sobota, 4 listopada 2017

2+2, Jej wysokość przyzwoitość,Rekonstrukcja, O jednym takim, co ukradł historię,Orzeł laskowy,Będzie sygnalistów wielu,Sygnaliści w służbie narodu,Pilnujmy porządku we własnych głowach i Budowanie ruin



2+2

Okazuje się, że gen autodestrukcji można dziedzi­czyć także przez osmozę. Kiedyś miała go nasza prawica, dziś ma lewica. Już doprowadził Polskę do dramatu, a może ją doprowadzić do katastrofy.
   Często słyszy się, że władza PiS to dziecko Platformy Obywa­telskiej. To prawda w tym sensie, że w drugiej kadencji rządzi­ła ona bez wyobraźni, celu i pomysłu. Ale w sensie literalnym odpowiedzialność za to, że mamy dziś w Polsce pełzającą, a co­raz bardziej kroczącą dyktaturę, ponosi lewica. To wyłącznie ona odpowiada za to, że głosy kilkunastu procent Polaków wy­lądowały w śmietniku. To ona do startu w wyborach prezyden­ckich wyznaczyła panią nikt. To ona tak długo się jednoczyła, że wszystkim po drodze zbrzydła. To ona skakała przez próg siedmio-, a nie pięcioprocentowy. To jej część w ostatnim ty­godniu przed wyborami postanowiła, że trzeba wesprzeć Par­tię Razem, czyli oddzielnie, która oczywiście podzieliła los całej lewicy. Tak to PiS zdobyło większość na zgubę demokra­tycznej Polski i bardzo wielu ideałów tak lewicy drogich.
   Dramat z 2015 roku powinien być naprawdę solidną na­uczką. Wszystko wskazuje jednak na to, że - niestety - lewica i przed szkodą, i po szkodzie głupia. Efekt? Jest ona na prostej drodze do pozbawienia opozycji szans na wygraną w najbliż­szych wyborach. Dlaczego? Bo uważa, że skoro nie wszyscy w Platformie i Nowoczesnej chcą poprzeć związki partner­skie i liberalizację aborcji, to lewica musi pójść do wyborów sama, by się o te postulaty bić.
   Tu dygresja matematyczno-logiczna.
   Z perspektywy czasu oceniam, że z całej 12-letniej nauki matematyki wszystkie te całki i różniczki, sinusy i cosinusy dawno wyparowały mi z głowy. Pozostała w niej, jak większo­ści, tabliczka mnożenia. Niby prosta, opanowywana przecież przez dziatwę, ale obca tak wielu dorosłym. A właśnie zwykła tabliczka mnożenia plus elementarna logika wystarczają, by ludzie racjonalnie myślący o Polsce i pragnący, by była nor­malnym, demokratycznym krajem, wiedzieli, co trzeba ro­bić, a czego robić nie można.
   Otóż informuję liderów lewicy, co może ich zaskoczyć, że w Polsce nie będzie ani liberalizacji aborcji, ani związ­ków partnerskich, jeśli u władzy będzie PiS. Cóż za niespo­dzianka, prawda? Barbara Nowacka może więc w wywiadzie radiowym mówić, że „celem polityki nie jest odsunięcie kon­kretnej partii od władzy, tylko budowanie Polski, w której bę­dziemy czuli się lepiej”. Szlachetne, ale politycznie, niestety, naiwne. Bo w Polsce będziemy się czuli lepiej, a postulaty de­mokratów, w tym lewicy, mogą być zrealizowane wyłącznie wtedy, gdy od władzy zostanie odsunięta bardzo konkretna partia. Podpowiadam - idzie o partię PiS.
   To, że PiS przegra, a opozycja wygra, nie jest oczywiście gwarancją, że związki partnerskie czy liberalizacja aborcji przejdą, ale jeśli opozycja przegra - nie przejdą z całą pew­nością. A w obu „departamentach” może być jeszcze gorzej, niż jest, choć jest już tak źle, że wiele gorzej być nie może. Dziś kobiety muszą bronić obecnych rozwiązań ustawowych w sprawie aborcji, bo władza próbuje je zaostrzyć, a może próbować, bo lewica na własne życzenie wyparowała z parla­mentu. Jeśli, na skutek kolejnych katastrofalnych błędów le­wicy, PiS będzie rządziło nadal, nastąpi dalszy regres. 2+2=4. Po prostu. Praktyczne skasowanie in vitro i pigułek „dzień po” to efekt błędów lewicy. Odpowiedzialność za kolejne re­presyjne działania władzy także spadnie na jej barki.
   Nie wzywam ludzi lewicy do rezygnacji z ich postulatów. Wzywam ich do refleksji i do tego, by zgody na ich realiza­cję nie traktowali jako warunku współpracy opozycji, bo wtedy mają gwarancję, że postulaty zostaną na sztandarach, a sztandary na wysypisku. Idzie o prostą w sumie kalkulację - obyczajowe postulaty lewicy mają jakąkolwiek szansę na realizację wyłącznie w państwie demokratycznym i prawo­rządnym, a w następnych wyborach stawką będą nie abor­cja czy związki partnerskie, lecz demokratyczny charakter państwa. Albo lewica to zrozumie, albo ulegnie ślepocie, sek­ciarstwu i weźmie na siebie dużą część winy za klęskę nie tyl­ko lewicy, lecz także Polski.
   Lewica powinna stanąć do wyborów jako część zjedno­czonej opozycji. Jeśli uczyni inaczej, to albo do Sejmu nie wejdzie, albo będzie miała kilkunastu posłów. Perspek­tywa może atrakcyjna dla grupy działaczy, ale zupełnie nieciekawa dla lewicy i dla kraju. Chyba że rola kwiatka do ko­żucha i obserwatora degrengolady demokracji na sejmowym etacie jest dla kogoś satysfakcjonująca.
    „Nie może być tak - powiedziała we wspomnianym wy­wiadzie Barbara Nowacka - że w Sejmie nie ma głosu ludzi, którzy w normalny sposób myślą o prawach reprodukcyj­nych”. Otóż może tak być. I więcej - tak będzie, jeśli lewi­ca nie wyleczy się szybko z politycznego pięknoduchostwa i nie nauczy się matematyki na poziomie naprawdę zupeł­nie podstawowym.
Tomasz Lis

Jej wysokość przyzwoitość

Wyobraźcie sobie, że zamiast niniejszego felie­tonu widzicie pustą, białą plamę. Ani jednej li­terki, ani śladu mojego nazwiska, brak tytułu i grafiki. Tak by wyglądał cały „Newsweek”, gdyby go dać ocenzurować ludziom o różnych poglądach i z różnymi pretensjami do świata. A że z cenzurą miewam burzliwe randki, od kiedy pamiętam, każda taka ingerencja burzy mi krew.
   Nie zgadzam się z wypowiedzią Jurka Owsiaka tuż po wyroku sądu w Słubicach, który ukarał go naganą: „Te­raz wszyscy będziemy musieli się zastanowić, zanim wypowiemy jakieś słowa, czy nie łamiemy prawa”. I da­lej: „Powinniśmy zacząć się przyglądać politykom, któ­rzy mówią o gorszym sorcie, komunistach, złodziejach i tym podobne”.
   Rozumiem, że Jurek wypowiedział je w swoim imieniu. Niech więc się zastanawia. Ja mam za sobą taką instruk­cję urzędu miejskiego w Krakowie w czasach komuny: „Nie wolno się panu odezwać do widowni podczas kon­certu”. „Ani słowem?”. „Ani słowem”. „Nawet dzień do­bry?”. „Nawet dzień dobry”. „A jak wybuchnie pożar, to mogę powiedzieć, że się pali?”. „Zrobi pan to na własne ryzyko”. W stanie wojennym ustawa o cenzurze zawiera­ła zapis: „Zakazuje się publikowania i wygłaszania treści, które mogą wywołać niepokoje społeczne”. Tyle. Na tej podstawie zakazano mi mówić „dzień dobry”. Wiedzie­li, że wcześniej w dniu ogłoszenia informacji o śmierci Leonida Breżniewa (11 listopada, zmarł dwa dni wcześ­niej) powiedziałem do widowni: „Witam wszystkich tego świątecznego popołudnia” i była owacja, a potem wylą­dowałem na SB.
   Kara za złamanie prawa była obmyślona boleśnie: „Kto w celu wygłoszenia treści mogących wywołać niepokoje społeczne udostępnia urządzenia nagłaśniające, podle­ga karze grzywny lub więzienia, a sprzęty te ulegają kon­fiskacie”. A więc karę ponosił właściciel aparatury, który mógł stracić mikrofony, głośniki. Nie ja. Konstytucja na­dal gwarantowała mi wolność słowa. Zrobiliśmy wtedy tak. Napisaliśmy odręcznie kilkadziesiąt kartek o treści „Hołdysowi cenzura zabroniła mówić”, wyszedłem na scenę z plastrem na ustach, w tle wisiało wielkie przeście­radło z wymalowanym numerem Dziennika Ustaw i pa­ragrafami ustawy o cenzurze. Kartki puściliśmy w tłum, ludzie je sobie przekazywali niczym ściągawki na klasów­ce, po każdym utworze dziękowałem gestami mimiczny­mi. Tłum się śmiał. Wygraliśmy sposobem.
   Paragraf, z którego pani sędzia skazała Jurka, brzmi: „Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzy­zwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany”. W uzasadnieniu okre­śliła, że treści nieprzyzwoite nie mogą zaśmiecać życia społecznego i dotyczy to także Owsiaka. Okazała się językoznawczynią i psychologiem, specem od gwar i okolicz­ności, wyznaczyła granicę posługiwania się słowem.
   Słuchałem tego z przerażeniem. Politycy nie używa­ją słów nieprzyzwoitych, gdy gardłują: „zdrajcy”, „ubecy”, „gorszy sort”, „krwawią ryje odrywane od koryta”, gdy Ka­czyński mówiąc o KOD-zie używa porównania do gestapo. Gdy kobieta o nazwisku Pawłowicz nazywa inne kobiety „szmatami”. Gdy z mównicy sejmowej padają „zdradzie­ckie mordy”. Nie ma tu „kurew” czy „pierdolenia”, są potwarze rzucane publicznie połowie narodu w majestacie prawa. A jeśli komuś już się wymsknie „spierdalaj!” czy środkowy palec w Sejmie - winowajcę chroni immunitet.
   Kilka dni temu znajoma dziewczyna żaliła się, że jadąc autobusem w minispódniczce, usłyszała pod swoim adre­sem warknięcie „dziwka”. W latach 50. ub. wieku angiel­scy policjanci mierzyli spódniczki dziewczynom na ulicach i karali mandatami, gdy były za krótkie - nieprzyzwoite. Nieprzyzwoite były tatuaże i długie włosy u mężczyzn. Nie­przyzwoite było garbienie się przy stole i ziewanie bez zasło­nięcia ust. Wedle słownika „nieprzyzwoitość tworzą normy obyczajowe, kulturowe, środowiskowe”. Wyrok pani sę­dzi jest dla mnie nieprzyzwoity - uderzył w emocjonalność i wolność wypowiedzi w sytuacji, która jej nie dotyczy. Któ­rej nie rozumie. Policjant donosiciel też nie był na Woodstocku jako uczestnik. Język Jurka jest jednym z ważnych elementów kodu, który może powstrzymać rzeczy znacz­nie gorsze. Można tym językiem ludzi ze sceny zjednoczyć, zaapelować o rzeczy piękne i o bezpieczeństwo. Zwłaszcza gdy są w grze emocje. Kiedyś krzyknąłem ze sceny: „Lu­dzie, kurwa, zatrzymajcie się!”, gdy tłum zaczął się trato­wać. Zatrzymali się. Zachowałem się nieprzyzwoicie?
Zbigniew Hołdys

Rekonstrukcja

Nie trzeba być politologiem ani specjalnym mędrcem, żeby się zorientować, jak wiel­kie poruszenie wywołało hasło rekon­strukcji rządu. Szczególny ruch, co jest oczywiste, nastąpił wśród samych ministrów. Są aktywni, ta­jemniczo medialni, chodzą szybciej, robota pali im się w rękach. Gdyby dzisiaj miała nastąpić jakaś klę­ska żywiołowa, to minister Błaszczak wraz z wojewo­dą pomorskim i odpowiednim generałem usuwaliby liście jeszcze przed nawałnicą. Proszę nie myśleć, że wskazuję któregoś z ministrów do zwolnienia. Uwa­żam, że są niepowtarzalni i z każdym z osobna trudno nam się będzie rozstać. Wiadomość o rekonstrukcji pozbawiła miasto Warszawę reprezentacyjnego pla­cu, który już nie jest w Warszawie, tylko w państwie. Dzięki wiadomościom o zmianach uratowały się ło­sie, bo utraty władzy boją się nawet właściciele pry­watnych strzelb, dbający o wystrój ścian zdobionych w poroża i skóry. Dodatkowy żer mają stacje telewi­zyjne. Liczne, niebywale inteligentne sondy i pytania w rodzaju: czy czuje się pan zagrożony? - nie zni­kają z anteny. Jedyną transmisją, która w ostatnich dniach przebiła medialnie wszystko, była bezpośred­nia relacja pokazująca busik, który wiezie Marcina P. z Gdańska do Warszawy. Co to będzie, gdy pieniądze skarbu państwa wpłyną na konto Telewizji Publicz­nej? Takich transmisji pewnie będą tysiące.
   Wreszcie dyplomatą okazał się minister Waszczykowski. Usunął się w cień, co może mu pomóc, bo najlepszy jest wtedy, kiedy dyplomatycznie się nie odzywa. Żal mi pani premier. Chociaż właściwie od początku było jej wszystko jedno.

PS Parę tygodni temu żegnałem przyjaciół waż­nych dla polskiej kultury, którzy nas opuścili. Dziś w przededniu Święta Zmarłych żegnam się z dwój­ką bliskich mi artystów z kręgu wybitnych postaci legendarnej Piwnicy pod Baranami. Odeszła Ania Szałapak, niepowtarzalna artystka, osoba niesłycha­nej skromności i wielkiego talentu. Żegnam Mar­ka Pacułę. Przyjaciela z lat krakowskiej młodości, współtwórcę moich sukcesów kabaretowych, wielo­letniego partnera w duecie z czasów spotkań z balla­dą, z pracy dla III Programu Polskiego Radia, wielu przygód kabaretowych w Teatrze Groteska, Piwnicy i na legendarnych Famach. Żegnajcie, kochani!
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

O jednym takim, co ukradł historię

Analiza sondaży wyborczych na dwa lata przed wyborami jest zajęciem raczej jałowym i, jak twierdzą socjologowie, nie może być podstawą poważnych prognoz politycznych. Tygodniowe czy miesięczne wahania notowań są przydatne, najwyżej, jako mało precyzyjny instrument oceny bieżących zdarzeń politycznych. Gdy jednak patrzeć w sondaże głębiej i dłużej jak czyni Jakub Bierzyński, zaczynają coś zeznawać Widać np., że PiS, mimo propagandowych triumfów, wciąż jest partią mniejszościową, mogącą liczyć trwale na około jedną trzecią wyborców. I to się prawie od wyborów nie zmienia. Widać też, że siłą PiS jest przede wszystkim duża przewaga, nie tyle w całym elektoracie, ile nad słabą, rozproszoną, partyjną konkurencją. Zwłaszcza nad PO, która w opozycji straciła jedną czwartą zdeklarowanych zwolenników, a w stosunku do swoich dobrych lat - połowę. Główne więc dziś prognostyczne pytanie brzmi: czy PO (samodzielnie lub z Nowoczesną) wyrówna noto­wania PiS?; lub inaczej: ilu utraconych, urażonych, obrażonych wyborców zdoła odzyskać? Grzegorz Schetyna, który ma chyba najwięcej w Polsce doradców i podpowiadaczy, był intensywnie namawiany, żeby wreszcie, po dwóch latach w traumie i nieogarnięciu, uderzył pięścią w mównicę, pokazał, o jaką Polskę PO chce walczyć. I to się w końcu wydarzyło na niedawnej par­tyjnej konwencji w Łodzi. Ale, jak to się mówi, „sorry, Gregory” - coś już jest, ale więcej brakuje.

Platforma, jeśli rzeczywiście chce skutecznie mierzyć się z pisowską armią, musi prowadzić kontrofensywę na dwóch azymutach: w przód, o przyszłość (czyli co będzie po PiS?), i w tył, o przeszłość (co było przed PiS?). Dla odzyskania wiary­godności PO, a może i całej opozycji, oba fronty są jednakowo ważne. Oto bowiem mamy w Polsce sytuację przedziwną: PiS, bez jakiegokolwiek oporu, przejął całą opowieść o 8 latach rzą­dów PO-PSL, a praktycznie o całym ćwierćwieczu transformacji. W demokracji przegrani w wyborach zwykle zażarcie bronią swojego dorobku, bo to jest przecież ich główny opozycyjny kapitał. U nas nic z tych rzeczy; nikt nie ma niczego dobrego do powiedzenia o III RP i jej ostatnich latach. Powinien był to robić Donald Tusk, bo taki jest obowiązek lidera, który w tamtym czasie sprawował niemal pełnię władzy. Ale Tusk wyjechał, a Ewa Kopacz, wrzucona nagle w brutalną kampanię wyborczą, zupełnie sobie nie poradziła.
   Pisowska opowieść o Polsce w ruinie, o państwie skorum­powanych, łykających ośmiorniczki polityków, o kondominium rusko-niemieckim czy niewolniczej pracy obywateli wchodziła jak w masło. Ta przeciwna narracja - o kraju niebywałego suk­cesu, wzorcu dla wszystkich państw regionu, o „złotym wieku Polski” (jak pisał „The Economist”), rosnącej sile zewnętrznej (potwierdzonej najpierw przewodnictwem Jerzego Buzka w Parlamencie Europejskim, potem prezydencją Tuska czy hołdem warszawskim Baracka Obamy) - nagle się rozwiała. Milionom Polaków, którzy budowali Nową Polskę i się w niej pracowicie urządzali, zostało publicznie odebrane prawo do dumy z dorobku osobistego i zbiorowego, z awansu, zawodowych karier, starań o dzieci, rodzinnej zapobiegli­wości. Sukces miał być powodem do wstydu. „Fajna Polska”, z przedwyborczych przekazów PO, zmieniła się w haniebną, zdradziecką, złodziejską, a żadna siła polityczna, która tę III RP współtworzyła, nie ruszyła ku jej obronie. I tak zostało.

Od wyborów 2015 r. słychać już głównie propagandowe dudnienie PiS. PO, oszołomiona porażką, trawiona poczu­ciem winy, tylko umykała przed smagającym ją z lewa i prawa oskarżeniem „gdzie byliście przez te 8 lat!”. Nowy lider Grzegorz Schetyna, sam jako ofiara Tuska, nie miał żadnego emocjonal­nego interesu, aby z przekonaniem bronić dorobku rządów PO-PSL. Czołowych gospodarzy „zielonej wyspy”, ministrów Rostowskiego, Sienkiewicza, Sikorskiego, Tusk już wcześniej poświęcił w aferze taśmowej, więc i oni politycznie zamilkli.
PSL tak się przeraził skuteczności retoryki PiS, że mentalnie na­tychmiast wyparł się uczestnictwa w rządach 8-lecia.
Ale także całe ćwierćwiecze straciło reprezentację i obroń­ców: SLD, współrządzące III RP przez wiele lat, nieoczekiwanie za sprawą Leszka Millera odeszło w polityczny niebyt; Soli­darność, która firmowała rząd AWS i cztery reformy premiera Buzka (w tym OFE, gimnazja i kasy chorych), zapisała się do PiS, który te reformy postanowił obalić. Nikt ani osobiście, ani partyjnie nie poczuwał się do obrony dorobku poprzednich lat i dekad czy nawet tłumaczenia błędów i zaniechań, bo nie­mal każdy nierozwiązany problem lub „afera miały swoją skomplikowaną, wcale niejednoznaczną historię. Ale kto miał to wyjaśniać?
   Do pisowskiego ataku na III RP dołączyła się przegrana pozaparlamentarna lewica, budując konstrukt ustroju III RP (w sumie eklektycznego i chaotycznego) jako „neoliberalnego reżimu”. III RP nie znalazła obrońców przed gwałtem, a pokolenie transformacji, kilkanaście milionów „dorobkiewiczów”(to ci po­twierdzający w sondażach osobiste zadowolenie z życia), dało sobie narzucić retorykę wstydu za tamtą Polskę. Są wielkim wy­borczym potencjałem. Mogą mieć i pewnie mają dziś żal do Plat­formy, że nie broniła ani ich życiorysów, ani historii transformacji.

Dzisiejsza PO musi oczywiście szukać narracji na przyszłość, ale niewiele z tego będzie, jeśli nie odzyska przeszłości, jeśli nie opowie jej własnym językiem. PiS, który właściwie w budowie III RP nie uczestniczył (jeśli, to głównie w formie pasożytniczej), korzysta dziś z jej dorobku pełnymi garściami: ze sprawnej gospodarki prywatnej, zdrowego systemu ban­kowego, wykształconych kadr, dobrego stanu budżetu, nowej infrastruktury, miliardowego wsparcia Unii Europejskiej, ochro­ny NATO. Opowieść PiS, że wcześniej (poza patologią) „nie było niczego” i dopiero PiS nalewa pełną chochlą z pustego, musi być zdemaskowana. Teraz nadarza się wyjątkowa okazja, ażeby powalczyć o prawdę historii. Zaczyna się właśnie rok Stulecia Odzyskania Niepodległości. Jest to szansa, aby uczciwie opo­wiedzieć sobie i o II RP, i o PRL, i o Trzeciej, porównać historycz­ne okoliczności, społeczne konteksty, zrobić historyczny audyt. Jeśli uczciwie, pewnie musi wyjść, że ostatnie ćwierćwiecze było (przy wszystkich zapóźnieniach, błędach, niekonsekwencjach, społecznych bólach) czasem wielkiego społecznego awansu, modernizacji, zbiorowego sukcesu Polaków. Jasne, to był etap transformacji, z definicji przejściowy, ale powstała solidna kon­strukcja, warta na pewno przebudowy, ale nie zburzenia. Trze­ba już dziś stawiać tamę pisowskiej narracji - wspieranej wkrót­ce całym aparatem państwowym - że dopiero teraz, w stulecie niepodległości, „Polska jest Polską”, bo rządzą nią prawdziwi Polacy i osobiście nowe wcielenie Naczelnika Piłsudskiego.
Cóż, jeśli oddamy przeszłość, oddamy i przyszłość.
Jerzy Baczyński

Orzeł laskowy

Mój ukochany klon je­sionolistny zagląda w okno pokoju soczystą zielenią. Na podwórku i na polach za płotem świeża, zielona trawa i krowy nad nią pochylone. Krze­wy forsycji kipią chlorofilem i w ogóle całe nadwigierskie leśne przedpokoje jakby wytapetowane najpiękniejszym kolorem świata - kolorem nadziei. Nie pamiętam takiej jesieni na Suwalszczyźnie... Obok stołu, przy którym pracuję, 17-letni piesek Maciejko leży sobie spokojnie na seledynowym kocyku i pilnuje, żebym głupot nie pi­sał. Widać cała przyroda się nade mną zlitowała i chce mi ulżyć. Nie da się, nie da. Z politycznych łbów wciąż leje się zardzewiała ciecz. Wszyscy stoimy po kolana w ryżym zatęchłym błocku - także ci, którzy sobie z tego nie zdają sprawy i myślą, że biorą borowinową kąpiel w Ciechocinku.
   Jakiś umysłowy orzeł laskowy szuka nowego miej­sca dla swojego rozkładanego taboretu. Upaństwowił zatem plac Piłsudskiego, bo zapomniał, że Warszawa jest stolicą państwa. Wróżę, że wkrótce plac zostanie otoczony płotem i podwójnym kordonem policji. Nawet prezy­dent Duda nie podskoczy. Insty­tut Pamięci Narodowej podejmie zaś mozolne prace, by naprawić błędy poprzedniego rządu i ustalić imię oraz nazwisko Nieznanego Żołnierza. Stąd zapewne o 100 mln wyższy budżet instytutu na przyszły rok, czyli 400 mln. Polska Akademia Nauk dostanie pięć razy mniej.
   Na wszelki wypadek, gdyby IPN ze swoimi ambitnymi celami sobie nie poradził, posłowie PiS, sami z siebie, bez udziału prezesa, proponują powołanie Instytutu Solidarności i Odwagi, czyli ISIO. Cel? Upamiętnie­nie i uhonorowanie osób zasłużonych dla Narodu Pol­skiego wiatach 1917-90. To oficjalnie, a nieoficjalnie Orwell się kłania i Wielki Brat, który zmienia przeszłość. Ustawa jeszcze nawet nie weszła pod obrady Sejmu, ale już wiadomo, że ISIO dostanie z budżetu 75 mln zł. In­stytutem ma dowodzić wicepremier, minister kultury Piotr Gliński. Nie wiem, jak sobie da radę, skoro przez dwa lata nie miał czasu, aby pójść do teatru czy do kina. Nie ukrywa tego, jest po prostu zarobiony niczym kor­nik drukarz.
   Polacy - aż 70 proc., a więc i część suwerena - nie mają zaufania do władzy ustawodawczej. W Sejmie muszą więc zajść istotne zmiany. Na prośbę Marka Kuchcińskiego Straż Marszałkowska zostanie odziana w nowe paradne mundury i wysokie buty z cholewa­mi. U pasa zawisną im szable, którymi będą saluto­wać marszałkowi przed każdym rozpoczęciem obrad. Apartament chirurga znajdzie się na zapleczu, a dy­żurny poseł szybko pozbiera odcięte kawałki nosów i uszu.
   Tak sobie szydzę i dworuję dla pokrzepienia serc. Ale przyznaję, czasami się zastanawiam, czy to ja jestem głupi czy oni. Obstawiałbym to pierwsze.

Pani Magda weszła do kościoła św. Brygidy w Gdań­sku, by zobaczyć budowany tam największy na świecie bursztynowy ołtarz. Kupiła obowiązkowy bilet wstę­pu, a wtedy kasjerka podała jej kartkę, prosząc o PESEL oraz podpis. Kartka zainteresowała wchodzącą do tego stopnia, że ją przeczytała. Okazało się, że to lista osób popierających zakaz aborcji. Pani Magda jej nie podpi­sała, ale próbę oszustwa skomentowała na Facebooku. Dla Onet.pl o sprawie wypowiedział się proboszcz św. Brygidy: „Takie listy z podpisami wystawiane są we wszystkich kościołach. Mogę podziękować autor­ce wpisu, że zwróciła uwagę na problem zabijania nie­narodzonych dzieci. To jest tutaj najważniejsze”. Nie, nie to jest najważniejsze. Ani to, ile głosów przeciwko aborcji zostanie zebranych i przedstawionych w Sejmie. Wiem jedno - cała ta lista będzie funta kłaków niewarta. Te dwa lata też.
Stanisław Tym

Będzie sygnalistów wielu

Trwają prace nad ustawą, która m.in. zapewni więk­szą ochronę tzw. sygnali­stom, czyli ludziom, którzy wykryją lub podejrzewają korupcję i zawiadomią o tym prokuraturę. Ta z kolei może informatorom nadać status sygnalistów i uchronić ich przed zemstą zdemaskowanych. Sądzę, że inicjatywa ta powinna zostać rozszerzona na wszelkie informacje. Uprzejmie proszę o nadanie mi statusu sygnalisty.
   Uprzejmie sygnalizuję, że ma tu przyjechać czołowy rasista i neonazista amerykański Robert Spencer, zaproszo­ny przez bliżej nieokreślonych narodowców. Jak czytamy w piśmie „The New Yorker” (16 marca br.), osobnik ten figurował na pierwszym miejscu listy mówców na plano­wanym wiecu w Charlottesville w sierpniu, który prze­kształcił się w krwawe rozruchy. Spencer, czytamy, stał się tak rozpoznawalny jako twarz rasistów i neonazistów, że dostał w tę twarz, gdy stał na chodniku w Waszyngto­nie. „Biały Holocaust. Zagłada białej rasy” - to niektóre hasła rasistów. „Słyszeliście spiskową teorię o uprzywile­jowaniu białej rasy? To idea, którą nam serwują żydowscy intelektualiści, żeby podważyć naszą wiarę w nas samych” mówił na tym wiecu jeden z nich. Najbardziej popu­larna w tym środowisku skrzynka w internecie nazywa się „Codzienna Zagłada” (białej rasy). Dalsze szczegóły do dyspozycji prokuratury. Przy okazji powód do satys­fakcji: Musimy sprowadzić antysemitę z Ameryki, bo nie mamy już ani jednego własnego.
   Uprzejmie sygnalizuję korupcję polityczną. Spółki Skar­bu Państwa wpłaciły miliony złotych na kampanię billboardową, do złudzenia przypominającą hasła partii rzą­dzącej. Publiczne pieniądze przelano do partyjnej kieszeni.
   Uprzejmie sygnalizuję, że profesor Ryszard Legutko, eurodeputowany, w wywiadzie dla „Sieci Prawdy” dale­ko odbiega od prawdy. W czasie kiedy prawica podnosi głowę w Europie, od Austrii do Węgier, od Wielkiej Brytanii do Czech, profesor utrzymuje, że Europa znowu została porwana, „tym razem przez stronę liberalno-lewicową”. Kiedy socjaliści dostają cięgi w Niemczech i we Francji największych krajach Unii - profesor ubolewa, że „kon­serwatywna prawica siedzi cicho, zwłaszcza w Euro­pie Zachodniej”.
   Zdaniem profesora jakieś 30-40 lat temu Europa została zdominowana przez system pojęć, takich jak równość, to­lerancja, demokracja, prawa człowieka, których używa się „w sposób perfidny”, odwracając ich znaczenie. „Wtedy narodził się dziwaczny konglomerat liberalizmu i lewicy, indywidualizmu i kolektywizmu, wyzwolenie przez seks i narkotyki”. Rzekoma różnorodność oznacza te same po­glądy i tę samą ideologię. Demokracja - ubolewa profesor - nie oznacza procedury wyłaniania rządów, lecz trwanie u władzy grup, które są tą ideologią połączone. Najgor­sze jest słowo „tolerancja” - kto go używa najczęściej, ma w ręku „najcięższą pałkę”, którą będzie stosował wobec inaczej myślących - czytamy. „Konsekwencje rewolucji francuskiej przetrwały do dziś. I to jest pesymistyczne”. Kto nie wyznaje ideologii liberalnej, jest wrogiem. Za nieprawomyślność - twierdzi profesor Legutko – można zostać wyrzuconym z pracy lub mieć sprawę w sądzie, ale szczerość i zespolenie ludzi z obowiązującą ideologią jest dużo silniejsze i po­wszechniejsze niż w komunizmie.
   Uprzejmie sygnalizuję, że dawno już nie byłem w Europie Zachodniej będącej pod butem liberalnej lewicy, więc mam pytanie: czy tamtejsza dyktatura liberalno-lewicowa polega na tym, że wyrzucono z pracy dyrektorów wszyst­kich instytutów - Instytutu Goethego, Instytutu Cervantesa oraz British Council, pogoniono całe kierownictwo BBC i Deutsche Welle, wyrzucono kilkudziesięciu generałów i kilkuset oficerów, pozbawiono subwencji nieprawomyślne teatry, zwolniono wszystkich pracowników Foreign Office, rozpędzono wywiad Bundesnachrichtendienst, za­rezerwowano Pola Elizejskie dla manifestacji cyklicznych, a wszystkie organizacje pozarządowe przykryto rządową czapką w postaci rządowego Instytutu Wolności? Bo jeżeli tak, to Europa zmierza we właściwym kierunku, już nas do­goniła i przegoniła, tak jak kiedyś, za Chruszczowa, Zwią­zek Radziecki doganiał i przeganiał Stany Zjednoczone.

Uprzejmie sygnalizuję, że wszyscy tutaj ekscytują się rekonstrukcją rządu, jak gdyby od tego miało się coś zmienić. Gdyby miała nastąpić rekonstrukcja prezesa - to coś innego, ale rekonstrukcja pana Radziwiłła czy za­miana pp. Waszczykowskiego na Bielana lub Szczerskiego to z dużej chmury mały deszcz. Owszem, gdyby Kaczyński zastąpił Szydło, to byłaby la petite difference, może nawet więcej niż petite.
   Wtrąciłem kilka słów w obcym języku, żeby być tak światowym jak prezes TVPiS Jacek Kurski. W głośnym wy­wiadzie dla „Rzepy” prezes wtrąca zagraniczne sentencje w rodzaju „Nobody’s perfect” i „Out of eye, out of heart”, ale to nie jest największą niespodzianką. Prawdziwą re­welacją jest definicja obiektywizmu według prezesa. Otóż obiektywizmu danego medium nie oceniamy według jego dokonań, tylko wedle tego, po której stronie bary­kady się znajduje. Jeżeli telewizje prywatne są krytyczne wobec władzy, to telewizja publiczna musi jej bronić. Czytaj: TVP jest organem władzy. Dopiero po zapozna­niu się z mediami obu stron możemy uzyskać „balans”, obraz obiektywny. Należy tylko wybrać swoje medium. Czyli zanim o godzinie 19.30 włączysz „Wiadomości” TVPiS, musisz przedtem obejrzeć „Fakty” TVN. „Gdyby nie TVP Info, Polacy nie wiedzieliby zapewne, że działa komisja śledcza ds. Amber Gold, bo inne kanały informa­cyjne ignorują większość ważnych przesłuchań”. Czyli bez TVP Info bylibyśmy ciemni jak tabaka w rogu. Owszem, przyznaje prezes, TVP „jest przechylona w kierunku wła­dzy”, ale to wynika z „kontekstu, jaki wytwarzają telewizje komercyjne”. Wniosek: gdyby TVN i Polsat utrzymywały, że 2x2=6, to TVPiS mogłaby być bardziej obiektywna i do­wodzić, że 2x2=5, ale w obecnej sytuacji telewizja PiS nie ma innego wyjścia, jak utrzymywać, że 2x2=7. Jest to tak zwane prawo Kurskiego: im bardziej denerwują media komercyjne, tym bardziej muszą denerwować media pu­bliczne. Koniec sygnału.
Daniel Passent

Sygnaliści w służbie narodu

Mariusz Kamiński, minister koordy­nator ds. służb specjalnych, na spe­cjalnej konferencji opowiedział o projekcie ustawy o jawności życia publicz­nego, gdzie w skrócie zawarł nową strategię walki z korupcją. W gruncie rzeczy ogłosił stan wojenny dla łapówkarzy. Nowa ustawa ma połączyć trzy dotychczas obowiązujące: o ograniczeniu działalności gospodarczej osób pełniących funkcje publiczne; ustawę o lobbingu i o dostępie do informacji pu­blicznej. Przewiduje pełną jawność ujedno­liconych oświadczeń majątkowych urzędni­ków oraz jawność umów cywilnoprawnych firm i spółek, w których Skarb Państwa posiada więcej niż 10 proc. udziałów. Wpro­wadzony zostanie obowiązek stosowania
specjalnych procedur antykorupcyjnych nie tylko w instytucjach państwowych, ale także w firmach prywatnych. Za brak takich procedur będą nakładane kary. Jeżeli kontro­lerzy stwierdzą, że wprowadzono co prawda procedury antykorupcyjne, ale w sposób, jak to minister określił, fasadowy - kara także zostanie nałożona.

Nacisk na zwalczanie korupcji sugeruje, że to zjawisko wciąż jak groźny robak toczy polskie państwo. Minister jest w końcu specem od łapówek i wie więcej niż zwy­kły obywatel. To szczególnie niepokojące, bo kiedy PiS, jak nas przekonywano, partia ludzi o kryształowo czystych rękach, doszedł do władzy, wydawało się, że dawanie pod stołem to już tylko mroczna przeszłość. Teraz minister koordynator dowodzi, że problem wciąż istnieje, ręce są brudne i trzeba je pa­rzyć we wrzątku.

Nowym narzędziem do mycia łapówkarskich dłoni ma być instytucja tzw. sy­gnalisty, czyli osoby informującej organy o podejrzeniach występowania zjawisk ko­rupcyjnych i innych nadużyć w macierzystym zakładzie pracy. Taki informator działający, jak stwierdzono, z pobudek obywatelskich, był­by objęty specjalnym statusem ochronnym, niczym świadek koronny. Sygnaliści, według projektu ustawy, nawet jeśli oskarżą kogoś fałszywie, będą praktycznie bezkarni, zgod­nie z zasadą, że przecież każdy ma prawo się pomylić. Jeżeli tę informację połączymy z zapowiedzią, że w przypadku aresztowania prezydenta miasta, burmistrza i wójta ich funkcji nie będą pełnić, jak dotychczas, za­stępcy, ale komisarze obligatoryjnie wskazani przez prezesa Rady Ministrów, to zapala się światełko ostrzegawcze. To może być nowe specnarzędzie do przejmowania władzy nad miastami i gminami, a w tym kontekście nie będzie zaskoczeniem, jeżeli przyszłoroczne wybory samorządowe zostaną poprzedzone serią spektakularnych aresztowań po sygna­łach sygnalistów.

Warto zwrócić uwagę, że projekt ogła­sza minister, który w świetle prawa nie wiadomo, kim jest. Za nadużycie uprawnień, czyli poważne przestępstwo dokonane przez funkcjonariusza publicznego, został skazany na 3 lata więzienia. Wyrok co praw­da nieprawomocny, ale nie został obalony w wyniku apelacji, bo skazaniec skorzystał z prezydenckiego ułaskawienia. Niewąt­pliwie to dwuznaczna sytuacja, że skazany ułaskawiony minister ogłasza kampanię czystych rąk. A do tego zapowiada, że przy pomocy donosicieli nazwanych sygnalista­mi posprząta stajnię Augiasza. Czyli Polskę.
Piotr Pytlakowski

Pilnujmy porządku we własnych głowach

Trybunał Konstytucyjny Dobrej Zmiany rozstrzygnął dwie funda­mentalne kwestie. Wypowiedział się w dwóch wydawałoby się kluczowych sprawach: czy obecna prezes Sądu Najwyż­szego Małgorzata Gersdorf została wybrana zgodnie z prawem, a więc prawomocnie (wniosek posłów PiS), i czy najważniejsze postanowienia pisowskich ustaw o TK, w tym automatyczne włączenie dublerów sędziów do orzekania i do udziału w wyborze kandydata na prezesa, są zgodne z kon­stytucją (wniosek RPO Adama Bodnara).
Tylko kogo to obeszło?
Odbyło się przedstawienie, którego nikt nie potraktował w kategoriach praw­nych. Dla wszystkich - łącznie z PiS - jest oczywiste, że był to element polityki partii rządzącej. Nikogo już bowiem nie inte­resuje, jak Trybunał używa prawa. Bo nie jest to już organ sądowy, lecz ustrojo­wa atrapa.

Dla porządku jednak informacja o roz­strzygnięciach Atrapy Trybunału Konsty­tucyjnego (ATK). W sprawie powołania pre­zesa SN uznał on, że wprawdzie Małgorzatę Gersdorf powołano sprzecznie z konstytucją, bo na podstawie wewnętrznego regulaminu SN (wszystkich prezesów tak powoływano), a taka sprawa powinna być uregulowana ustawą. Ale prezydent (wówczas Komorowski) „uzdrowił” ten niekonstytucyjny wybór przez to, że powołał ją na prezesa. Decyzja dość oczywista: koncepcja, że akty prezydenta „uzdrawiają” niekonstytucyjny wybór, przy­da się, w razie czego, w sporze o dublerów i wybór sędzi Julii Przyłębskiej na prezesa TK, w trakcie którego połamano pisowskie pro­cedury. A Małgorzatę Gersdorf PiS i tak usu­nie. Druga sprawa: włączenie do orzekania dublerowi wyrzucenie na bruk prawników z Biura TK - okazało się konstytucyjne zda­niem trzech mianowanych przez PiS sędziów.

Surrealistyczne wydają się poważne rozważania na temat działalności ATK. Sytuacja jest dziwaczna: oto zaproszeni je­steśmy do stołu, na którym leżą atrapy dań.
I co ma my z nimi robić? Udawać, że jemy? Mamy problem z oceną, czym jest obecna działalność Trybunału. Bo, według reguł prawa, wyroki wydawane przez nie-sędziów nie są wyrokami. Ale jednak są publikowane w Dzienniku Ustaw, więc można twierdzić, że wywołują skutki prawne. Z drugiej strony za padają też wyroki z udziałem prawidłowo powołanych sędziów. Np. dwa tygodnie temu w takim składzie zapadł wyrok, z wniosku RPO, w sprawie niekonstytucyjności administracyjnych eksmisji na bruk.
A więc nie można powiedzieć, że Trybunał w całości nie działa zgodnie z prawem.
Że to „nie-trybunał”. Ale, z trzeciej strony, skła­dy sądzące wyznacza nie-prezes, czyli Julia Przyłębska. Do spółki z nie-wiceprezesem i nie-sędzią Mariuszem Muszyńskim. Z czwar­tej strony prawo tych osób do prezesowania uznali „starzy” sędziowie TK. Z piątej strony trzeba jakoś się do tego wszystkiego odnosić, także na poziomie języka. Bo słowo stwa­rza rzeczywistość.

To, czy sądy będą uznawać postanowie­nia wydawane w Trybunale przez du­blerów, prędzej czy później się okaże. Jeśli decyzje dublerów wejdą do porządku praw­nego - zapewne w przyszłości trzeba będzie je uznać. Tak jak uznaliśmy ciągłość III RP i PRL, w imię niepowodowania prawnego chaosu. Ale - co postuluję od półtora roku - z Trybunału w konstytucji trzeba będzie już chyba zrezygnować.
   Na razie trzeba opracować słownik „obsługi” TK i ATK. Wymyślone przeze mnie określenie „dubler” się przyjęło. Dla określe­nia tego, co wychodzi „spod ręki” dublerów, proponuję słowo „orzeczenie”. Jest w miarę neutralne. Jeśli zaś w jakiejś sprawie wypowie się skład z udziałem praworządnie (przez PiS czy nie-PiS) mianowanych sędziów, należy to nazywać „wyrokiem” TK. PiS zafundował nam chaos prawny i aksjologiczny. Pilnuj­my więc przynajmniej porządku we wła­snych głowach.
Ewa Siedlecka

Budowanie ruin

PiS chwali swoje dokonania, ale koszt społeczny w postaci skłócenia ludzi, całych branż i grup społecznych już jest bardzo wysoki, a będzie jeszcze wyższy. Raz stracone zaufanie trudno odbudować.

Polska została zamieniona w pole rozbiórki. Trwa rewolucja, ale wysiłek PiS poszedł przede wszystkim w gruzowanie tego, co zastali, gdy doszli do władzy. Nowych inicjatyw, które zostawią trwały ślad po rządzie PiS, jest niewiele. Na półmetku nadal sły­szymy głównie o tym, co cofnięto, odwrócono, obsadzono swo­imi ludźmi.
   Tymczasem opozycja przygotowuje już plan, który można określić jako „Krajobraz po bitwie”. Trwa dyskusja w PO i Nowocze­snej, jak po (zakładanej, spodziewanej) przegranej PiS przywrócić demokratyczny porządek i instytucje. PO proponuje jednym Aktem Odnowy Demokracji, czyli dużą ustawą, przywrócenie nie­zależności TK, sądów, prokuratury i mediów. Nie będzie to jednak łatwe, ponieważ nie wystarczy powrót do tego, co było. Wiele insty­tucji i rozwiązań trzeba będzie określić od nowa, tak by były spraw­niejsze, bardziej odporne na polityczne wpływy i bardziej transparentne. Najtrudniej jednak będzie zdobyć zaufanie społeczne do państwa i grup pracujących w tak zwanych zawodach zaufania publicznego. Niszczenie porządku demokratycznego odbywa się bowiem jednocześnie na kilku poziomach. Szkielet prawny i swo­body obywatelskie to jedno, a atakowanie tzw. elit, czyli osób my­ślących inaczej, to drugie. Dodajmy, że do elit może być zaliczony każdy, kogo wskażą przywódcy PiS (choćby młodzi lekarze), i wtedy, niby z automatu politycznego, otrzymuje piętno podejrzanego, gorszego Polaka.

Rząd, chwaląc się spełnieniem obietnic wyborczych, podkreśla, że dzięki PiS wzrosło zaufanie społeczne. „Przywracając wiek emerytalny, przywracamy zaufanie do państwa i polityki. Nie tylko do polityków PiS” - oświadczyła minister Rafalska. Nie sądzę, żeby to nastąpiło, ponieważ PiS podejmuje wiele działań podważających wzajemne zaufanie ludzi do siebie i do państwa. Teraz część wybor­ców cieszy się z obniżenia wieku emerytalnego, ale co stanie się, gdy otrzymywane emerytury będą bardzo niskie, a ciężaru wielu wyborczych obietnic budżet nie wytrzyma? Czy ludzie nie będą uważali, że to państwo znowu nawaliło?
   Wzajemne zaufanie do siebie nawzajem i do instytucji państwa to podstawa rozwijających się gospodarek i demokracji, ale też w istocie warunek poprawy jakości życia. Dobrze jest leczyć się u doktora, któremu ufamy, czy rozstrzygać spory przed sądami, którym wierzymy. W Polsce wzajemne zaufanie było zawsze bardzo niskie, a obecnie będzie jeszcze gorzej, bo dobre oceny partii nie oznaczają wzrostu zaufania do państwa. Wręcz przeciwnie.

W Polsce od dwu lat trwa nieustanna kampania wyborcza, w cza­sie której Jarosław Kaczyński wyzywa i obraża oponentów. Wtóruje mu Beata Szydło i inni działacze PiS. Ta retoryka pogardy podtrzymuje rewolucyjny zapał i lojalność własnego elektoratu, ale podsyca konflikty społeczne, także w pracy, samorządzie, szkole. Retoryka pogardy nie jest bowiem skierowana tylko do opozycji czy KOD. Prowadzone kampanie obliczone są na pogorszenie, często i tak nie najlepszych, ocen całych grup zawodowych: sędziów, adwo­katów, lekarzy, dziennikarzy, nauczycieli. Nieufność się rozkręca.
   Walka z korupcją, którą PiS miał na sztandarach, też ma dwa końce. Podoba się niewątpliwie zatykanie sita vatowskiego, nowe komisje rozliczające poprzedników czy komisje śledcze i działania porządkujące reprywatyzację. Ale towarzyszą temu pojawiające się co chwila nowe projekty dające rządzącym ogromną władzę nad organizacjami pozarządowymi czy przedsiębiorcami. Szef CBA, zgodnie z jednym z projektów, będzie miał prawo wnioskować o na­łożenie na firmy kary już na etapie prokuratorskich zarzutów, a więc kiedy komuś nie udowodniono jeszcze winy! Przez to będzie jeszcze łatwiej szantażować lub zniszczyć przedsiębiorcę i jego firmę.

Inny przykład to kolejna propozycja ministra Kamińskiego doty­cząca, jak to określił, jawności wżyciu publicznym. Rząd nie chce udostępniać organizacjom pozarządowym i opozycji informacji pu­blicznych, o które proszą, ale aby pokazać swoją otwartość, przygo­tował założenia do nowej ustawy. Jest tam zawarta próba określenia pozycji „sygnalistów”, osób, które informują o nieprawidłowościach w swoim miejscu pracy. Sygnaliści doceniani są w wielu krajach, po­nieważ ułatwiają walkę z korupcją, i są chronieni przed zwolnieniem z pracy. W Polsce propozycja ta wywołała falę obaw. „Za 20 lat będą grać teczkami sygnalistów, jak teraz TW”- pisali internauci. PiS chce wzmocnić donosicielstwo, a donosiciele, może nawet agentura, będą sowicie nagradzani. Nieufność do obecnej klasy politycznej, i ludzi wzajemnie do siebie, utrudni wprowadzenie choćby tej propozycji.
   W ciągu najbliższych lat czekają nas cztery kampanie wybor­cze towarzyszące wyborom do samorządów, Sejmu, Parlamentu Europejskiego i na urząd prezydenta. Nakręcająca się retoryka nie­nawiści, konfliktu, oskarżeń zejdzie na niskie szczeble samorządu i będzie dotykać osób bezpośrednio ze sobą współpracujących na co dzień. Polaryzacja się pogłębi, a zaufanie nie tylko do polity­ków spadnie. Do wyzwań stojących przed opozycją po odzyskaniu władzy dołączy odbudowanie elementarnego wzajemnego zaufa­nia. Zbiorowa psychoterapia.
Lena Kolarska-Bobińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz