Gdy Jarosławowi
Gowinowi zaczął palić się grunt pod nogami, postanowił ratować się powołaniem
nowej partii. To jednak skok na główkę do pustego basenu.
Wicepremier stara
się dozować napięcie. Szczegóły projektu ujawnia etapami. Prezentuje kolejne
nowe twarze, na 4 listopada zapowiedział założycielski kongres. Tajemnicą pozostaje
szyld nowej partii.
Szału jednak nie ma. Przynajmniej kadrowego, bo - do momentu
zamknięcia tego numeru POLITYKI - ogłoszono jedynie akces mało znanej posłanki
Magdaleny Błeńskiej (związanej wcześniej z Kukizem), grupy młodych korwinowców
zmęczonych breweriami swego mistrza, prezydenta Kalisza oraz tajemniczych
chrześcijańskich samorządowców. Mówi się jeszcze o transferze posła Zbigniewa
Gryglasa, który, paradując po Sejmie z opaską
Narodowych Sił Zbrojnych, dopiero co urwał się z choinki Nowoczesnej.
Bliżej więc do gabinetu osobliwości niż poważnego projektu
politycznego. Chyba że wicepremier trzyma jeszcze jakiegoś asa w rękawie.
Uprzejma, acz obojętna reakcja PiS na dotychczasowe działania Gowina nakazuje
jednak w to wątpić.
Między młotem i kowadłem
Już sam pomysł na nową partię
wydaje się zresztą zwietrzały. Wystarczy rzut oka na slogany. W języku polskiej
polityki „przyciąganie nowych środowisk” to z reguły eufemizm na mozolne
kolekcjonowanie politycznego planktonu, po który prawdziwym możnowładcom nie
chce się schylać. Gdy słyszymy, że „istnieje zapotrzebowanie” na jakiś ideowy
kanon, przeważnie zwiastuje to sztywne formuły wyabstrahowane od realnego
życia. Z takiej sztancy na koniec zawsze wypadają miedziaki.
Bo jeśli wspomnimy tych, którym w przeszłości udawało się z
sukcesem odpalić nowy ruch - najlepiej Tuska oraz Kaczyńskiego, ale i do
pewnego stopnia Palikota i Kukiza - dostrzeżemy coś dokładnie odwrotnego.
Uważne wsłuchanie się w społeczne emocje. Wyrachowane rozluźnienie ideowych
gorsetów. Wreszcie twórcze kompilowanie patchworków z nieprzystających do
siebie wartości, sklejanych w sugestywną całość silnym i uwodzicielskim przywództwem.
Elastyczności Tuska i Kaczyńskiego
w znacznej mierze zawdzięczamy to, że prawicowość i lewicowość są dziś w
Polsce dość umowne. Na ich tle Gowin jest staroświeckim rycerzem niezmiennych
wartości, co paradoksalnie sprawia, że rzuca nim od ściany do ściany.
Przekracza linię frontu, poszukując samorealizacji, lecz nie umie plastycznie
się wpasować. Zawsze jest więc ciałem obcym, mającym do wyboru donkiszoterię
bądź zgniłe kompromisy. W roli lidera zbyt miękki, aby wyrąbać sobie własną
niszę.
W rządzie PO był ministrem sprawiedliwości i niemal samotnie
walczył o zmianę struktury sądów. Skończyło się porażką. Teraz jako minister
nauki forsuje reformę szkolnictwa wyższego. Lecz projekt - faktycznie obcy
pisowskiemu myśleniu - przestał się podobać na Nowogrodzkiej.
Przez lata pozy Gowina stały się stereotypowe. Każda w
tonacji molowej. Gowin frasobliwy, hamletyzujący, samookłamujący się... Nigdy
jednak triumfujący.
I teraz też jedynie markuje ofensywę. Stwarza pozory, iż
konsoliduje wolnorynkową prawicę, aby zdobyć narzędzia do prowadzenia gry z
Jarosławem Kaczyńskim. Wnosząc aportem do obozu „dobrej zmiany” nowe
środowiska, powiększa parlamentarny stan posiadania. A przy okazji zwiększa
wartość swych udziałów w obozie rządzącym, co pozwoli w przyszłości na
dokonanie autorskiej korekty w programie Zjednoczonej Prawicy.
To jednak marzenie ściętej głowy. A przynajmniej
potencjalnie bliskiej ścięcia. W istocie jego
ostatnie ruchy wzięły się z defensywy. Wydarzenia ostatnich miesięcy pokrzyżowały
bowiem wicepremierowi polityczne szyki i teraz głównie improwizuje.
Pierwsze dyskusje nad nową formułą
Polski Razem zaczęły się wiosną, lecz orientowano się dopiero na wybory
samorządowe. W lipcu prezydent Duda wetuje jednak ustawy sądowe i sytuacja na
prawicy ulega raptownej zmianie. Jarosław Kaczyński staje za Zbigniewem Ziobrą,
wchodzącym teraz w ostre zwarcie z głową państwa. Na drugiej flance Gowin z
entuzjazmem przyjmuje weta i otwarcie deklaruje się jako sojusznik prezydenta.
Lecz tylko Duda, idący na zwarcie z „twardym” PiS, zyskał
na tym. Pokazał, że nie jest singlem. Że w razie spalenia mostów z
macierzystym obozem może zbudować własne zaplecze. Z ruchem Kukiza, partią
Gowina, Solidarnością, częścią Kościoła. Ale już Gowin zmuszony został
sporządzać rachunki strat. Znalazł się bowiem, w odróżnieniu od prezydenta, w
zasięgu karzącej ręki prezesa. Nagłe wypowiedzenie zaufania dla reformy
szkolnictwa wyższego boleśnie ujawniło nowy trend.
A do tego przyjęto do klubu PiS posłanki Annę Siarkowską i
Małgorzatę Janowską. Obie weszły do Sejmu z listy Kukiza, lecz szybko się z
nim poróżniły. Środowiskowo związane ze Stowarzyszeniem Republikanie. Mniejsza
zresztą o samą organizację, bardziej liczył się sam szyld. Republikanizm stał
się ostatnio płaszczyzną identyfikacyjną dla
rozmaitych prawicowych środowisk, których z różnych przyczyn nie zachwyca
rewolucja Kaczyńskiego.
Siarkowska z Janowską natychmiast więc zapowiedziały, że w
ramach Zjednoczonej Prawicy będą teraz budować partię republikańską. Po co
Kaczyńskiemu taki byt? Aby skolonizować potencjalnie mu zagrażającą ideę. Przy
okazji stworzyć pusty zbiornik, do którego w przyszłości można będzie wciągać
posłów Kukiza (to na wypadek wojny z Dudą). No i uprzedzić plany Gowina, który
od dawna aspirował do reprezentowania młodego polskiego republikanizmu.
Wszystko to sprawiło, że na początku września podczas Forum Ekonomicznego w
Krynicy gowinowcy postanowili przyspieszyć odpalenie nieprzygotowanej jeszcze
inicjatywy.
Niewykluczone, że chodziło o to, aby uczynić lidera Polski
Razem głównym obrotowym „dobrej zmiany”. Organizując prezydencką frakcję w
Zjednoczonej Prawicy, stałby się niezastąpiony jako moderator stosunków Dudy i
Kaczyńskiego. W razie ich poprawnego ułożenia dysponowałby glejtem
nietykalności ze strony Kaczyńskiego. W razie rozejścia się - połączyłby siły z Kukizem pod chorągwią głowy państwa. Tyle
że Kukiz - najwyraźniej przestraszony kolejnym już republikańskim wabikiem w
królestwie Kaczyńskiego - obśmiał Gowina jako pospolitego politycznego
lawiranta.
Problematyczny jest również prezydencki format przyszłej
formacji Gowina, skoro jednym z jej głównych organizatorów jest bliski
Kaczyńskiemu Adam Bielan. Inny z bliskich współpracowników Gowina, wiceminister
cyfryzacji Marek Zagórski, również postawił w tym sporze na prezesa PiS. Trudno
więc mówić o zdyscyplinowanej drużynie.
Republikanie mają czas
Czymże jest ów republikanizm, do
którego ustawiła się kolejka polityków? Ciągle jeszcze orientacją będącą
jedynie wewnętrznym punktem odniesienia dla polskich konserwatystów.
Definiowaną językiem filozofii politycznej, lecz w oczach prawicowego ludu
trudną do uchwycenia i przełożenia na potoczne intuicje.
W skrócie rzecz ujmując, republikanizm odwołuje się do
doświadczenia wspólnotowego, poprzez które stara się definiować racjonalne
pole polityki. Krąży wokół kategorii dobra wspólnego, definiując wartości
wspólne wszystkim obywatelom, niezależnie od politycznych afiliacji, różnic
tożsamościowych, miejsca na drabinie społecznej. Po to aby uczynić je
przedmiotem roztropnej polityki, wyłączonym spod wpływu chwilowych kaprysów i
destrukcyjnych żywiołów.
Model polityki totalnej Kaczyńskiego, podporządkowanej nieustannej
konfrontacji, zmierzającej do wykluczenia politycznego wroga ze wspólnoty,
oczywiście rozmija się z wizją republikańską. Z drugiej strony republikanie
odrzucają liberalizm z jego indywidualistyczną, negatywną koncepcją wolności.
Nie absolutyzują dogmatów o trójpodziale władzy. Są za to rzecznikami podmiotowości,
suwerenności, kulturowej odrębności.
Pierwszą radykalnie antypisowską republikańską diagnozę
sformułował na początku tego roku szef Nowej Konfederacji Bartłomiej
Radziejowski. Młody publicysta wyznał: „Mój największy błąd ostatnich lat
polegał na tym, że uwierzyłem Jarosławowi Kaczyńskiemu (...). Uwierzyłem
Kaczyńskiemu w tym sensie, że sądziłem, iż nie mając uwikłań PO-PSL (...), jest
w stanie załatwić lub przynajmniej nie zepsuć kilku ważnych spraw. Wzmocnić
państwo, odbudować armię, prowadzić bardziej asertywną politykę zagraniczną.
Uszanować wolność i własność, choć trochę ograniczyć »republikę kolesi«,
przynajmniej nie degradować inteligencji i klasy średniej. Prowadzić nie
gorszą od poprzedników politykę gospodarczą (...). We wszystkich tych sprawach
Kaczyński zawiódł”.
Kilka miesięcy później, tym razem w wywiadzie dla „Gazety
Wyborczej”, Radziejowski stwierdził, że nie ma Kaczyńskiemu za złe demolki
liberalnego ładu. Ma żal o to, że prezes nie zaproponował w zamian nic innego.
„Poza samym sobą – trybunem i mścicielem
ludowym”.
Na tym tle główne ośrodki republikańskie - dotąd tworzące
wspólny obieg - ostatnio się podzieliły. Działający w Krakowie Klub
Jagielloński nadal unika jednoznacznych deklaracji. Niektórym działaniom PiS
przygląda się z sympatią, inne - zwłaszcza zachłanne partyjniactwo - otwarcie
krytykuje. To ośrodek z tradycjami sięgającymi 1989 r., który ukształtował
poprzednie pokolenie krakowskich konserwatystów. Blisko mu było zwłaszcza do
Jarosława Gowina. Kierujący dziś klubem trzydziestolatkowie starają się nie
odcinać od korzeni, choć w prywatnych rozmowach przeważnie już zaznaczają
rosnący dystans wobec rządów PiS.
W ich oczach Gowin - jako choćby i ciemiężony, ale wciąż
koalicjant Kaczyńskiego - nie jest wiarygodnym dostawcą atrakcyjnej oferty
politycznej. Twierdzą, że nie muszą się spieszyć. Teraz jest czas na określenie
prawicowych parametrów na przyszłość „po Kaczyńskim”.
Na manowcach
„thatcheryzmu"
Wobec trudności w przełożeniu republikanizmu
na potoczny język Gowinowi pozostaje to, co zawsze - czyli orientacja
prorynkowa. Jest jej wierny od niepamiętnych czasów i konsekwentnie próbuje uczynić
swym atutem. Choć przeważnie ona mu ciąży.
Bo wolnorynkowcom nie świeci dziś słońce. Z niedawnego
sondażu CBOS wynika, że aż 77 proc. elektoratu Zjednoczonej Prawicy opowiada
się za aktywną rolą państwa w gospodarce. Przeciwnego zdania jest raptem 16
proc. W innym badaniu ten sam ośrodek pytał o konkretne postulaty. Okazało się,
że wyborcy wszystkich parlamentarnych ugrupowań oczekują wysokiego poziomu
świadczeń społecznych. W największym stopniu dotyczy to głosujących na PiS (84
proc.), choć nawet elektorat liberalnej Nowoczesnej specjalnie nie odbiega (74
proc. wskazań). Spłaszczone podatki? Tylko co piąty zwolennik PiS popiera ten
postulat. Prywatyzować chciałby co dziesiąty.
Według badań integralnie wolnorynkowym elektoratem cieszy
się dziś jedynie kanapowa partia Korwin-Mikkego, który w wewnętrznych
prawicowych tarciach bezwzględnie to zresztą wykorzystuje. Samemu nie mając
widoków na zbudowanie silnego ugrupowania, podcina skrzydła innym chętnym.
Ilekroć więc Gowin deklaruje swe poparcie dla liberalnych rozwiązań
gospodarczych, Korwin-Mikke faszeruje umysły swych wyznawców tyradami o
socjalistycznej katastrofie „dobrej zmiany”, którą wicepremier rządu Szydło,
chcąc nie chcąc, musi akceptować.
W innych prawicowych zakątkach Gowinowski kult dla
rewolucji konserwatywnej Reagana i Thatcher jest jednak anachronizmem.
Przeżytkiem z dawnego świata. Wiele on zresztą mówi o osobowości Jarosława
Gowina, który lepiej się czuje w świecie idei niż żywych ludzi. W 2013 r., u
schyłku swej działalności w PO, rzucił wyzwanie Donaldowi Tuskowi, stając z
ówczesnym premierem do rywalizacji o partyjne
przywództwo. Na sztandary swej kampanii wciągnął hasło powrotu Platformy do
ideowych korzeni z epoki „trzech tenorów”. Czyli odnowienia splotu nieco populistycznego
liberalizmu z obyczajowym konserwatyzmem. Tak jakby dało się cofnąć wskazówki
zegara. Zwłaszcza że tamtą Platformę zakładał przecież w 2001 r. Tusk, a Gowina
w ogóle w niej nie było.
Porzuciwszy Platformę, niemal w biegu ogłosił powstanie Polski
Razem. Chciał wtedy restytucji ultraliberalnych „ustaw Wilczka”, zlikwidowania PIT i CIT, rozpędzenia ZUS i minimalnych emerytur
obywatelskich, skasowania przywilej ów branżowych (łącznie z Kartą
Nauczyciela), radykalnej deregulacji i odchudzenia
państwa.
Partia Gowina z pewnością więc nie powstała po to, aby kilka
lat później w koalicji z PiS skracać wiek emerytalny i fundować miliardowe
transfery społeczne. Była jedynie naturalnym zwieńczeniem kampanii Gowina
przeciwko Tuskowi. Powołując Polskę Razem, krakowski polityk chciał udowodnić,
że można powrócić do mitycznych korzeni PO. I dopiero przegrana w wyborach do
Parlamentu Europejskiego w 2014 r. uświadomiła mu, że thatcheryzm po polsku nie
ma sensu. Wtedy też zwrócił się ku Kaczyńskiemu, prywatnie wciąż jednak
pielęgnując dawne idee. Teraz one powracają w deklaracjach ideowych nowego
projektu.
Nie ma dziś jednak popytu na dziedzictwo Stefana Kisielewskiego,
Mirosława Dzielskiego i innych mistrzów wskrzeszonego w XX w. polskiego
konserwatyzmu. Współczesne prawicowe tożsamości kształtują się w opozycji
wobec globalnego turbokapitalizmu, który przekracza granice państw narodowych i
niweluje kulturowe różnice. Uznają, że w krajach peryferyjnych (takich jak
Polska) liberalny ład ekonomiczny jest wrogiem lokalności i narzędziem
niszczenia tradycyjnych wartości. Klarownie to opisywał przed kilkoma laty
szef Klubu Jagiellońskiego Krzysztof Mazur, przywołując figurę Polaka
tyrającego ponad siły we francuskiej korporacji, która następnie ucieka z podatkami.
Zadłużającego się na kilkadziesiąt lat, aby kupić od irlandzkiego spekulanta
mieszkanie po niebotycznie wywindowanej cenie. Zaciągającego w amerykańskim
banku kredyt we frankach szwajcarskich. Jedynie „ulegającego iluzji bycia panem
swojego życia”.
Gowin stara się podążać za nową optyką. Testuje rozmaite
sposoby zakorzenienia swej wolnorynkowej orientacji w obecnych realiach. Chce
być rzecznikiem polskiej przedsiębiorczości, innowacyjności, start-upów. Jego
reforma szkolnictwa wyższego zmierza do stworzenia instytucjonalnych mechanizmów
kojarzenia świata akademickiego z rodzimym biznesem. Konsekwentnie też
deklaruje się jako sojusznik wicepremiera Mateusza Morawieckiego i entuzjasta
jego planu.
Tyle że to Morawiecki - cieszący się zresztą patronatem
Kaczyńskiego - obsługuje dziś modernizacyjny wymiar „dobrej zmiany”. Po cóż jeszcze Gowin? I tak samo jest na innych obszarach.
W roli kontrolera rewolucyjnego szaleństwa PiS wicepremier z Krakowa co
najwyżej może wspierać prezydenta (a potem zbierać za niego cięgi). Z
perspektywy twardego elektoratu „dobrej zmiany” stale już będzie jej
najsłabszym ogniwem. Dla wyborców opozycji - politykiem bez kręgosłupa, który
zaprzedał duszę diabłu.
Wychodzi więc na to, że polska
polityka napisała Jarosławowi Gowinowi rolę bohatera tragicznego. Jedyną, w
której radzi sobie bez zarzutu.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz