2+2
Okazuje się, że gen autodestrukcji można
dziedziczyć także przez osmozę. Kiedyś miała go nasza prawica, dziś ma lewica.
Już doprowadził Polskę do dramatu, a może ją doprowadzić do katastrofy.
Często słyszy się,
że władza PiS to dziecko Platformy Obywatelskiej. To prawda w tym sensie, że w
drugiej kadencji rządziła ona bez wyobraźni, celu i pomysłu. Ale w sensie
literalnym odpowiedzialność za to, że mamy dziś w Polsce pełzającą, a coraz
bardziej kroczącą dyktaturę, ponosi lewica. To wyłącznie ona odpowiada za to,
że głosy kilkunastu procent Polaków wylądowały w śmietniku. To ona do startu w
wyborach prezydenckich wyznaczyła panią nikt. To ona tak długo się jednoczyła,
że wszystkim po drodze zbrzydła. To ona skakała przez próg siedmio-, a nie
pięcioprocentowy. To jej część w ostatnim tygodniu przed wyborami postanowiła,
że trzeba wesprzeć Partię Razem, czyli oddzielnie, która oczywiście podzieliła
los całej lewicy. Tak to PiS zdobyło większość na zgubę demokratycznej Polski
i bardzo wielu ideałów tak lewicy drogich.
Dramat z 2015 roku
powinien być naprawdę solidną nauczką. Wszystko wskazuje jednak na to, że -
niestety - lewica i przed szkodą, i po szkodzie głupia. Efekt? Jest ona na
prostej drodze do pozbawienia opozycji szans na wygraną w najbliższych
wyborach. Dlaczego? Bo uważa, że skoro nie wszyscy w Platformie i Nowoczesnej
chcą poprzeć związki partnerskie i liberalizację aborcji, to lewica musi pójść
do wyborów sama, by się o te postulaty bić.
Tu dygresja
matematyczno-logiczna.
Z perspektywy czasu
oceniam, że z całej 12-letniej nauki matematyki wszystkie te całki i różniczki,
sinusy i cosinusy dawno wyparowały mi z głowy. Pozostała w niej, jak większości,
tabliczka mnożenia. Niby prosta, opanowywana przecież przez dziatwę, ale obca
tak wielu dorosłym. A właśnie zwykła tabliczka mnożenia plus elementarna logika
wystarczają, by ludzie racjonalnie myślący o Polsce i pragnący, by była normalnym,
demokratycznym krajem, wiedzieli, co trzeba robić, a czego robić nie można.
Otóż informuję
liderów lewicy, co może ich zaskoczyć, że w Polsce nie będzie ani liberalizacji
aborcji, ani związków partnerskich, jeśli u władzy będzie PiS. Cóż za niespodzianka,
prawda? Barbara Nowacka może więc w wywiadzie radiowym mówić, że „celem
polityki nie jest odsunięcie konkretnej partii od władzy, tylko budowanie
Polski, w której będziemy czuli się lepiej”. Szlachetne, ale politycznie,
niestety, naiwne. Bo w Polsce będziemy się czuli lepiej, a postulaty demokratów,
w tym lewicy, mogą być zrealizowane wyłącznie wtedy, gdy od władzy zostanie
odsunięta bardzo konkretna partia. Podpowiadam - idzie o partię PiS.
To, że PiS przegra,
a opozycja wygra, nie jest oczywiście gwarancją, że związki partnerskie czy
liberalizacja aborcji przejdą, ale jeśli opozycja przegra - nie przejdą z całą
pewnością. A w obu „departamentach” może być jeszcze gorzej, niż jest, choć
jest już tak źle, że wiele gorzej być nie może. Dziś kobiety muszą bronić
obecnych rozwiązań ustawowych w sprawie aborcji, bo władza próbuje je
zaostrzyć, a może próbować, bo lewica na własne życzenie wyparowała z parlamentu.
Jeśli, na skutek kolejnych katastrofalnych błędów lewicy, PiS będzie rządziło
nadal, nastąpi dalszy regres. 2+2=4. Po prostu. Praktyczne skasowanie in vitro
i pigułek „dzień po” to efekt błędów lewicy. Odpowiedzialność za kolejne represyjne
działania władzy także spadnie na jej barki.
Nie wzywam ludzi
lewicy do rezygnacji z ich postulatów. Wzywam ich do refleksji i do tego, by
zgody na ich realizację nie traktowali jako warunku współpracy opozycji, bo
wtedy mają gwarancję, że postulaty zostaną na sztandarach, a sztandary na
wysypisku. Idzie o prostą w sumie kalkulację - obyczajowe postulaty lewicy mają
jakąkolwiek szansę na realizację wyłącznie w państwie demokratycznym i praworządnym,
a w następnych wyborach stawką będą nie aborcja czy związki partnerskie, lecz
demokratyczny charakter państwa. Albo lewica to zrozumie, albo ulegnie
ślepocie, sekciarstwu i weźmie na siebie dużą część winy za klęskę nie tylko
lewicy, lecz także Polski.
Lewica powinna
stanąć do wyborów jako część zjednoczonej opozycji. Jeśli uczyni inaczej, to
albo do Sejmu nie wejdzie, albo będzie miała kilkunastu posłów. Perspektywa
może atrakcyjna dla grupy działaczy, ale zupełnie nieciekawa dla lewicy i dla
kraju. Chyba że rola kwiatka do kożucha i obserwatora degrengolady demokracji
na sejmowym etacie jest dla kogoś satysfakcjonująca.
„Nie może być tak - powiedziała we wspomnianym
wywiadzie Barbara Nowacka - że w Sejmie nie ma głosu ludzi, którzy w normalny
sposób myślą o prawach reprodukcyjnych”. Otóż może tak być. I więcej - tak
będzie, jeśli lewica nie wyleczy się szybko z politycznego pięknoduchostwa i
nie nauczy się matematyki na poziomie naprawdę zupełnie podstawowym.
Tomasz Lis
Jej wysokość przyzwoitość
Wyobraźcie sobie, że zamiast niniejszego
felietonu widzicie pustą, białą plamę. Ani jednej literki, ani śladu mojego
nazwiska, brak tytułu i grafiki. Tak by wyglądał cały „Newsweek”, gdyby go dać
ocenzurować ludziom o różnych poglądach i z różnymi pretensjami do świata. A że
z cenzurą miewam burzliwe randki, od kiedy pamiętam, każda taka ingerencja
burzy mi krew.
Nie zgadzam się z
wypowiedzią Jurka Owsiaka tuż po wyroku sądu w Słubicach, który ukarał go
naganą: „Teraz wszyscy będziemy musieli się zastanowić, zanim wypowiemy jakieś
słowa, czy nie łamiemy prawa”. I dalej: „Powinniśmy zacząć się przyglądać
politykom, którzy mówią o gorszym sorcie, komunistach, złodziejach i tym
podobne”.
Rozumiem, że Jurek
wypowiedział je w swoim imieniu. Niech więc się zastanawia. Ja mam za sobą taką
instrukcję urzędu miejskiego w Krakowie w czasach komuny: „Nie wolno się panu
odezwać do widowni podczas koncertu”. „Ani słowem?”. „Ani słowem”. „Nawet
dzień dobry?”. „Nawet dzień dobry”. „A jak wybuchnie pożar, to mogę
powiedzieć, że się pali?”. „Zrobi pan to na własne ryzyko”. W stanie wojennym
ustawa o cenzurze zawierała zapis: „Zakazuje się publikowania i wygłaszania
treści, które mogą wywołać niepokoje społeczne”. Tyle. Na tej podstawie zakazano
mi mówić „dzień dobry”. Wiedzieli, że wcześniej w dniu ogłoszenia informacji o
śmierci Leonida Breżniewa (11 listopada, zmarł dwa dni wcześniej) powiedziałem
do widowni: „Witam wszystkich tego świątecznego popołudnia” i była owacja, a
potem wylądowałem na SB.
Kara za złamanie
prawa była obmyślona boleśnie: „Kto w celu wygłoszenia treści mogących wywołać
niepokoje społeczne udostępnia urządzenia nagłaśniające, podlega karze grzywny
lub więzienia, a sprzęty te ulegają konfiskacie”. A więc karę ponosił
właściciel aparatury, który mógł stracić mikrofony, głośniki. Nie ja.
Konstytucja nadal gwarantowała mi wolność słowa. Zrobiliśmy wtedy tak.
Napisaliśmy odręcznie kilkadziesiąt kartek o treści „Hołdysowi cenzura
zabroniła mówić”, wyszedłem na scenę z plastrem na ustach, w tle wisiało
wielkie prześcieradło z wymalowanym numerem Dziennika Ustaw i paragrafami
ustawy o cenzurze. Kartki puściliśmy w tłum, ludzie je sobie przekazywali
niczym ściągawki na klasówce, po każdym utworze dziękowałem gestami mimicznymi.
Tłum się śmiał. Wygraliśmy sposobem.
Paragraf, z którego
pani sędzia skazała Jurka, brzmi: „Kto w miejscu publicznym umieszcza
nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych,
podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany”.
W uzasadnieniu określiła, że treści nieprzyzwoite nie mogą zaśmiecać życia
społecznego i dotyczy to także Owsiaka. Okazała się językoznawczynią i
psychologiem, specem od gwar i okoliczności, wyznaczyła granicę posługiwania
się słowem.
Słuchałem tego z
przerażeniem. Politycy nie używają słów nieprzyzwoitych, gdy gardłują: „zdrajcy”,
„ubecy”, „gorszy sort”, „krwawią ryje odrywane od koryta”, gdy Kaczyński
mówiąc o KOD-zie używa porównania do gestapo. Gdy kobieta o nazwisku Pawłowicz
nazywa inne kobiety „szmatami”. Gdy z mównicy sejmowej padają „zdradzieckie
mordy”. Nie ma tu „kurew” czy „pierdolenia”, są potwarze rzucane publicznie
połowie narodu w majestacie prawa. A jeśli komuś już się wymsknie „spierdalaj!”
czy środkowy palec w Sejmie - winowajcę chroni immunitet.
Kilka dni temu
znajoma dziewczyna żaliła się, że jadąc autobusem w minispódniczce, usłyszała
pod swoim adresem warknięcie „dziwka”. W latach 50. ub. wieku angielscy
policjanci mierzyli spódniczki dziewczynom na ulicach i karali mandatami, gdy
były za krótkie - nieprzyzwoite. Nieprzyzwoite były tatuaże i długie włosy u
mężczyzn. Nieprzyzwoite było garbienie się przy stole i ziewanie bez zasłonięcia
ust. Wedle słownika „nieprzyzwoitość tworzą normy obyczajowe, kulturowe,
środowiskowe”. Wyrok pani sędzi jest dla mnie nieprzyzwoity - uderzył w
emocjonalność i wolność wypowiedzi w sytuacji, która jej nie dotyczy. Której
nie rozumie. Policjant donosiciel też nie był na Woodstocku jako uczestnik. Język
Jurka jest jednym z ważnych elementów kodu, który może powstrzymać rzeczy znacznie
gorsze. Można tym językiem ludzi ze sceny zjednoczyć, zaapelować o rzeczy
piękne i o bezpieczeństwo. Zwłaszcza gdy są w grze emocje. Kiedyś krzyknąłem ze
sceny: „Ludzie, kurwa, zatrzymajcie się!”, gdy tłum zaczął się tratować.
Zatrzymali się. Zachowałem się nieprzyzwoicie?
Zbigniew Hołdys
Rekonstrukcja
Nie trzeba być politologiem ani specjalnym
mędrcem, żeby się zorientować, jak wielkie poruszenie wywołało hasło rekonstrukcji
rządu. Szczególny ruch, co jest oczywiste, nastąpił wśród samych ministrów. Są
aktywni, tajemniczo medialni, chodzą szybciej, robota pali im się w rękach.
Gdyby dzisiaj miała nastąpić jakaś klęska żywiołowa, to minister Błaszczak
wraz z wojewodą pomorskim i odpowiednim generałem usuwaliby liście jeszcze
przed nawałnicą. Proszę nie myśleć, że wskazuję któregoś z ministrów do
zwolnienia. Uważam, że są niepowtarzalni i z każdym z osobna trudno nam się
będzie rozstać. Wiadomość o rekonstrukcji pozbawiła miasto Warszawę
reprezentacyjnego placu, który już nie jest w Warszawie, tylko w państwie.
Dzięki wiadomościom o zmianach uratowały się łosie, bo utraty władzy boją się
nawet właściciele prywatnych strzelb, dbający o wystrój ścian zdobionych w
poroża i skóry. Dodatkowy żer mają stacje telewizyjne. Liczne, niebywale
inteligentne sondy i pytania w rodzaju: czy czuje się pan zagrożony? - nie znikają
z anteny. Jedyną transmisją, która w ostatnich dniach przebiła medialnie
wszystko, była bezpośrednia relacja pokazująca busik, który wiezie Marcina P.
z Gdańska do Warszawy. Co to będzie, gdy pieniądze skarbu państwa wpłyną na
konto Telewizji Publicznej? Takich transmisji pewnie będą tysiące.
Wreszcie dyplomatą
okazał się minister Waszczykowski. Usunął się w cień, co może mu pomóc, bo
najlepszy jest wtedy, kiedy dyplomatycznie się nie odzywa. Żal mi pani premier.
Chociaż właściwie od początku było jej wszystko jedno.
PS Parę tygodni temu żegnałem przyjaciół ważnych dla
polskiej kultury, którzy nas opuścili. Dziś w przededniu Święta Zmarłych żegnam
się z dwójką bliskich mi artystów z kręgu wybitnych postaci legendarnej
Piwnicy pod Baranami. Odeszła Ania Szałapak, niepowtarzalna artystka, osoba
niesłychanej skromności i wielkiego talentu. Żegnam Marka Pacułę. Przyjaciela
z lat krakowskiej młodości, współtwórcę moich sukcesów kabaretowych, wieloletniego
partnera w duecie z czasów spotkań z balladą, z pracy dla III Programu
Polskiego Radia, wielu przygód kabaretowych w Teatrze Groteska, Piwnicy i na
legendarnych Famach. Żegnajcie, kochani!
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem
i producentem telewizyjnym
O jednym takim, co ukradł historię
Analiza sondaży wyborczych na dwa lata
przed wyborami jest zajęciem raczej jałowym i, jak twierdzą socjologowie, nie
może być podstawą poważnych prognoz politycznych. Tygodniowe czy miesięczne
wahania notowań są przydatne, najwyżej, jako mało precyzyjny instrument oceny
bieżących zdarzeń politycznych. Gdy jednak patrzeć w sondaże głębiej i dłużej jak
czyni Jakub Bierzyński, zaczynają coś zeznawać Widać np., że PiS, mimo
propagandowych triumfów, wciąż jest partią mniejszościową, mogącą liczyć trwale
na około jedną trzecią wyborców. I to się prawie od wyborów nie zmienia. Widać
też, że siłą PiS jest przede wszystkim duża przewaga, nie tyle w całym
elektoracie, ile nad słabą, rozproszoną, partyjną konkurencją. Zwłaszcza nad
PO, która w opozycji straciła jedną czwartą zdeklarowanych zwolenników, a w
stosunku do swoich dobrych lat - połowę. Główne więc dziś prognostyczne pytanie
brzmi: czy PO (samodzielnie lub z Nowoczesną) wyrówna notowania PiS?; lub
inaczej: ilu utraconych, urażonych, obrażonych wyborców zdoła odzyskać?
Grzegorz Schetyna, który ma chyba najwięcej w Polsce doradców i podpowiadaczy,
był intensywnie namawiany, żeby wreszcie, po dwóch latach w traumie i nieogarnięciu,
uderzył pięścią w mównicę, pokazał, o jaką Polskę PO chce walczyć. I to się w
końcu wydarzyło na niedawnej partyjnej konwencji w Łodzi. Ale, jak to się
mówi, „sorry, Gregory” - coś już jest, ale więcej brakuje.
Platforma, jeśli rzeczywiście chce
skutecznie mierzyć się z pisowską armią, musi prowadzić kontrofensywę na dwóch
azymutach: w przód, o przyszłość (czyli co będzie po PiS?), i w tył, o
przeszłość (co było przed PiS?). Dla odzyskania wiarygodności PO, a może i
całej opozycji, oba fronty są jednakowo ważne. Oto bowiem mamy w Polsce
sytuację przedziwną: PiS, bez jakiegokolwiek oporu, przejął całą opowieść o 8
latach rządów PO-PSL, a praktycznie o całym ćwierćwieczu transformacji. W
demokracji przegrani w wyborach zwykle zażarcie bronią swojego dorobku, bo to
jest przecież ich główny opozycyjny kapitał. U nas nic z tych rzeczy; nikt nie
ma niczego dobrego do powiedzenia o III RP i jej ostatnich latach. Powinien był
to robić Donald Tusk, bo taki jest obowiązek lidera, który w tamtym czasie
sprawował niemal pełnię władzy. Ale Tusk wyjechał, a Ewa Kopacz, wrzucona nagle
w brutalną kampanię wyborczą, zupełnie sobie nie poradziła.
Pisowska opowieść o
Polsce w ruinie, o państwie skorumpowanych, łykających ośmiorniczki polityków,
o kondominium rusko-niemieckim czy niewolniczej pracy obywateli wchodziła jak w
masło. Ta przeciwna narracja - o kraju niebywałego sukcesu, wzorcu dla
wszystkich państw regionu, o „złotym wieku Polski” (jak pisał „The Economist”),
rosnącej sile zewnętrznej (potwierdzonej najpierw przewodnictwem Jerzego Buzka
w Parlamencie Europejskim, potem prezydencją Tuska czy hołdem warszawskim
Baracka Obamy) - nagle się rozwiała. Milionom Polaków, którzy budowali Nową
Polskę i się w niej pracowicie urządzali, zostało publicznie odebrane prawo do
dumy z dorobku osobistego i zbiorowego, z awansu, zawodowych karier, starań o
dzieci, rodzinnej zapobiegliwości. Sukces miał być powodem do wstydu. „Fajna
Polska”, z przedwyborczych przekazów PO, zmieniła się w haniebną, zdradziecką,
złodziejską, a żadna siła polityczna, która tę III RP współtworzyła, nie
ruszyła ku jej obronie. I tak zostało.
Od wyborów 2015 r. słychać już głównie
propagandowe dudnienie PiS. PO, oszołomiona porażką, trawiona poczuciem winy,
tylko umykała przed smagającym ją z lewa i prawa oskarżeniem „gdzie byliście
przez te 8 lat!”. Nowy lider Grzegorz Schetyna, sam jako ofiara Tuska, nie miał
żadnego emocjonalnego interesu, aby z przekonaniem bronić dorobku rządów
PO-PSL. Czołowych gospodarzy „zielonej wyspy”, ministrów Rostowskiego,
Sienkiewicza, Sikorskiego, Tusk już wcześniej poświęcił w aferze taśmowej, więc
i oni politycznie zamilkli.
PSL tak się przeraził skuteczności retoryki PiS, że
mentalnie natychmiast wyparł się uczestnictwa w rządach 8-lecia.
Ale także całe ćwierćwiecze straciło reprezentację i obrońców:
SLD, współrządzące III RP przez wiele lat, nieoczekiwanie za sprawą Leszka
Millera odeszło w polityczny niebyt; Solidarność, która firmowała rząd AWS i
cztery reformy premiera Buzka (w tym OFE, gimnazja i kasy chorych), zapisała
się do PiS, który te reformy postanowił obalić. Nikt ani osobiście, ani
partyjnie nie poczuwał się do obrony dorobku poprzednich lat i dekad czy nawet
tłumaczenia błędów i zaniechań, bo niemal każdy nierozwiązany problem lub „afera
miały swoją skomplikowaną, wcale niejednoznaczną historię. Ale kto miał to
wyjaśniać?
Do pisowskiego
ataku na III RP dołączyła się przegrana pozaparlamentarna lewica, budując
konstrukt ustroju III RP (w sumie eklektycznego i chaotycznego) jako „neoliberalnego
reżimu”. III RP nie znalazła obrońców przed gwałtem, a pokolenie transformacji,
kilkanaście milionów „dorobkiewiczów”(to ci potwierdzający w sondażach
osobiste zadowolenie z życia), dało sobie narzucić retorykę wstydu za tamtą
Polskę. Są wielkim wyborczym potencjałem. Mogą mieć i pewnie mają dziś żal do
Platformy, że nie broniła ani ich życiorysów, ani historii transformacji.
Dzisiejsza PO musi oczywiście szukać
narracji na przyszłość, ale niewiele z tego będzie, jeśli nie odzyska
przeszłości, jeśli nie opowie jej własnym językiem. PiS, który właściwie w
budowie III RP nie uczestniczył (jeśli, to głównie w formie pasożytniczej),
korzysta dziś z jej dorobku pełnymi garściami: ze sprawnej gospodarki
prywatnej, zdrowego systemu bankowego, wykształconych kadr, dobrego stanu
budżetu, nowej infrastruktury, miliardowego wsparcia Unii Europejskiej, ochrony
NATO. Opowieść PiS, że wcześniej (poza patologią) „nie było niczego” i dopiero
PiS nalewa pełną chochlą z pustego, musi być zdemaskowana. Teraz nadarza się
wyjątkowa okazja, ażeby powalczyć o prawdę historii. Zaczyna się właśnie rok
Stulecia Odzyskania Niepodległości. Jest to szansa, aby uczciwie opowiedzieć
sobie i o II RP, i o PRL, i o Trzeciej, porównać historyczne okoliczności,
społeczne konteksty, zrobić historyczny audyt. Jeśli uczciwie, pewnie musi
wyjść, że ostatnie ćwierćwiecze było (przy wszystkich zapóźnieniach, błędach,
niekonsekwencjach, społecznych bólach) czasem wielkiego społecznego awansu,
modernizacji, zbiorowego sukcesu Polaków. Jasne, to był etap transformacji, z
definicji przejściowy, ale powstała solidna konstrukcja, warta na pewno
przebudowy, ale nie zburzenia. Trzeba już dziś stawiać tamę pisowskiej
narracji - wspieranej wkrótce całym aparatem państwowym - że dopiero teraz, w
stulecie niepodległości, „Polska jest Polską”, bo rządzą nią prawdziwi Polacy i
osobiście nowe wcielenie Naczelnika Piłsudskiego.
Cóż, jeśli oddamy przeszłość, oddamy i przyszłość.
Jerzy Baczyński
Orzeł laskowy
Mój ukochany klon jesionolistny zagląda w
okno pokoju soczystą zielenią. Na podwórku i na polach za płotem świeża,
zielona trawa i krowy nad nią pochylone. Krzewy forsycji kipią chlorofilem i w
ogóle całe nadwigierskie leśne przedpokoje jakby wytapetowane najpiękniejszym
kolorem świata - kolorem nadziei. Nie pamiętam takiej jesieni na Suwalszczyźnie...
Obok stołu, przy którym pracuję, 17-letni piesek Maciejko leży sobie spokojnie na
seledynowym kocyku i pilnuje, żebym głupot nie pisał. Widać cała przyroda się
nade mną zlitowała i chce mi ulżyć. Nie da się, nie da. Z politycznych łbów wciąż
leje się zardzewiała ciecz. Wszyscy stoimy po kolana w ryżym zatęchłym błocku -
także ci, którzy sobie z tego nie zdają sprawy i myślą, że biorą borowinową
kąpiel w Ciechocinku.
Jakiś umysłowy
orzeł laskowy szuka nowego miejsca dla swojego rozkładanego taboretu.
Upaństwowił zatem plac Piłsudskiego, bo zapomniał, że Warszawa jest stolicą
państwa. Wróżę, że wkrótce plac zostanie otoczony płotem i podwójnym kordonem
policji. Nawet prezydent Duda nie podskoczy. Instytut Pamięci Narodowej
podejmie zaś mozolne prace, by naprawić błędy poprzedniego rządu i ustalić imię
oraz nazwisko Nieznanego Żołnierza. Stąd zapewne o 100 mln wyższy budżet
instytutu na przyszły rok, czyli 400 mln. Polska Akademia Nauk dostanie pięć
razy mniej.
Na wszelki wypadek,
gdyby IPN ze swoimi ambitnymi celami sobie nie poradził, posłowie PiS, sami z
siebie, bez udziału prezesa, proponują powołanie Instytutu Solidarności i
Odwagi, czyli ISIO. Cel? Upamiętnienie i uhonorowanie osób zasłużonych dla
Narodu Polskiego wiatach 1917-90. To oficjalnie, a nieoficjalnie Orwell się
kłania i Wielki Brat, który zmienia przeszłość. Ustawa jeszcze nawet nie weszła
pod obrady Sejmu, ale już wiadomo, że ISIO dostanie z budżetu 75 mln zł. Instytutem
ma dowodzić wicepremier, minister kultury Piotr Gliński. Nie wiem, jak sobie da
radę, skoro przez dwa lata nie miał czasu, aby pójść do teatru czy do kina. Nie
ukrywa tego, jest po prostu zarobiony niczym kornik drukarz.
Polacy - aż 70
proc., a więc i część suwerena - nie mają zaufania do władzy ustawodawczej. W
Sejmie muszą więc zajść istotne zmiany. Na prośbę Marka Kuchcińskiego Straż
Marszałkowska zostanie odziana w nowe paradne mundury i wysokie buty z cholewami.
U pasa zawisną im szable, którymi będą salutować marszałkowi przed każdym
rozpoczęciem obrad. Apartament chirurga znajdzie się na zapleczu, a dyżurny
poseł szybko pozbiera odcięte kawałki nosów i uszu.
Tak sobie szydzę i
dworuję dla pokrzepienia serc. Ale przyznaję, czasami się zastanawiam, czy to
ja jestem głupi czy oni. Obstawiałbym to pierwsze.
Pani Magda weszła do kościoła św. Brygidy w
Gdańsku, by zobaczyć budowany tam największy na świecie bursztynowy ołtarz.
Kupiła obowiązkowy bilet wstępu, a wtedy kasjerka podała jej kartkę, prosząc o
PESEL oraz podpis. Kartka zainteresowała wchodzącą do tego stopnia, że ją
przeczytała. Okazało się, że to lista osób popierających zakaz aborcji. Pani
Magda jej nie podpisała, ale próbę oszustwa skomentowała na Facebooku. Dla
Onet.pl o sprawie wypowiedział się proboszcz św. Brygidy: „Takie listy z
podpisami wystawiane są we wszystkich kościołach. Mogę podziękować autorce
wpisu, że zwróciła uwagę na problem zabijania nienarodzonych dzieci. To jest
tutaj najważniejsze”. Nie, nie to jest najważniejsze. Ani to, ile głosów
przeciwko aborcji zostanie zebranych i przedstawionych w Sejmie. Wiem jedno -
cała ta lista będzie funta kłaków niewarta. Te dwa lata też.
Stanisław Tym
Będzie sygnalistów wielu
Trwają prace nad ustawą, która m.in.
zapewni większą ochronę tzw. sygnalistom, czyli ludziom, którzy wykryją lub
podejrzewają korupcję i zawiadomią o tym prokuraturę. Ta z kolei może
informatorom nadać status sygnalistów i uchronić ich przed zemstą
zdemaskowanych. Sądzę, że inicjatywa ta powinna zostać rozszerzona na wszelkie
informacje. Uprzejmie proszę o nadanie mi statusu sygnalisty.
Uprzejmie
sygnalizuję, że ma tu przyjechać czołowy rasista i neonazista amerykański
Robert Spencer, zaproszony przez bliżej nieokreślonych narodowców. Jak czytamy
w piśmie „The New Yorker” (16 marca br.), osobnik ten figurował na pierwszym
miejscu listy mówców na planowanym wiecu w Charlottesville w sierpniu, który
przekształcił się w krwawe rozruchy. Spencer, czytamy, stał się tak
rozpoznawalny jako twarz rasistów i neonazistów, że dostał w tę twarz, gdy stał
na chodniku w Waszyngtonie. „Biały Holocaust. Zagłada białej rasy” - to
niektóre hasła rasistów. „Słyszeliście spiskową teorię o uprzywilejowaniu
białej rasy? To idea, którą nam serwują żydowscy intelektualiści, żeby podważyć
naszą wiarę w nas samych” mówił na tym wiecu jeden z nich. Najbardziej popularna
w tym środowisku skrzynka w internecie nazywa się „Codzienna Zagłada” (białej
rasy). Dalsze szczegóły do dyspozycji prokuratury. Przy okazji powód do satysfakcji:
Musimy sprowadzić antysemitę z Ameryki, bo nie mamy już ani jednego własnego.
Uprzejmie
sygnalizuję korupcję polityczną. Spółki Skarbu Państwa wpłaciły miliony
złotych na kampanię billboardową, do złudzenia przypominającą hasła partii rządzącej.
Publiczne pieniądze przelano do partyjnej kieszeni.
Uprzejmie
sygnalizuję, że profesor Ryszard Legutko, eurodeputowany, w wywiadzie dla „Sieci
Prawdy” daleko odbiega od prawdy. W czasie kiedy prawica podnosi głowę w
Europie, od Austrii do Węgier, od Wielkiej Brytanii do Czech, profesor
utrzymuje, że Europa znowu została porwana, „tym razem przez stronę
liberalno-lewicową”. Kiedy socjaliści dostają cięgi w Niemczech i we Francji największych
krajach Unii - profesor ubolewa, że „konserwatywna prawica siedzi cicho,
zwłaszcza w Europie Zachodniej”.
Zdaniem profesora
jakieś 30-40 lat temu Europa została zdominowana przez system pojęć, takich jak
równość, tolerancja, demokracja, prawa człowieka, których używa się „w sposób
perfidny”, odwracając ich znaczenie. „Wtedy narodził się dziwaczny konglomerat
liberalizmu i lewicy, indywidualizmu i kolektywizmu, wyzwolenie przez seks i
narkotyki”. Rzekoma różnorodność oznacza te same poglądy i tę samą ideologię.
Demokracja - ubolewa profesor - nie oznacza procedury wyłaniania rządów, lecz
trwanie u władzy grup, które są tą ideologią połączone. Najgorsze jest słowo „tolerancja”
- kto go używa najczęściej, ma w ręku „najcięższą pałkę”, którą będzie stosował
wobec inaczej myślących - czytamy. „Konsekwencje rewolucji francuskiej
przetrwały do dziś. I to jest pesymistyczne”. Kto nie wyznaje ideologii liberalnej,
jest wrogiem. Za nieprawomyślność - twierdzi profesor Legutko – można zostać
wyrzuconym z pracy lub mieć sprawę w sądzie, ale szczerość i zespolenie ludzi z
obowiązującą ideologią jest dużo silniejsze i powszechniejsze niż w
komunizmie.
Uprzejmie
sygnalizuję, że dawno już nie byłem w Europie Zachodniej będącej pod butem
liberalnej lewicy, więc mam pytanie: czy tamtejsza dyktatura liberalno-lewicowa
polega na tym, że wyrzucono z pracy dyrektorów wszystkich instytutów -
Instytutu Goethego, Instytutu Cervantesa oraz British Council, pogoniono całe
kierownictwo BBC i Deutsche Welle, wyrzucono kilkudziesięciu generałów i
kilkuset oficerów, pozbawiono subwencji nieprawomyślne teatry, zwolniono
wszystkich pracowników Foreign Office, rozpędzono wywiad
Bundesnachrichtendienst, zarezerwowano Pola Elizejskie dla manifestacji
cyklicznych, a wszystkie organizacje pozarządowe przykryto rządową czapką w
postaci rządowego Instytutu Wolności? Bo jeżeli tak, to Europa zmierza we
właściwym kierunku, już nas dogoniła i przegoniła, tak jak kiedyś, za
Chruszczowa, Związek Radziecki doganiał i przeganiał Stany Zjednoczone.
Uprzejmie sygnalizuję, że wszyscy tutaj
ekscytują się rekonstrukcją rządu, jak gdyby od tego miało się coś zmienić.
Gdyby miała nastąpić rekonstrukcja prezesa - to coś innego, ale rekonstrukcja
pana Radziwiłła czy zamiana pp. Waszczykowskiego na Bielana lub Szczerskiego
to z dużej chmury mały deszcz. Owszem, gdyby Kaczyński zastąpił Szydło, to
byłaby la petite difference, może nawet więcej niż petite.
Wtrąciłem kilka
słów w obcym języku, żeby być tak światowym jak prezes TVPiS Jacek Kurski. W
głośnym wywiadzie dla „Rzepy” prezes wtrąca zagraniczne sentencje w rodzaju „Nobody’s
perfect” i „Out of eye, out of heart”, ale to nie jest największą
niespodzianką. Prawdziwą rewelacją jest definicja obiektywizmu według prezesa.
Otóż obiektywizmu danego medium nie oceniamy według jego dokonań, tylko wedle
tego, po której stronie barykady się znajduje. Jeżeli telewizje prywatne są
krytyczne wobec władzy, to telewizja publiczna musi jej bronić. Czytaj: TVP
jest organem władzy. Dopiero po zapoznaniu się z mediami obu stron możemy
uzyskać „balans”, obraz obiektywny. Należy tylko wybrać swoje medium. Czyli
zanim o godzinie 19.30 włączysz „Wiadomości” TVPiS, musisz przedtem obejrzeć „Fakty”
TVN. „Gdyby nie TVP Info, Polacy nie wiedzieliby zapewne, że działa komisja
śledcza ds. Amber Gold, bo inne kanały informacyjne ignorują większość ważnych
przesłuchań”. Czyli bez TVP Info bylibyśmy ciemni jak tabaka w rogu. Owszem,
przyznaje prezes, TVP „jest przechylona w kierunku władzy”, ale to wynika z „kontekstu,
jaki wytwarzają telewizje komercyjne”. Wniosek: gdyby TVN i Polsat utrzymywały,
że 2x2=6, to TVPiS mogłaby być bardziej obiektywna i dowodzić, że 2x2=5, ale w
obecnej sytuacji telewizja PiS nie ma innego wyjścia, jak utrzymywać, że 2x2=7.
Jest to tak zwane prawo Kurskiego: im bardziej denerwują media komercyjne, tym
bardziej muszą denerwować media publiczne. Koniec sygnału.
Daniel Passent
Sygnaliści w służbie narodu
Mariusz Kamiński, minister koordynator ds.
służb specjalnych, na specjalnej konferencji opowiedział o projekcie ustawy o
jawności życia publicznego, gdzie w skrócie zawarł nową strategię walki z
korupcją. W gruncie rzeczy ogłosił stan wojenny dla łapówkarzy. Nowa ustawa ma
połączyć trzy dotychczas obowiązujące: o ograniczeniu działalności gospodarczej
osób pełniących funkcje publiczne; ustawę o lobbingu i o dostępie do informacji
publicznej. Przewiduje pełną jawność ujednoliconych oświadczeń majątkowych
urzędników oraz jawność umów cywilnoprawnych firm i spółek, w których Skarb
Państwa posiada więcej niż 10 proc. udziałów. Wprowadzony zostanie obowiązek
stosowania
specjalnych procedur antykorupcyjnych nie tylko w
instytucjach państwowych, ale także w firmach prywatnych. Za brak takich
procedur będą nakładane kary. Jeżeli kontrolerzy stwierdzą, że wprowadzono co
prawda procedury antykorupcyjne, ale w sposób, jak to minister określił,
fasadowy - kara także zostanie nałożona.
Nacisk na zwalczanie korupcji sugeruje, że
to zjawisko wciąż jak groźny robak toczy polskie państwo. Minister jest w końcu
specem od łapówek i wie więcej niż zwykły obywatel. To szczególnie
niepokojące, bo kiedy PiS, jak nas przekonywano, partia ludzi o kryształowo
czystych rękach, doszedł do władzy, wydawało się, że dawanie pod stołem to już
tylko mroczna przeszłość. Teraz minister koordynator dowodzi, że problem wciąż
istnieje, ręce są brudne i trzeba je parzyć we wrzątku.
Nowym narzędziem do mycia łapówkarskich
dłoni ma być instytucja tzw. sygnalisty, czyli osoby informującej organy o podejrzeniach
występowania zjawisk korupcyjnych i innych nadużyć w macierzystym zakładzie
pracy. Taki informator działający, jak stwierdzono, z pobudek obywatelskich,
byłby objęty specjalnym statusem ochronnym, niczym świadek koronny.
Sygnaliści, według projektu ustawy, nawet jeśli oskarżą kogoś fałszywie, będą
praktycznie bezkarni, zgodnie z zasadą, że przecież każdy ma prawo się
pomylić. Jeżeli tę informację połączymy z zapowiedzią, że w przypadku
aresztowania prezydenta miasta, burmistrza i wójta ich funkcji nie będą pełnić,
jak dotychczas, zastępcy, ale komisarze obligatoryjnie wskazani przez prezesa
Rady Ministrów, to zapala się światełko ostrzegawcze. To może być nowe
specnarzędzie do przejmowania władzy nad miastami i gminami, a w tym kontekście
nie będzie zaskoczeniem, jeżeli przyszłoroczne wybory samorządowe zostaną
poprzedzone serią spektakularnych aresztowań po sygnałach sygnalistów.
Warto zwrócić uwagę, że projekt ogłasza
minister, który w świetle prawa nie wiadomo, kim jest. Za nadużycie uprawnień,
czyli poważne przestępstwo dokonane przez funkcjonariusza publicznego, został
skazany na 3 lata więzienia. Wyrok co prawda nieprawomocny, ale nie został
obalony w wyniku apelacji, bo skazaniec skorzystał z prezydenckiego
ułaskawienia. Niewątpliwie to dwuznaczna sytuacja, że skazany ułaskawiony
minister ogłasza kampanię czystych rąk. A do tego zapowiada, że przy pomocy
donosicieli nazwanych sygnalistami posprząta stajnię Augiasza. Czyli Polskę.
Piotr Pytlakowski
Pilnujmy porządku we własnych głowach
Trybunał Konstytucyjny Dobrej Zmiany
rozstrzygnął dwie fundamentalne kwestie. Wypowiedział się w dwóch wydawałoby
się kluczowych sprawach: czy obecna prezes Sądu Najwyższego Małgorzata
Gersdorf została wybrana zgodnie z prawem, a więc prawomocnie (wniosek posłów
PiS), i czy najważniejsze postanowienia pisowskich ustaw o TK, w tym
automatyczne włączenie dublerów sędziów do orzekania i do udziału w wyborze
kandydata na prezesa, są zgodne z konstytucją (wniosek RPO Adama Bodnara).
Tylko kogo to obeszło?
Odbyło się przedstawienie, którego nikt nie potraktował w
kategoriach prawnych. Dla wszystkich - łącznie z PiS - jest oczywiste, że był
to element polityki partii rządzącej. Nikogo już bowiem nie interesuje, jak Trybunał
używa prawa. Bo nie jest to już organ sądowy, lecz ustrojowa atrapa.
Dla porządku jednak informacja o rozstrzygnięciach
Atrapy Trybunału Konstytucyjnego (ATK). W sprawie powołania prezesa SN uznał
on, że wprawdzie Małgorzatę Gersdorf powołano sprzecznie z konstytucją, bo na
podstawie wewnętrznego regulaminu SN (wszystkich prezesów tak powoływano), a
taka sprawa powinna być uregulowana ustawą. Ale prezydent (wówczas Komorowski) „uzdrowił”
ten niekonstytucyjny wybór przez to, że powołał ją na prezesa. Decyzja dość
oczywista: koncepcja, że akty prezydenta „uzdrawiają” niekonstytucyjny wybór,
przyda się, w razie czego, w sporze o dublerów i wybór sędzi Julii
Przyłębskiej na prezesa TK, w trakcie którego połamano pisowskie procedury. A
Małgorzatę Gersdorf PiS i tak usunie. Druga sprawa: włączenie do orzekania
dublerowi wyrzucenie na bruk prawników z Biura TK - okazało się konstytucyjne
zdaniem trzech mianowanych przez PiS sędziów.
Surrealistyczne wydają się poważne
rozważania na temat działalności ATK. Sytuacja jest dziwaczna: oto zaproszeni
jesteśmy do stołu, na którym leżą atrapy dań.
I co ma my z nimi robić? Udawać, że jemy? Mamy problem z
oceną, czym jest obecna działalność Trybunału. Bo, według reguł prawa, wyroki
wydawane przez nie-sędziów nie są wyrokami. Ale jednak są publikowane w
Dzienniku Ustaw, więc można twierdzić, że wywołują skutki prawne. Z drugiej
strony za padają też wyroki z udziałem prawidłowo powołanych sędziów. Np. dwa
tygodnie temu w takim składzie zapadł wyrok, z wniosku RPO, w sprawie
niekonstytucyjności administracyjnych eksmisji na bruk.
A więc nie można powiedzieć, że Trybunał w całości nie
działa zgodnie z prawem.
Że to „nie-trybunał”. Ale, z trzeciej strony, składy
sądzące wyznacza nie-prezes, czyli Julia Przyłębska. Do spółki z
nie-wiceprezesem i nie-sędzią Mariuszem Muszyńskim. Z czwartej strony prawo
tych osób do prezesowania uznali „starzy” sędziowie TK. Z piątej strony trzeba
jakoś się do tego wszystkiego odnosić, także na poziomie języka. Bo słowo stwarza
rzeczywistość.
To, czy sądy będą uznawać postanowienia
wydawane w Trybunale przez dublerów, prędzej czy później się okaże. Jeśli
decyzje dublerów wejdą do porządku prawnego - zapewne w przyszłości trzeba
będzie je uznać. Tak jak uznaliśmy ciągłość III RP i PRL, w imię niepowodowania
prawnego chaosu. Ale - co postuluję od półtora roku - z Trybunału w konstytucji
trzeba będzie już chyba zrezygnować.
Na razie trzeba
opracować słownik „obsługi” TK i ATK. Wymyślone przeze mnie określenie „dubler”
się przyjęło. Dla określenia tego, co wychodzi „spod ręki” dublerów, proponuję
słowo „orzeczenie”. Jest w miarę neutralne. Jeśli zaś w jakiejś sprawie wypowie
się skład z udziałem praworządnie (przez PiS czy nie-PiS) mianowanych sędziów,
należy to nazywać „wyrokiem” TK. PiS zafundował nam chaos prawny i
aksjologiczny. Pilnujmy więc przynajmniej porządku we własnych głowach.
Ewa Siedlecka
Budowanie ruin
PiS chwali swoje
dokonania, ale koszt społeczny w postaci skłócenia ludzi, całych branż i grup społecznych
już jest bardzo wysoki, a będzie jeszcze wyższy. Raz stracone zaufanie trudno
odbudować.
Polska została zamieniona w pole rozbiórki.
Trwa rewolucja, ale wysiłek PiS poszedł przede wszystkim w gruzowanie tego, co
zastali, gdy doszli do władzy. Nowych inicjatyw, które zostawią trwały ślad po
rządzie PiS, jest niewiele. Na półmetku nadal słyszymy głównie o tym, co
cofnięto, odwrócono, obsadzono swoimi ludźmi.
Tymczasem opozycja
przygotowuje już plan, który można określić jako „Krajobraz po bitwie”. Trwa
dyskusja w PO i Nowoczesnej, jak po (zakładanej, spodziewanej) przegranej PiS
przywrócić demokratyczny porządek i instytucje. PO proponuje jednym Aktem
Odnowy Demokracji, czyli dużą ustawą, przywrócenie niezależności TK, sądów,
prokuratury i mediów. Nie będzie to jednak łatwe, ponieważ nie wystarczy powrót
do tego, co było. Wiele instytucji i rozwiązań trzeba będzie określić od nowa,
tak by były sprawniejsze, bardziej odporne na polityczne wpływy i bardziej
transparentne. Najtrudniej jednak będzie zdobyć zaufanie społeczne do państwa i
grup pracujących w tak zwanych zawodach zaufania publicznego. Niszczenie
porządku demokratycznego odbywa się bowiem jednocześnie na kilku poziomach.
Szkielet prawny i swobody obywatelskie to jedno, a atakowanie tzw. elit, czyli
osób myślących inaczej, to drugie. Dodajmy, że do elit może być zaliczony
każdy, kogo wskażą przywódcy PiS (choćby młodzi lekarze), i wtedy, niby z
automatu politycznego, otrzymuje piętno podejrzanego, gorszego Polaka.
Rząd, chwaląc się spełnieniem obietnic
wyborczych, podkreśla, że dzięki PiS wzrosło zaufanie społeczne. „Przywracając
wiek emerytalny, przywracamy zaufanie do państwa i polityki. Nie tylko do
polityków PiS” - oświadczyła minister Rafalska. Nie sądzę, żeby to nastąpiło,
ponieważ PiS podejmuje wiele działań podważających wzajemne zaufanie ludzi do
siebie i do państwa. Teraz część wyborców cieszy się z obniżenia wieku
emerytalnego, ale co stanie się, gdy otrzymywane emerytury będą bardzo niskie,
a ciężaru wielu wyborczych obietnic budżet nie wytrzyma? Czy ludzie nie będą
uważali, że to państwo znowu nawaliło?
Wzajemne zaufanie
do siebie nawzajem i do instytucji państwa to podstawa rozwijających się
gospodarek i demokracji, ale też w istocie warunek poprawy jakości życia. Dobrze
jest leczyć się u doktora, któremu ufamy, czy rozstrzygać spory przed sądami,
którym wierzymy. W Polsce wzajemne zaufanie było zawsze bardzo niskie, a
obecnie będzie jeszcze gorzej, bo dobre oceny partii nie oznaczają wzrostu
zaufania do państwa. Wręcz przeciwnie.
W Polsce od dwu lat trwa nieustanna
kampania wyborcza, w czasie której Jarosław Kaczyński wyzywa i obraża
oponentów. Wtóruje mu Beata Szydło i inni działacze PiS. Ta retoryka pogardy
podtrzymuje rewolucyjny zapał i lojalność własnego elektoratu, ale podsyca
konflikty społeczne, także w pracy, samorządzie, szkole. Retoryka pogardy nie
jest bowiem skierowana tylko do opozycji czy KOD. Prowadzone kampanie obliczone
są na pogorszenie, często i tak nie najlepszych, ocen całych grup zawodowych: sędziów,
adwokatów, lekarzy, dziennikarzy, nauczycieli. Nieufność się rozkręca.
Walka z korupcją,
którą PiS miał na sztandarach, też ma dwa końce. Podoba się niewątpliwie
zatykanie sita vatowskiego, nowe komisje rozliczające poprzedników czy komisje
śledcze i działania porządkujące reprywatyzację. Ale towarzyszą temu
pojawiające się co chwila nowe projekty dające rządzącym ogromną władzę nad
organizacjami pozarządowymi czy przedsiębiorcami. Szef CBA, zgodnie z jednym z
projektów, będzie miał prawo wnioskować o nałożenie na firmy kary już na
etapie prokuratorskich zarzutów, a więc kiedy komuś nie udowodniono jeszcze
winy! Przez to będzie jeszcze łatwiej szantażować lub zniszczyć przedsiębiorcę
i jego firmę.
Inny przykład to kolejna propozycja
ministra Kamińskiego dotycząca, jak to określił, jawności wżyciu publicznym.
Rząd nie chce udostępniać organizacjom pozarządowym i opozycji informacji publicznych,
o które proszą, ale aby pokazać swoją otwartość, przygotował założenia do
nowej ustawy. Jest tam zawarta próba określenia pozycji „sygnalistów”, osób,
które informują o nieprawidłowościach w swoim miejscu pracy. Sygnaliści
doceniani są w wielu krajach, ponieważ ułatwiają walkę z korupcją, i są
chronieni przed zwolnieniem z pracy. W Polsce propozycja ta wywołała falę obaw.
„Za 20 lat będą grać teczkami sygnalistów, jak teraz TW”- pisali internauci.
PiS chce wzmocnić donosicielstwo, a donosiciele, może nawet agentura, będą
sowicie nagradzani. Nieufność do obecnej klasy politycznej, i ludzi wzajemnie
do siebie, utrudni wprowadzenie choćby tej propozycji.
W ciągu
najbliższych lat czekają nas cztery kampanie wyborcze towarzyszące wyborom do
samorządów, Sejmu, Parlamentu Europejskiego i na urząd prezydenta. Nakręcająca
się retoryka nienawiści, konfliktu, oskarżeń zejdzie na niskie szczeble
samorządu i będzie dotykać osób bezpośrednio ze sobą współpracujących na co
dzień. Polaryzacja się pogłębi, a zaufanie nie tylko do polityków spadnie. Do
wyzwań stojących przed opozycją po odzyskaniu władzy dołączy odbudowanie
elementarnego wzajemnego zaufania. Zbiorowa psychoterapia.
Lena Kolarska-Bobińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz