wskaźniki makro,
takie jak inflacja czy kurs walutowy, a na końcu wynik się nie zgadza. Czyli
o rozjeździe planu i wykonania zadecydowały
czynniki, których nie znamy.
I najwyraźniej za mało wie o nich
także sam rząd . Nie wiemy też, dlaczego, mimo tak dobrej koniunktury, gwałtownie
rośnie liczba upadłości przedsiębiorstw. Jak się do niej mają zmiany w
systemie funkcjonowania skarbówki?
W którym miejscu plan i
wykonanie budżetu różnią się najbardziej?
Jest zdumiewające, że przez kilka
miesięcy mamy nadwyżkę budżetową, a potem nagle wpadamy w deficyt.
Nie wiadomo dlaczego?
Na razie nie. Dowiemy się w
połowie roku, kiedy będzie sprawozdanie z wykonania budżetu 2017 r.
Co wiemy na pewno?
Że tempo przyrostu wpływów państwa
wyhamowało. A wydatki rosną. Do rządzących dociera, że wydajemy za dużo i
trzeba zastopować, bo to się musi źle skończyć.
Przed wyborami w 2015 r. też
straszyliście, a nic się nie stało.
Straszyliśmy, bo 500 zł miało być na każde dziecko, co kosztowałoby 40 mld zł. Podniesienie kwoty wolnej od podatku dla wszystkich następne 40 mld zł i pomoc dla frankowiczów kolejne 40 mld zł. Na szczęście PiS zrealizował tylko część przedwyborczych obietnic.
Straszyliśmy, bo 500 zł miało być na każde dziecko, co kosztowałoby 40 mld zł. Podniesienie kwoty wolnej od podatku dla wszystkich następne 40 mld zł i pomoc dla frankowiczów kolejne 40 mld zł. Na szczęście PiS zrealizował tylko część przedwyborczych obietnic.
Wyborcy i tak są przekonani, że
to jedyna partia, która dotrzymuje obietnic. Dlaczego twierdzi pan, że wydajemy
za dużo? Przecież mimo to wyrastamy z deficytu. Przed PiS dług publiczny
zbliżał się do 56 proc. PKB, przy dopuszczalnej granicy 60 proc., teraz zmalał
do 51 proc. z kawałkiem.
Nic nie zmalało! W świetnym dla budżetu 2017 r. powiększyliśmy dług o kolejne 25 mld zł, bo niczego w finansach publicznych nie naprawiono. Wskaźnik zadłużenia obniżył się tylko chwilowo dzięki mocnemu złotemu. 40 proc. długu państwa denominowane jest w walutach obcych, więc jak nasza waluta się wzmacnia, dług w złotówkach pozornie maleje. To się już zaczyna zmieniać, dobry trend się odwraca. Jesteśmy za to krytykowani, że nie wykorzystaliśmy dobrej koniunktury.
Nic nie zmalało! W świetnym dla budżetu 2017 r. powiększyliśmy dług o kolejne 25 mld zł, bo niczego w finansach publicznych nie naprawiono. Wskaźnik zadłużenia obniżył się tylko chwilowo dzięki mocnemu złotemu. 40 proc. długu państwa denominowane jest w walutach obcych, więc jak nasza waluta się wzmacnia, dług w złotówkach pozornie maleje. To się już zaczyna zmieniać, dobry trend się odwraca. Jesteśmy za to krytykowani, że nie wykorzystaliśmy dobrej koniunktury.
Spośród krajów UE aż 14 miało w
2017 r. nadwyżkę budżetową albo wydały nie więcej, niż zarobiły. Niemcy,
Czechy, Szwecja, Holandia i Cypr wydały
mniej, niż wpłynęło do budżetu, czyli zmniejszyły swoje długi. Polska już nie
jest prymusem.
Zadłużenie powiększyło tylko pięć państw: Rumunia, Węgry, Hiszpania, Francja i Polska. Nawet Grecja i Portugalia, najmocniej dotknięte kryzysem, osiągnęły nadwyżkę budżetową. Pozostałe mają deficyty budżetowe zbliżone do zera. Nasz powoli znów się powiększa i rząd to widzi. Dlatego się pogubił i kręci. Nie wie, co ma robić.
Zadłużenie powiększyło tylko pięć państw: Rumunia, Węgry, Hiszpania, Francja i Polska. Nawet Grecja i Portugalia, najmocniej dotknięte kryzysem, osiągnęły nadwyżkę budżetową. Pozostałe mają deficyty budżetowe zbliżone do zera. Nasz powoli znów się powiększa i rząd to widzi. Dlatego się pogubił i kręci. Nie wie, co ma robić.
Premier twierdzi, że wpływy z
CIT, czyli podatku dochodowego od przedsiębiorstw, rosną, mimo że stawka dla
najmniejszych firm została obniżona z 19 do 15 proc.
I te małe firmy, które CIT nie
płacą, na wzrost dochodów z tego podatku żadnego wpływu nie mają. Gdyby premier
mówił prawdę, najlepszą receptą na kłopoty budżetu byłoby obniżenie stawki CIT
dla wszystkich. Dlaczego tego nie zrobi? Zwłaszcza że dla budżetu wpływy z CIT
są kilkakrotnie mniej istotne niż z VAT. A dynamika przyrostu wpływów z VAT, jaką obserwowaliśmy w minionym roku, już się nie powtarza.
Rosną wpływy z PIT.
Tak, razem ze sporym wzrostem zarobków.
A także dlatego, że coraz bardziej brakuje ludzi do pracy i przedsiębiorstwa
przestały wypychać ich na samozatrudnienie, chętniej dają etaty. Kiedy jednak
koniunktura zacznie się pogarszać, grono fikcyjnych, ale korzystniej
opodatkowanych przedsiębiorców znów się powiększy i wpływy z PIT zmaleją. Podobnie jak składki do ZUS.
Dlaczego koniunktura miałaby
się pogorszyć? W trzyletnim planie konwergencji, który Polska właśnie przesłała
do Komisji Europejskiej, rząd spowolnienia nie przewiduje. Wynika z niego, że
wprawdzie nasze wydatki socjalne są ogromne, ale wpływy też będą rosły. Rząd
panuje nad sytuacją.
To jest to, co premier mówi, a nie to, co wie. Wie zaś doskonale, że jego prognoza przesłana do Brukseli jest nad wyraz optymistyczna, nierealistyczna. Zarówno bowiem Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i Bank Światowy, a także szef Europejskiego Banku Centralnego oraz wielkie banki inwestycyjne, na podstawie sygnałów, które płyną z gospodarki światowej, a także niemieckiej, od której nasza jest najbardziej uzależniona, uważają, że szczyt koniunktury mamy już za sobą. Najlepiej było w 2017 r. Teraz świat, a więc także my, będzie się rozwijać nieco wolniej. W przypadku Polski nie ma już mowy o prawie 5-proc. wzroście PKB, jaki odnotowaliśmy w ubiegłym roku, ale bliżej 4 proc. A za dwa, trzy lata możemy liczyć na zaledwie 3 proc.
To jest to, co premier mówi, a nie to, co wie. Wie zaś doskonale, że jego prognoza przesłana do Brukseli jest nad wyraz optymistyczna, nierealistyczna. Zarówno bowiem Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i Bank Światowy, a także szef Europejskiego Banku Centralnego oraz wielkie banki inwestycyjne, na podstawie sygnałów, które płyną z gospodarki światowej, a także niemieckiej, od której nasza jest najbardziej uzależniona, uważają, że szczyt koniunktury mamy już za sobą. Najlepiej było w 2017 r. Teraz świat, a więc także my, będzie się rozwijać nieco wolniej. W przypadku Polski nie ma już mowy o prawie 5-proc. wzroście PKB, jaki odnotowaliśmy w ubiegłym roku, ale bliżej 4 proc. A za dwa, trzy lata możemy liczyć na zaledwie 3 proc.
To jeszcze nie kryzys.
Nie, normalny cykl koniunkturalny.
Więc nie ma powodów do paniki.
Są do bardzo poważnego niepokoju.
Wydatki państwa i jego wpływy szybko zaczynają się rozjeżdżać. W 2017 r., w którym
budżet zarobił najwięcej, a wydatki socjalne były nieco mniejsze, nasze zadłużenie
i tak wzrosło. Teraz państwo wyda jeszcze więcej (coraz bardziej kosztowne dla
budżetu staje się skrócenie wieku emerytalnego, dojdzie wyprawka itp.), ale
zarobi mniej. Tegoroczna dziura budżetowa będzie większa, skumulowane zadłużenie
państwa zacznie szybciej narastać. Z drogi, na końcu której zderzymy się ze
ścianą, nie zawrócimy, choć premier, jako były bankowiec, doskonale wie, czym
to się skończy.
I nic nie zrobi?
Nie wiem, czy nawet odważy się powiedzieć
prezesowi. Jarosław Kaczyński na gospodarce
się nie zna, nie musi w pełni zdawać sobie sprawy z zagrożenia, może go ono
nie interesować.
Utrzymanie władzy jest
ważniejsze. Co będzie się działo w 2019 r.
przed wyborami parlamentarnymi?
Z wydatków socjalnych, na trwałe
obciążających budżet, rząd z pewnością nie zrezygnuje. Może próbować co
najwyżej hamować kolejne, np. dla niepełnosprawnych. Świadomość, że finanse
państwa pogrążają się w ruinie, będzie się jednak kłócić z naciskami partii na
uruchomienie spirali kolejnego rozdawnictwa. Tym bardziej że wyborcy PiS
wierzą, że obietnice zostaną spełnione, więc żeby wygrać wybory, trzeba im
będzie obiecać jak najwięcej. Prawdę o rzeczywistym stanie państwa rząd będzie
się starał ukryć. Przy pustej kasie nadal będziemy słyszeć, że stać nas na
wszystko.
To nie takie proste, nie da się
tego ukryć.
Ogromne znaczenie ma stan świadomości
społecznej oraz wiedzy ekonomicznej i politycznej społeczeństwa.
Szwajcarzy w referendum na pytanie,
czy wprowadzić dla każdego obywatela dochód gwarantowany, odpowiedzieli „nie”,
bo zdawali sobie sprawę z konsekwencji. Myślę, że u nas wynik byłby inny.
Polacy lubią dostawać.
Partie obrońców budżetu nie
wygrywają w Polsce wyborów.
Taka postawa i retoryka PiS
wymusza na opozycji postawę podobną. Wyzwala chęć przelicytowania. Zachowanie
racjonalne grozi bowiem gwałtowną utratą poparcia. Prawdopodobieństwo, że nasza
opozycja zacznie grać na tym samym populistycznym boisku, jest w Polsce
znacznie większe niż w rozwiniętych krajach na Zachodzie.
Już gra. Platforma da 500 zł na
każde dziecko, PSL obiecuje emerytury bez podatku, a SLD idzie na całość i
zrówna minimalną emeryturę (obecnie 1 tys. zł) i rentę
z płacą minimalną (2,1 tys. zł). Ciekawe, kto zgodziłby się wtedy za tę
minimalną pracować, ale to nie obchodzi nawet publicystów. Oprzytomniejemy, jak
przyjdzie prawdziwy kryzys?
Brak wiedzy uniemożliwia zdolność
przewidywania konsekwencji. Potrzebne jest zderzenie z twardymi faktami. Populistyczne
rządy zmieniają świadomość społeczną. Ludzie, widząc, że ich żądania są
zaspokajane, oczekują coraz więcej.
Nie dostrzegając, że ściana, z
którą się zderzymy, już majaczy na horyzoncie. Sygnały, że spowolnienie staje
się faktem, mało nas obchodzą. Ekscytują się nimi tylko ekonomiści.
Na najbardziej rozwiniętych
rynkach już rosną stopy procentowe, co przyciąga do nich kapitał z krajów
rozwijających się, takich jak Polska. Więc nasz rząd, żeby pożyczać ogromne
sumy na pokrycie naszego deficytu budżetowego (żeby sfinansować napompowane
wydatki), będzie musiał podnieść oprocentowanie polskich papierów skarbowych.
Czyli płacić za pożyczone pieniądze więcej. Wzrosną więc koszty obsługi długu
państwa, co przyniesie osłabienie złotego, a to ponownie podniesie koszty
długu. Nasze zadłużenie zacznie rosnąć szybciej niż gospodarka. Pogorszy się
sytuacja na rynku pracy. Mam mówić dalej?
Żaden rząd wydatków socjalnych
nie obetnie, stały się nad wyraz upolitycznione.
Będzie więc szukał pieniędzy w naszych
kieszeniach, choć w jego retoryce celem będą najbogatsi. Ale premier
Morawiecki dobrze wie, że nie obciąży daniną solidarnościową najbogatszych, bo
oni już dawno uciekli z pieniędzmi do rajów podatkowych. Polski fiskus im
niestraszny. Nie zniesie też podatku liniowego (19 proc.) PIT dla przedsiębiorców, bo premier broni ich interesów jak
niepodległości. Zostają ci, co uciec nie mają dokąd, zwykli szarzy obywatele
zatrudnieni na etacie. Nawet nie tylko tzw. klasa średnia, choć to ona zapłaci
najwięcej. Zapłacą też ci, którzy tak się z tych transferów socjalnych cieszą,
bo rząd może się też uciec do podniesienia stawki podatku VAT. Na Węgrzech wynosi 27 proc.
Czyli, na końcu, co?
Jak już ból społeczny stanie się
nie do wytrzymania, pojawi się zgoda na terapię szokową.
Zacznie boleć przed wyborami
czy po wyborach?
Byłoby najlepiej, gdyby najgorsze
przyszło jeszcze podczas rządów PiS. W przeciwnym razie odsunięty od władzy
PiS powie ludziom „wrócili złodzieje i znów kradną”. Oni to chyba wiedzą i
dlatego rząd kręci i ogłuchł na najbardziej nawet słuszne żądania.
Rozmawiała Joanna Solska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz