Spadek
W końcu PiS dostarczyło miażdżących
argumentów w dyskusji o znaczeniu 4 czerwca 1989 r. Trzeba było rządów ekipy
Jarosława Kaczyńskiego, by w pełni zrozumieć geniusz ludzi, którzy doszli do
władzy 29 lat wcześniej.
Dobra polityka to
taka, która potrafi osiągać sukcesy nieproporcjonalnie lepsze niż karty,
jakimi dysponują politycy Zła to taka, gdy mając karty dobre albo doskonałe,
nie ugrywa się nic lub przegrywa wszystko.
W de facto
zbankrutowanym kraju, sąsiadującym z sowieckim imperium, udało się zbudować
demokrację i przejść z gospodarki planowej do rynkowej. Rewolucję, jakiej wcześniej
nie przeszedł żaden kraj, zakończono z powodzeniem. Prawda - miliony ludzi
poniosły przy okazji wielkie koszty. Być może mogły one być mniejsze. Ale pewność
w tej sprawie mają tylko ci, którzy wtedy stali z boku.
Porównajmy blotki,
którymi dysponowała drużyna Wałęsy i Mazowieckiego, z kartami, jakie miał
Kaczyński - zdrowa gospodarka, największy wzrost gospodarczy w Europie, demokracja
będąca na świecie wzorem do naśladowania, świetna reputacja. Co z tymi kartami
zrobiono - każdy widzi.
No to teraz
wyobraźmy sobie, że obecna ekipa albo jej podobna przejmuje władzę w 1989 r.
Ile trzeba byłoby czasu, by dyktaturę komunistyczną zastąpiła populistyczna, a
zamordyzm zmienił tylko barwę z czerwonej na czarną?
Wielu Polaków ma
prawo mieć pretensje do państwa, że nie zmieścili się na historycznym zakręcie.
Ta sytuacja wymagała korekty i pomocy słabszym. Trzeba oddać PiS, że część tej
pracy wykonało. Niestety - w wielu miejscach pozostawiło zgliszcza. Demolowało,
zamiast naprawiać, a rozdając to, co inni wypracowali, niszczyło jednocześnie
to, co inni z wielkim wysiłkiem zbudowali.
Cóż zrobiliby
jednak państwo Kaczyński, Morawiecki, Szydło, Macierewicz i inni, gdyby nie
poprzednicy? Nie mieliby nawet czego wydawać, dzielić i rujnować. I na tym
właśnie polegał cud 1989 roku. W najtrudniejszym momencie meczu na boisko
wybiegli najlepsi zawodnicy - ojcowie założyciele nowej Polski.
Na ich dzieło rzucają się dwa cienie. Jeden to doprowadzenie
z biegiem lat do unicestwienia ducha solidarności i wspólnoty, a więc
podważenia społecznej spójności. Ponieważ jej zabrakło, pole do popisu dostali
populiści, radykałowie i cynicy. Cień drugi to łatwość, z jaką demokratyczna
Polska dała się pokonać, co każe zapytać o solidność fundamentów i konstrukcji
nowego państwa.
Najważniejszym
punktem aktu oskarżenia wobec III RP jest nie to, co ona zrobiła i czego nie
zrobiła, ale to, co pozwoliła zrobić ze sobą. Do uchwalenia konstytucji trzeba było
53,5 proc. oddanych głosów, do jej zniszczenia wystarczyło 37,5 proc. Największym
niszczycielem III RP pozwoliła ta nowa Polska zostać człowiekowi, który
normalną pracą praktycznie nigdy się nie skalał i poza polityką w żadnej
dziedzinie niczego nie osiągnął. Trzecia RP była dla niego, jak wiadomo,
wybitnie niełaskawa. By zostać senatorem, musiał sobie zrobić zdjęcie z
„agentem SB”. By kontynuować karierę, musiał iść na służbę w jego kancelarii. A
potem jeszcze długo musiał się przyglądać, jak władze sprawują ludzie tego
niegodni, czyli wszyscy poza nim i jego bratem.
Może rację ma
Jarosław Kaczyński, że 4 czerwca nie przyniósł zniszczenia komuny, skoro sam
Kaczyński tak szybko mógł ją zrekonstruować?
Jest coś intrygującego
w fakcie, że najbardziej pomstują na III RP ci, którzy są jej największymi
beneficjentami. Na przykład nieudany historyk, który w owej III RP został
szefem banku, będąc bankierem na służbie obcego kapitału, został doradcą
premiera, a potem, dzięki krytyce tego, któremu doradzał, premierem został
sam, po czym od pół roku daje niezliczone dowody, że zostać nim nie powinien.
W swym nieszczęsnym
wpisie na Twitterze premier opluł rocznicę 4 czerwca, czym udowodnił, że jego
niegodziwość dorównuje niekompetencji. A pisząc o rocznicy, dodał: „tego samego
dnia okrutna zbrodnia komunistów na placu Tiananmen”. Słusznie. Taka była
mniej więcej alternatywa. Tym bardziej trzeba docenić drogę, którą poszła
Polska, i to, jak wielkie na niej odniosła sukcesy.
W swym sejmowym
wystąpieniu sprzed kilku dni premier Morawiecki powiedział: „To my jesteśmy
spadkobiercami Solidarności”. Tak? A kto sporządził testament? Papa? Prezes
Jarosław? Przewodniczący Duda? Czy może jednak o tym, co jest w testamencie,
powinni decydować ci, którzy solidarność stworzyli i doprowadzili do
zwycięstwa? Spadkobierca - to informacja dla pana Morawieckiego - to ten, który
spadek otrzymuje, a nie ten, który go sobie przywłaszcza. Ten ostatni jest
złodziejem albo uzurpatorem.
Spadkiem po
Solidarności i 4 czerwca nie są kłamstwo, podłość i małość. Dziś, gdy patrzy
się na władzę w Polsce, można odnieść wprawdzie takie wrażenie, ale nie należy
mylić historii z czymś, co jest jej przecinkiem.
Tomasz Lis
Nieznośna lekkość słów
Jesteśmy świadkami geopolitycznego
trzęsienia ziemi: pęka i rozsuwa się euroatlantycka płyta tektoniczna,
dotychczas stabilizująca całą planetę. Szczelina między Ameryką a Europą,
którą ujawniły amerykańskie wybory prezydenckie, stale się poszerza: wojna
celna, konflikt o traktat z Iranem, spektakularna klęska szczytu G7 w Kanadzie,
niekonsultowane z sojusznikami układanie się Donalda Trumpa z Kim Dzong Unem i
Władimirem Putinem - to tylko świeże przykłady najgłębszego od dziesięcioleci
kryzysu zachodniej wspólnoty politycznej. Dla Unii Europejskiej to wielkie
wyzwanie do strategicznej samodzielności. Zauważył to także premier Mateusz
Morawiecki, mówiąc (w wywiadzie dla „Gazety Polskiej”), że„drogi Unii i Ameryki
zaczęły się mocno rozchodzić” i w związku z tym - uwaga -„rząd polski chce być
integratorem między UE i USA” Łoł! Przypominają się polskie przysłowia: o
żabie, co nogę do kucia podstawia, czy filipie, który wyskoczył z konopi.
Udał się premier,
bo chyba żaden wcześniejszy rząd III RP nie miał tak słabej pozycji po obu stronach
Atlantyku. Ameryka Trumpa traktuje ekipę PiS w najlepszym razie protekcjonalnie
i ze zniecierpliwieniem, czego dowodem choćby senackie przesłuchanie
kandydatki na ambasadora USA w Polsce czy dyplomatyczne wzruszenie ramion na
dziwaczny pomysł „kupienia” przez Polskę stałych baz USA. A jaka jest pozycja
rządu polskiego w Unii Europejskiej, przekonujemy się każdego tygodnia; od
wejścia do Unii nigdy nie była tak słaba, marginalna, zawstydzająca. Koncept
Wielkiego Integratora to, niestety, nie pierwszy przypadek radosnej
megalomanii premiera i jego, czy też jego formacji, od klejenia się od
rzeczywistości.
Mateusz Morawiecki właśnie obchodzi
półrocznicę objęcia urzędu. Ta zaskakująca wtedy nominacja była komentowana,
także po stronie opozycji, jako bardzo sprytne posunięcie Kaczyńskiego, który
zamierza Morawieckim przyciągnąć do PiS polityczne centrum i jednocześnie
ułagodzić Brukselę, rozdrażnioną ostentacyjnym łamaniem w Polsce praworządności
i agresywną antyunijną retoryką Beaty Szydło. Jeśli takie były intencje, to
wyszło raczej słabo. I nie chodzi nawet o liczne polityczne i wizerunkowe gafy,
które zrazu można było zapisać na konto braku doświadczenia Morawieckiego.
Gorzej, że nowy premier okazał się zaprzeczeniem towarzyszącej mu reputacji
sprawnego menedżera, który miał dodać władzy PiS realizmu oraz europejskiego
sznytu. I tu jest zagadka: czy Morawiecki jr zawsze był, czasowo przebranym za
bankowca, narodowo-katolickim fanatykiem (pamiętamy jego zapowiedź
rechrystianizacji Europy), czy też wchodząc w nowe, sceptyczne wobec niego
środowisko, próbował się w nie wkupić, zaimponować radykalizmem ? W każdym
razie, bodaj w żadnej sprawie Morawiecki nie pokazał jakichś talentów negocjacyjnych,
nie rozwikłał żadnego zewnętrznego czy wewnętrznego konfliktu. Przeciwnie. A
już w obrażaniu opozycji (ludzi kamiennych sercach, porywaczy biednych dzieci,
turboliberałów itp.) przelicytował chyba samą Beatę Szydło. Po prawdzie do politycznego
języka PiS Morawiecki wiele nie wniósł (gdzie mu do„zdradzieckich mord”?),
zaskoczył natomiast nonszalanckim, jak na byłego bankowca, stosunkiem do
faktów, danych, wagi własnych słów.
Właściwie do każdej wypowiedzi premiera
konieczne byłyby sprostowania i dobrze, że media opozycyjne próbują temu jakoś
podołać (polecam szczególnie fact-checking OKO.press). Rzadko jednak udaje się
taka natychmiastowa riposta, jak „panie premierze, niech pan nie kłamie” niepełnosprawnego
Kuby Hartwicha, przekazana Sejmowi z telefonu pos. Scheuring-Wielgus. Więc
tylko, dla ilustracji, wybór ostatnich sprostowań. Morawiecki do opozycji: „dawaliście
groszowe waloryzacje emerytur, my najwyższe od 8 lat”. Fakty: to PiS w 2017 r.
dał groszową podwyżkę 0,44 proc., rządy PO-PSL przez 6 lat przyznawały wyższe.
Premier: „budżety gospodarstw domowych z osobami niepełnosprawnymi
zwiększyliśmy z 2 do 3tys. zł”. Otóż renta socjalna w 2016 r. wzrosła o 2 zł, w
następnym była tylko ustawowo waloryzowana, a dopiero od września tego roku,
wskutek protestu sejmowego, wyniesie netto 886 zł. Zasiłek pielęgnacyjny
wzrośnie od września o 30 zł ze 153 zł miesięcznie. Nawet sumując wszystko, co
się da (w tym zasiłki dla opiekunów), nie ma choćby w przybliżeniu kwot, które
podaje premier.
Albo żeby już było
na inny temat: Morawiecki - z Polski do Europy wyprowadzane jest rocznie 100
mld zł dywidend, podczas gdy z Unii uzyskujemy tylko 25 mld. Ekonomiści Marcin
Zieliński i Aleksander Łaszek w „Rzeczpospolitej” dowodzą, że nic się tu nie
zgadza. Premier porównuje bezzwrotne transfery unijne z dochodami firm, które
myli (?) z dywidendami, przy okazji ignorując fakt, że większość dywidend z
inwestycji zagranicznych jest w Polsce reinwestowana. „Oddamy milion mieszkań w
ramach programu Mieszkanie Plus” - w opinii banku finansującego ten program
może być 200 tys., i to w 12 lat.„Zbudujemy Via Carpatia i Via Baltica” oddano 40 km, 30 jest w budowie. „Na
sądownictwo wydajemy 1,8 proc. PKB, trzy razy więcej od europejskiej średniej” -
naprawdę poniżej 0,5 proc. Przeznaczymy ponad 20 mld zł na program Dostępność
Plus wynika, że nie rząd wyda, lecz Unia i samorządy, nie teraz, ale przez
wiele lat itd.). Wzmocnimy niezależność polskich sądów (to w raporcie dla UE),
a „papież absolutnie zgadza się z naszą polityką” w sprawie uchodźców (papież
nie zaprzeczy).
I tak można by ciągnąć, nie tykając już
nawet historycznych rewelacji wygłaszanych przez premiera. W ciągu pół roku
Morawiecki stał się naczelnym bajarzem kraju. I pierwszą samochwałą. Premier ma
nieznośną lekkość opowiadania rzeczy nieprawdziwych, naciąganych, wygłaszania
aktów strzelistych, składania bezgranicznych obietnic, łączenia drobnych
kłamstw z wielkim patosem. Kto się spodziewał czegoś innego, będzie
zawiedziony. Mateusz Morawiecki chyba już na dobre dołączył do grupy pisowskich
delfinów; w każdym razie chlapie dokładnie tak samo.
Jerzy Baczyński
Biała księga prokuratury
Prokuratura PiS-u spełniła oczekiwania
tych, którzy przed nią ostrzegali: jest nie tylko kierowana politycznie, ale
też politycznie działa: sprawdza, czy Donald Tusk popełnił w sprawie katastrofy
smoleńskiej „zdradę dyplomatyczną” odmawia zaś zbadania głosowania
„kolumnowego” w Sejmie, niepublikowania wyroków przez premier Beatę Szydło,
badania winy BOR w sprawie wypadku samochodu z panią premier. „W interesie
społecznym” przystąpiła do prywatnego procesu w sprawie śmierci, po operacji
serca, ojca ministra-prokuratora Ziobry. I ściga biegłych, którzy wydali opinię
w tej sprawie, oraz sędzię, która za tę opinię zapłaciła. Wszczyna dochodzenia
„w sprawie” sędziów wydających „niewłaściwe” wyroki i postanowienia
(niezastosowanie aresztu, nakazanie prowadzenia śledztwa w sprawie głosowania
„kolumnowego”) itp., itd.
A co z oczekiwaniami „suwerena”? Bo uzależniając
politycznie prokuraturę, PiS nie obiecywał politycznego skręcania śledztw,
tylko większą skuteczność prokuratury. Z danych zebranych przez opozycyjne
Stowarzyszenie Prokuratorów Lex Super Omriia w opublikowanej właśnie „Białej
księdze prokuratury” wynika, że prokuratura PiS-u jest mniej sprawna niż
niezależna prokuratura za czasów rządów PO (rzeczniczka Prokuratury Krajowej
uznała ten raport za nierzetelny). Spada
liczba śledztw. W 2015 r. było ich 98,2 tys., a w 2017 r. - 80,2 tys.
Prokuratorzy częściej umarzają sprawy
lub w ogóle odmawiają wszczęcia. W 2015 r. (prokuratura niezależna) było
141,5 tys. odmów wszczęcia i 271 tys, umorzeń, w 2017 r. - 218,9 tys. odmówi
360,4 tys. umorzeń. Rośnie przewlekłość
postępowań. Np. spraw toczących się powyżej pięciu lat w 2015 r. było 106, a w 2017 r.- 209, czyli
blisko o sto procent więcej. Spada skuteczność ścigania. W latach 2015 i 2016
sprawy skierowane do sądu stanowiły 32 proc. wszystkich prowadzonych postępowań,
w 2017 r. - 28 proc.
Prokurator Ziobro nagradza prokuratorów delegacjami do
wyższych instancji, przez co nie ma kto pracować w prokuraturach rejonowych -
czyli tam, gdzie sądzone są „ludzkie” sprawy. Łącznie na delegacjach we
wszystkich jednostkach prokuratury było 1102 prokuratorów. Na delegacji do
wyższych instancji jest 646 prokuratorów rejonowych, czyli aż 1/6 wszystkich
pracujących na szczeblu rejonu. „Skoncentrowanie się przez Prokuraturę Krajową
na ściganiu tzw. przestępstw VAT-owskich, jaki spraw reprywatyzacyjnych,
doprowadziło do sytuacji, że te tzw. drobne sprawy (kradzieże, znęcania,
groźby, sprawy alimentacyjne, oszustwa) stały się drugorzędne” - komentują
autorzy „Białej księgi”.
Delegacje kosztują w prokuraturze PiS-u
o ponad 4 mln zł więcej, niż kosztowały w niezależnej prokuraturze. Do tego
dochodzą hojne nagrody. 24 prokuratorów
Prokuratury Krajowej dostało nagrody w łącznej wysokości 362 tys. zł, co daje
średnią w wysokości ok. 15 tys. na głowę. A członkowie Zespołu Śledczego nr 1
ds. katastrofy smoleńskiej oprócz nagród mają dodatki funkcyjne i specjalne od
6,6 tys. zł do 7,7 tys. zł.
Podsumujmy: wymiana kadry kierowniczej,
totalne uzależnienie polityczne i hojne dofinansowanie prokuratury dały bilans
ujemny. Przynajmniej wiadomo, kto za to odpowiada - Zbigniew Ziobro, który
napisał prawo o prokuraturze, stanowiące, że on sam jest jedynym decydentem we
wszystkim, co się w niej dzieje.
Ewa Siedlecka
Wyprawka na tamten świat
Kiedy premier Morawiecki wszedł na salony
władzy, zapachniało Zachodem, wielkim światem, jak dobrą wodą kolońską. Europejczyk,
w dobrze wyprasowanej koszuli, nierozpiętej pod krawatem, jak to mają w
zwyczaju dżentelmeni znad Wisły, różnił się od członków Komitetu Politycznego.
Bankowiec, i to nie żadnego Banku RWPG, tylko z banku zachodniego, milioner, na
tle swojej raczej małomiasteczkowej poprzedniczki wyglądał korzystnie, widziano
w nim światowca, a nie „prościucha”. Nikt się nie spodziewał, że tak prędko
pojawi się konflikt pomiędzy formą a treścią.
Świeży aromat
szybko się jednak ulotnił. Odprasowany premier w nieskazitelnym garniturze
coraz bardziej przypomina polityków takich jak Ryszard Czarnecki - opakowanie
dobre, ale w środku rozczarowanie. Nowy premier jeszcze nie zdążył pognieść
garnituru, a już pokazał, na co go stać. Przemawiając ostatnio w Sejmie, który
już niejedno słyszał („cicho, gówniarzu!”) i niejedno widział (poseł Nitras),
dał zaskakujący jak na dżentelmena pokaz arogancji i grubiaństwa. Oto fragment,
który zainteresował mnie szczególnie, gdyż dotyczy ludzi starych, elegancko
zwanych seniorami, w jesieni życia, czyli na wylocie.
„… mocno
postawiliśmy na rozwój różnych programów Senioralnych. To nie tylko programy
darmowych leków, to nie tylko programy domów dla seniorów, to nie tylko
obniżenie, zgodnie z obietnicą, wieku emerytalnego, ale również najwyższa, w
porównaniu do WASZYCH ośmiu lat, waloryzacja emerytur. PORÓWNAJCIE SOBIE WASZE
GROSZOWE WALORYZACJE do tego, co zrobiliśmy w tym i w zeszłym roku. (Poseł
Władysław Kosiniak-Kamysz: To jest kłamstwo. Głos z sali: Nieprawda!). To
również podniesienie najniższej emerytury do 1000 zł, a dzisiaj po waloryzacji
to 1029,80. To są kroki, na które się zdecydowaliśmy. I znowu to było możliwe
dzięki temu, że nie słuchaliśmy, tak jak wy, tych mrzonek neoliberałów, nie
słuchaliśmy tych RÓŻNYCH BALCEROWICZÓW (podkr. D.P.), którzy mówili, że sprawy
społeczne to koszt (oklaski), że najlepiej, żeby pracownik nie miał podwyżek,
bo wtedy się przyciąga inwestorów”.
W dalszym ciągu
premier zachwalał kolejne programy, od Malucha+ do Starucha+, i minimalną
emeryturę „dla naszych babć, naszych mam, dla pań, które mają czworo dzieci
lub więcej. (...) Wy śmialiście się z takich ludzi, nazywaliście ich
patologicznymi rodzicami”.
Jak powiadają,
melodia czyni piosenkę. Pierwsze, co się narzuca, słuchając premiera, to
zwracanie się do parlamentu lub przynajmniej do opozycji per „wy” - wy to, wy
tamto, wasze, tak jak wy... O ile trudno powiedzieć „zdradzieckie mordy
szanownych państwa, państwo zamordowali”, o tyle zamiast „wasze osiem lat”
można powiedzieć „państwa osiem lat”, „nie słuchaliśmy tak jak państwo" (a
nie ,,wy”) - czy to nie przeszłoby premierowi przez usta? Chyba nie, skoro mówi
o „różnych Balcerowiczach”. Czy to oznacza, że polski - czyli w pewnym stopniu
nasz - premier zachęca do mówienia i pisania także o nim per „różni
Morawieccy”?
Panie premierze,
„wy” to język PRL, proszę się zastanowić, do jakiego poziomu pan się schyla
i ciągnie za sobą Sejm, gdyż dla niektórych jest pan wzorem. Ktoś zapyta: „a
Pawłowicz?”, „a Niesiołowski?”. Odpowiadam: apeluję do wszystkich, ale
zwłaszcza do szefa rządu, od niego wymagam więcej niż od prostego posła
Kaczyńskiego. Pomiatanie prof. Balcerowiczem kompromituje szefa rządu. Oto
polski premier, który nawet nie jest ekonomistą, z pogardą mówi o jednym z
najbardziej znanych ekonomistów, autorów polskiej transformacji, jaka - pomimo
swoich braków, które powtarza się dzisiaj jak pacierz - pozwoliła Polsce wybić
się na normalność, owszem, nie dla wszystkich i wielkim kosztem, ale jednak...
Krytyków Balcerowicza przybywa, podobnie jak krewkich antykomunistów, szkoda,
że wtedy, kiedy należało bić na alarm, było ich niewielu.
Wróćmy do programów
socjalnych rządu. Zostały one przyjęte dobrze, nawet opozycja nie odważa się
zapowiadać, że odkręci 500+, i musi przełknąć, że za te miliardy Prawo i
Sprawiedliwość może liczyć na wdzięczność wyborców. Co prawda dzieci objęte
programem Maluch+ jeszcze nie głosują, ale seniorzy głosować mogą. Dlatego nie
dziwi, że przed wyborami premier zapowiada programy senioralne. Jeśli chodzi o
darmowe leki, to aczkolwiek jestem (niestety) częstym klientem apteki, jeszcze
ani razu nie dostałem tam leku za darmo. Może powinienem zmienić aptekę? A
może wybrać tańszą chorobę? Dla wielu ludzi każdy grosz się liczy i nie ulega
wątpliwości, że są beneficjentami hojnej polityki socjalnej. Co na to rozmaici
„Balcerowicze, Grabowscy, Orłowscy czy inne Jankowiaki”, to osobna sprawa.
Skoro jest wyprawka szkolna dla dzieci, to
ja się upominam o elegancki garnitur trumienny dla ludzi starych, których tak
kocha pan premier. Przecież my, emeryci, stanowimy najtańsze mięso wyborcze. W
przeliczeniu na głosy wyborców inwestycja w emerytów jest najbardziej
efektywna. Dostaną parę złotych, to z wdzięczności podrepcą i zagłosują, bo
dokąd mogą pójść? Gdzie staną na zmywaku, jeżeli ich samych trzeba podmywać?
Dlatego my, seniorzy, bylibyśmy wdzięczni rządowi za pionierską „wyprawkę na
tamten świat”, czyli „pakiet pożegnalny plus”, który obejmuje nekrolog w TVP
Info, w „Naszym Dzienniku” lub w czasopismach okołorządowych, przygotowanie
beneficjenta, kremację, nabożeństwo (koszty kościelne będzie pokrywać budżet).
Polski Narodowy Program „Odchodzimy z godnością” będzie przysługiwał każdemu,
kto odchodzi w siną dal. Tusk i Kopacz nawet nie ruszyli łopatą, mimo że mieli
na to osiem lat, a umieralność była wtedy wyższa.
Wąskim gardłem może
okazać się kremacja, do której czekają długie kolejki chętnych, ponieważ na tym
odcinku przez osiem lat Platforma nie zrobiła nic. „Na ten moment przyjmowane
są zapisy na luty” - mówi rzeczniczka kostnicy. Pojawili się „stacze” i
„koniki”, u których można kupić kremację nawet z dnia na dzień. Oczywiście
zdzierają z człowieka skórę.
Daniel Passent
Mądrzy nie są
Staram się nie być demagogiem i populistą.
Uwielbiam świat ludzi normalnych. Próbuję odnaleźć ich w gronie wybrańców
narodu naszych posłów i senatorów. Jestem za normalnością. Cieszę się, że
kupili samoloty, którymi w różne strony kraju i świata ci najważniejsi polecą
szybko, spokojnie i bezpiecznie. Nie mam nic przeciwko temu, żeby posłanka czy
poseł napili się wina czy wódki. Oczywiście nie jestem za tym, żeby później
wymiotowali czy też przewracali się na peronach. Jak dla mnie mogą nawet jeść
ośmiorniczki, chociaż to pospolity, obrzydliwy morski glut. Niech sobie jeżdżą
na sygnale, kiedy się spieszą do swoich zajęć.
Wszystko, co
napisałem, dotyczy ludzi normalnych, w miarę kulturalnych i odpowiedzialnych za
zadania, jakie im są powierzone. Mówię tu o stanowieniu mądrego prawa,
ulepszaniu kraju i myśleniu o najsłabszych.
W tym właśnie
momencie zdałem sobie sprawę, że rozpędziłem się w marzeniach. Nie chcę
naszych wybrańców obrzucać inwektywami ani klasyfikować ich według chrześcijańskiej
maksymy „po czynach ich poznacie”. Całościowy obraz jest przerażający. Pytam,
co oni wyrabiają? Zachowują się w tym swoim Sejmie i Senacie tak, że menele
spod budek z piwem są niedoścignionym wzorcem. Wpadli na pomysł, żeby zamiast
siedzieć nad ustawami, śledzić się nawzajem w towarzystwie kamer. Obrzucają się
inwektywami i czyhają na błąd przeciwnika, który pozwoli im zdobyć kolejne
punkty sondażowe. To wszystko nazywają walką o władzę.
Niepotrzebnie
przysięgają na konstytucję, niepotrzebnie mówią „tak mi dopomóż Bóg”. Jeśli
Bóg ma pomagać w tych kłamstwach i wzajemnych oszczerstwach, to ja takiego
Boga nie chcę. Na dodatek myślą, że my, normalni obywatele, tego wszystkiego
nie widzimy. Teraz nam podwyższyli wydatki na paliwo, a sobie obniżyli pensje.
Albo są bezdennie głupi, albo w ramach resztek uczciwości uznali, że wysoka
pensja im się nie należy.
W ten drugi wariant
nie dowierzam, tak samo jak nie wierzę we wszystko, co może kojarzyć się z
dobrymi intencjami. Jest pewien poseł, który twierdzi, że nie pobiera żadnego
wynagrodzenia. Myślę, że zdał sobie sprawę, iż na nie nie zasługuje.
Krzysztof Malenia jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Znajomy lekarz co cztery lata na czas
mundialu bierze wolne z pracy. Jest człowiekiem odpowiedzialnym i nie
chciałby zrobić krzywdy pacjentowi, a wie, że przez te parę tygodni jego myśli,
serce, dusza i mózg będą fruwały w odległej mentalnie galaktyce. Kiedy brał
ślub, przestępował nerwowo z nogi na nogę w trakcie życzeń przed kościołem. Gdy
ucałowali go ostatni goście, rzucił do świeżo poślubionej miłości swojego
życia: „Widzimy się na weselu!” i pognał. Za chwilę zaczynał się mecz jego
ukochanej drużyny.
W roku 2010 - roku
mistrzostw w RPA - byłem naczelnym „Playboya”. Kilkanaście dni przed turniejem
na parterze kamienicy na rogu Wilczej i Poznańskiej, gdzie mieściła się
redakcja, otworzyła się hinduska restauracja, a właściciel - Tapi Sharma,
który szybko stał się moim kumplem - zawiesił kilka telewizorów. Mecze odbywały
się o 13.30,16.00 i 20.30. Miałem to szczęście, że mój prezes Tomasz Zięba
również był psychofanem piłki, więc mogłem spokojnie przenieść stanowisko
pracy do knajpy Tapiego, który oznaczył stolik na wyłączność redaktora Mellera
i jego rozmówców. Tomek sam często wpadał, redaktorzy zaglądali w miarę
potrzeb, wiedząc, że w czasie meczu można przynosić tylko sprawy naprawdę
pilne. Z każdym dniem grupa zaprzyjaźnionych kibiców się rozrastała, w fazie
pucharowej było nas kilkudziesięciu, a od ćwierćfinałów przejęliśmy sporą restaurację
na wyłączność. W czasie finału ryczała zdrowa setka. To były piękne dni.
Pamiętam wszystkie
mundiale, niezliczoną ilość meczów i sytuacje, w których je oglądałem.
Półfinał z Włochami w 1982 roku. Miałem 14 lat. Do dzisiaj mam przed oczami
zasępioną twarz Zbigniewa Bońka siedzącego na trybunach za dwie żółte kartki.
Do dzisiaj się zastanawiam, co by było, gdyby grał. Ale równie dobrze
pamiętam, że oglądałem ten mecz na małym radzieckim czarno-białym telewizorku
(czerwona obudowa) na naszej działce we wsi Cieńsza pod Pułtuskiem, w towarzystwie
młodszego kolegi Marcina Grynberga, dzisiaj poważnego naukowca biologa. I pod
koniec meczu Marcina użądliła w usta pszczoła. Warga spuchła mu do monstrualnych
rozmiarów. Chyba wrzeszczał, co gorsza, żądając ode mnie atencji, jakby nie
rozumiał, że są sprawy ważne i ważniejsze. Oczywiście nie miałem zamiaru
przerywać oglądania, więc się obraził i wyszedł. Zainterweniowali rodzice,
więc musiałem poleźć i go przepraszać za mą nieczułość, więc nie zobaczyłem
końcówki meczu. Nigdy ci, Marcin, tego nie wybaczę!
Zupełnie nie
pamiętam - mimo że miałem już sześć lat - mistrzostw w 1974 roku, tego
najpiękniejszego triumfu polskiej piłki. Może dlatego, że Polski wtedy nie
było, tylko reżim komunistyczny, jak to poczciwie wyjaśniał niedawno premier
Morawiecki. Pamiętam za to zaczytywanie komiksu „Od Walii do Brazylii”,
opowiadającego o legendarnych tygodniach.
W 1978 roku Polski
co prawda nadal nie było, ale świetnie już pamiętam występy reprezentacji
Reżimu Komunistycznego w Argentynie. Jak cała klasa byłem święcie przekonany,
że jedziemy po mistrzostwo świata. O stanie mego umysłu świadczyło głębokie
rozczarowanie, gdy w meczu otwarcia z ówczesnymi mistrzami świata Niemcami
padł bezbramkowy remis. No, i ten straszny mecz z Argentyną, dwie bramki Mario
Kempesa, ale przede wszystkim niestrzelony karny Kazimierza Deyny przystanie
0:1. Jak ja płakałem!
Znowu rok 1982.
Transparenty nielegalnej, zepchniętej do podziemia Solidarności na legendarnym
meczu z ZSRR i TVP puszczająca transmisje z poślizgiem, by je wyciąć, taniec
Smolarka w rogu na dowiezienie zwycięskiego remisu do końca. „Entliczek,
pentliczek” Łazuki. Pierwotny zastój i eksplozja 5:1 z Peru. Trzy boskie bramki
Bońka z Belgią. Ale też jeden z najbardziej niesprawiedliwych meczów, jakie
widziałem w życiu - przegrany przez cudownie grających Francuzów półfinał z
Niemcami i ten koszmarny, brutalny faul niemieckiego bramkarza Haralda Schumachera
na Patricku Battistonie, za który nie dość, że Niemiec nie wyleciał z boiska,
to sędzia nie odgwizdał nawet faulu, a sam Schumacher zachowywał się, jakby
miał w dupie los walczącego o życie Francuza. A potem dogrywka, prowadzenie
Trójkolorowych 3:1, doprowadzenie do wyrównania przez cholernych Niemców,
pieprzone karne i triumfujący, największy po Hitlerze zbrodniarz (jak wtedy
byliśmy wszyscy przekonani) Schumacher. I owszem, po Francuzach też płakałem.
A tak w ogóle,
Szanowna Redakcjo, jak prosisz o felieton okołomundialowy, to powinnaś mi dać
na wyłączność cały numer, bo ja nawet wstępu nie napisałem. Obrażam się i idę
obejrzeć ćwierćfinał Holandia - Argentyna z francuskich mistrzostw 1998 roku.
Marcin Meller
Kundel
Telewizor Rubin to nie był telewizor - to
był potwór. Ważył 65
kilogramów, podnosiło go czterech ludzi, ustawiali na
specjalnym stelażu, skąd spoglądał na nas z góry, niczym dźwig portowy. Ekran
24 cale.
W małej sali warszawskiego Klubu Medyków, gdzie na co dzień występowali Salon
Niezależnych i muzycy z Jazz Carriers, pokazywał sztuczki słynny iluzjonista
McGregor, stał się najważniejszym przedmiotem roku 1974. Modliliśmy się, by się
nie zapalił, by łuk nie zwęglił styków, by bez powodu nie eksplodował -
wszystko było możliwe. Każdego dnia siadało przed nim około 30 ludzi,
uzbrojonych w butelki wina, wódki i diabelski temperament. Byliśmy jak syczący
wulkan. Po meczu na Wembley liczyliśmy na cud.
W siódmej minucie
Lato strzelił Argentyńczykom pierwszą bramkę i przestaliśmy być grzeczni. Nasz
wrzask mało nie zerwał sufitu. Skakaliśmy, tańczyliśmy, całowaliśmy ten
telewizor, staliśmy się dzikimi ludźmi. Dwie minuty później po genialnym
strzale Szarmacha (mój idol po dziś dzień) zwariowaliśmy. Zmieniliśmy się w
oszalałą hałastrę tarzającą się po ziemi, skaczącą po krzesłach, wyjącą,
gwiżdżącą, podrzucającą się nawzajem do góry. Jakbyśmy to my zdobyli te
bramki. Alkohole piliśmy z butelek. Takie emocje wyzwala sport w niektórych
okolicznościach. Uściślijmy: nie każdy sport.
Widziałem film
telewizji BBC, w którym usiłowano wyjaśnić tajemnicę wielkich wojen piłkarskich
na stadionach w Anglii w latach 80. Dziennikarze odwiedzili ówczesne puby,
gdzie przesiadywali kibice Arsenału, Chelsea, Liverpoolu i Manchesteru. Pytali
ludzi nad kuflami, o co w tym wszystkim chodzi. A ci opowiadali o beznadziei,
braku celu w życiu, jakiejkolwiek rozrywki, tożsamości, o pustce, jaka ich
otacza. Byli robotnikami, zero perspektyw. Z wyjątkiem jednej rzeczy, którą
mieli - barw klubu. Gdy o nim mówili, zapalał się w nich ogień, jakby zaczynali
należeć do jakiegoś klanu, plemienia, wybranego rodu rycerskiego. To był ich
jedyny sens życia: walczyć o swój klub. Na pięści, na kopy, aż do krwi, jakby
to były czasy średniowiecza i zmagania z najeźdźcą. Każdego tygodnia szli na
wojnę z kibicami innego klubu uzbrojeni w kije i łańcuchy. Gdy piłkarze grali
na murawie, oni walczyli o ziemię i honor na trybunach i poza nimi. Demolowali
ulice, bary, parki, niszczyli samochody. Obrazki były straszne.
Słuchałem ich
wyznań i zaczynałem rozumieć, czym jest atawizm przynależności plemiennej. To
nie byli zwykli bandyci (choć tacy też się tam znaleźli). To byli ludzie
zakochani w jedynym wartościowym zjawisku, jakie od losu otrzymali - w swoim
klubie. To on czynił ich kimś. Finał był prozaiczny: rząd Margaret Thatcher
wprowadził surowe prawo i chuligaństwo szybko znikło. Jednak tamto wyjaśnienie
dzwoni mi w głowie do dziś. W roku 1974, gdy dostawaliśmy małpiego rozumu w
małej sali klubu na Oczki, byliśmy zwykłymi ludźmi, którzy dostali amoku. W
jakiś niewytłumaczalny sposób zależało nam, by nasi - reprezentacja Polski - wygrali
wojnę. A my wraz z nimi.
Pierwsze
mistrzostwa w moim życiu to był rok 1966. Oglądane na czarno-białym ekranie
Neptuna w szkole, w której moi rodzice prowadzili kolonie letnie. Siedziałem
z jakimś 14-letnim chłopakiem, który pisał kryminały i czytał mi je na głos.
Nie słuchałem go. Z walącym sercem gapiłem się w ekran, gdzie czarnoskóry Portugalczyk
Eusebio właśnie dokonywał cudu: przegrywali 0:3, a on strzelił cztery gole w
kwadrans i Portugalia wygrała 5:3. Widziałem genialnego Pelego nieludzko
skopanego i widziałem piłkę, która odbiła się od poprzeczki, stuknęła w ziemię
i wyskoczyła na zewnątrz - gola uznano.
Nie widziałem
jedynie największego bohatera tamtej imprezy: kundla imieniem Pickles. Trzy
miesiące przed mistrzostwami w Anglii skradziono trofeum mistrzostw - złoty
Puchar Rimeta. Anglia oszalała. Stał w gablocie na wystawie i ktoś go buchnął.
Złodziej napisał: „Kupa złotego złomu, nie chcę jej, dajcie mi 13 000 funtów albo go
przetopię”. Śledztwo ruszyło pełną parą, namierzono podejrzanego, ale nie
chciał puścić pary z ust. Kilka dni później niejaki David Corbett poszedł na
spacer ze swoim pięcioletnim psem imieniem Pickles. Piękny biało-czarny kundel
nagle pobiegł w krzaki i znalazł pakunek zawinięty w gazetę. W środku był
Puchar. Ten Puchar. Media dostały amoku, Pickles został gwiazdą telewizyjną,
miał własnego agenta, zagrał nawet w fabularnym filmie. Niestety, rok później
rzucił się w pościg za kotem i zaplątany we własną smycz powiesił się na ławce.
Zbigniew Hołdys
„Europo! Nie odpuszczaj!”
Takie hasło gromadzi
ludzi w wielu polskich miejscowościach. Bo czasu na zapobieżenie dalszej
dewastacji polskiej praworządności jest coraz mniej.
Listy do Komisji Europejskiej podpisują
zarówno zwykli obywatele, jaki sławne autorytety prawnicze. Najsłabiej chyba słyszalny
jest głos partii politycznych. Trochę to dziwne, ale może i dobrze, że w kraju,
w którym niszczona jest niezależność sądów i niezawisłość sędziów, rozbijany
jest trójpodział władzy, społeczeństwo obywatelskie bardziej niż partie
opozycyjne nawołuje Komisję Europejską, aby przekazała ustawę o Sądzie
Najwyższym do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Dochodzą słuchy, że
Frans Timmermans jest niezłomny i walczy oto, żeby PiS nie zniszczył do końca
polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale podobno przewodniczący Komisji Europejskiej
Jean-Claude Juncker wolałby przymknąć oko, aby tylko nie wywoływać kolejnej
wojny z polskim rządem.
Trudno powiedzieć,
jaka tendencja weźmie górę; pewne jest to, że europosłowie z chadeckiego klubu
parlamentarnego Europejskiej Partii Ludowej (EPP) coraz głośniej protestują
przeciwko temu, że w ich szeregach zasiadają członkowie Eideszu, partii Viktóra
Orbana, która doprowadziła do zamknięcia ostatniego niezależnego dziennika na
Węgrzech, o innych ekscesach nie wspominając. Parasol ochronny nad Orbanem
roztaczali właśnie chadecy, argumentując, że samą perswazją uda im się zawrócić
Fidesz ze złej drogi. Dziś, najwyraźniej nauczeni na własnych błędach, po
posiedzeniu Zgromadzenia Politycznego w Warszawie (4 i 5 czerwca), ogłosili:
„EPP wzywa Komisję Europejską do wykorzystania wszystkich
instrumentów, w tym Trybunału Sprawiedliwości UE, by upewnić się, że polski
rząd wypełnia 3 europejskie prawo i standardy”. W marcu br. dwoje europosłów:
Roberta Metsola, Maltanka z Europejskiej Partii Ludowej, oraz Josef Weidenholzer,
Austriak, członek Socjalistów i Demokratów, wystosowało do Komisji
Europejskiej pytanie, czy zamierza skierować ustawy łamiące niezależność sądownictwa
w Polsce do Trybunału Sprawiedliwości UE. Sam Trybunał w słynnym„wyroku
portugalskim” określił się jako organ odpowiedni do rozstrzygania wątpliwości
dotyczących niezależności sędziów i sądów. Termin minął, Komisja dotychczas
nie odpowiedziała.
Głównym zadaniem Komisji Europejskiej jest
stać na straży Traktatów.„Strażniczka Traktatów” mówi się o niej, Wydawałoby
się więc, że kiedy inne narzędzia zostały wyczerpane, a w Polsce nadal art. 2
Traktatów („Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby
ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również
poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości”) nie
jest respektowany i w dodatku rząd polski uparcie nie reaguje na liczne monity,
Komisja musi zwrócić się do Trybunału Sprawiedliwości UE z wnioskiem o
rozstrzygnięcie konfliktu. Zastanawiam się nawet, czy jeśliby tego nie zrobiła,
nie należałoby jej zarzucić niedopełnienia obowiązków. Cytuję z informacji o
funkcjonowaniu Trybunału z rozdziału dotyczącego skarg w sprawie bezczynności: „Parlament,
Rada i Komisja są zobowiązane do podejmowania określonych decyzji w określonych
okolicznościach. Jeżeli nie dopełniają one tych zobowiązań, rządy krajów UE,
inne instytucje UE lub (pod pewnymi warunkami) osoby fizyczne lub
przedsiębiorstwa mogą wnieść skargę do Trybunału”. Nie jestem pewna, czy ta
droga jest prawnie możliwa do zrealizowania, nigdy nie była praktykowana w
dziedzinie, o której tu mowa, jednak na rozliczne apele Komisja musi
zareagować. Również Europejska Ombudsman byłaby odpowiednim organem, bo - zgodnie
z art. 24 i 228 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej - to do niej
obywatele Unii wnoszą skargi, jeśli uznają, że instytucje unijne niewłaściwie
zajęły się ich sprawami. Mam nadzieję, że nie dojdzie do kryzysowej sytuacji,
kiedy to państwa członkowskie zdecydują się na krok desperacki i oskarżą Polskę
o łamanie wspólnego prawa. To mogłoby być fatalne w skutkach. Atmosfera wokół
Polski dramatycznie się pogarsza.
Z drugiej strony podzielam niepokój tych,
którzy zauważają, że nastąpiło już pewne znużenie Polską. Są ważniejsze
problemy, choćby te zaznaczone ostatnimi wyborami we Włoszech, kraju, który
Wspólnotę budował od samego początku, który jest w strefie euro, a jego nowy
rząd jest eurosceptyczny.
Dziś ważne jest, jak dalej rozwijać wielki projekt
europejski z tymi, którzy konstruktywnie chcą w nim uczestniczyć. Debata
będzie miała realny wpływ na życie obywateli Unii. Uwaga koncentruje się na
śmiałych propozycjach Emmanuela Macrona i ostatnich ostrożnych reakcjach Angeli
Merkel. Na pierwszy plan wysuwają się różnice dotyczące strefy euro. Macron
proponuje mocne zaangażowanie, co dla Niemiec oznaczałoby zainwestowanie
znacznie większych pieniędzy w bezpieczeństwo wspólnej waluty. Według
prezydenta Francji fundusz ten powinien być w gestii ministra do strefy euro -
kolejnego projektu Macrona. Pani kanclerz i jej doradcy nie chcą słyszeć o
setkach miliardów na zabezpieczenie euro, szczególnie że obciążałyby one
przede wszystkim podatnika niemieckiego, jaki nie wspierają nowych pomysłów na
administrowanie tymi pieniędzmi. Merkel preferuje budżet UE zarządzany przez
Komisję Europejską, a wyrównywanie różnic między państwami w euro widzi raczej
strukturalnie, ja ko pomoc w rozwijaniu innowacji, technologii i wiedzy.
Macron proponował europejskie oddziały wojska, europejski budżet na obronność i
doktrynę działania, a w dodatku inicjatywa ta, według Macrona, mogłaby
funkcjonować niezależnie od nieco ociężałych struktur UE. Ku rozczarowaniu
wielu komentatorów zarówno francuskich, jaki niemieckich, na toteż nie ma zgody
Merkel. Politykę obronną widzi ona tylko w ramach polityki wspólnotowej, a w
dodatku podkreśla, że wojska niemieckie nie muszą być zaangażowane w każdą
interwencję.
Szefowie obu największych państw w Unii
zgodnie argumentują jedynie w sprawach takich, jak powołanie europejskiego
urzędu do przyznawania azylu, wspólnych jednostek pilnujących bezpieczeństwa
granic zewnętrznych Unii, lepiej skoordynowanej i większej pomocy rozwojowej
dla Afryki. Jednak różnice są tak znaczące, że trudno je pogodzić z
nawoływaniem do szybszej i mocniejszej integracji Unii Europejskiej. I żal, że
Polska, dla której mocna Unia Europejska jest kluczem do zyskania na sile i na
znaczeniu, nie wnosi do tej debaty niczego poza problemami.
Róża Thun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz