PGZ, czyli państwowa
firma zbrojeniowa, która miała przenieść polskie wojsko na wyższy poziom
nowoczesności, stała się dostarczycielem stanowisk dla ludzi bliskich Antoniemu
Macierewiczowi. Bywa, że skompromitowanych, jak Krzysztof Badeja.
Wiadomość o zatrudnieniu pułkownika Krzysztofa Badei w
biurze odpowiadającym za bezpieczeństwo Polskiej Grupy Zbrojeniowej była z
gatunku bombowych. Poruszyła nie tylko jego znajomych z wojskowego
kontrwywiadu, ale i posłów opozycji z byłym szefem MON Tomaszem Siemoniakiem na
czele. W wysłanym do Antoniego Macierewicza zapytaniu poselskim poprosił o wyjaśnienie,
jak to się stało, że taka osoba jak płk Badeja znalazła zatrudnienie w PGZ, kto
go rekomendował i czy dostał dostęp do tajemnic?
Pytania jak najbardziej zasadne, biorąc pod uwagę fakty, o których
przypomina Siemoniak: „żołnierz ten podczas wykonywania w Polskim Kontyngencie
Wojskowym Afganistan czynności służbowych z ramienia Służby Kontrwywiadu
Wojskowego doprowadził się do stanu upojenia alkoholowego”. Z tego powodu
„został w trybie natychmiastowym
relegowany z teatru działań”, a
„problemy z nadużywaniem alkoholu dotknęły tego oficera także podczas służby w
PKW Irak”. Były szef MON dotąd nie dostał odpowiedzi na swój list. - Obecność
Badei w PGZ jest niesłychanie demoralizująca, przede wszystkim dla służb. Bo
pokazuje dobitnie: nieważne, że się skompromitował, ważne, że wiedział, z kim
trzymać - komentuje Siemoniak.
Badeja, jako były oficer peerelowskiej Wojskowej Służby Wewnętrznej, a
zarazem jeden ze współtwórców słynnego raportu o działalności Wojskowych
Służb Informacyjnych, wiedział to od dawna.
Sami swoi
Zatrzymajmy się na chwilę przy
samej PGZ. To konglomerat ponad 60 spółek zależnych, zatrudniających 17,5 tys.
osób, i mającej ponad 5 mld zł rocznego obrotu. PiS po przejęciu władzy
uczynił ze spółki kluczowy element strategii dotyczącej obronności. Nadzór nad
nią już na początku rządów Beaty Szydło
przeszedł z Ministerstwa Skarbu do Ministerstwa Obrony. - PGZ miała przejąć
większość zamówień wojskowych, bo rząd stwierdził, że są tak ważne, iż trzeba
je skupić w rękach państwa, rezygnując z prywatnych - tłumaczy Marek Świerczyński,
analityk ds. bezpieczeństwa POLITYKI INSIGHT. MON miało
więc de facto zamawiać u siebie i dostarczać m.in. bojowe drony, samochody
terenowe, autobusy, ale też paląco potrzebny wojsku system zarządzania polem
walki (BMS). Do tej pory nic z tego nie wyszło.
Za to na innym polu - zatrudniania ludzi związanych z Macierewiczem -
spółka odnosi same sukcesy. Może z wyjątkiem Bartłomieja Misiewicza, który po
tym, jak wiosną załamała się jego kariera w MON, próbował znaleźć bezpieczną
przystań właśnie w PGZ. Jego praca na stanowisku pełnomocnika zarządu do spraw
komunikacji trwała tylko trzy dni. Gdy sprawa, a przede wszystkim sięgająca 50
tys. zł pensja, stała się głośna, Misiewicz odszedł z PGZ, a dzień później
także z PiS.
Dziś w zarządzie firmy znajdziemy Macieja Lwa-Mirskiego, który obok
swego ojca Andrzeja jest jednym z najbardziej zaufanych prawników szefa MON.
Mirski junior 10 lat temu zasiadał w komisji weryfikacyjnej WSI, brał też
udział w głośnym wtargnięciu do siedziby CEK NATO w grudniu 2015 r.
Wiceszefową rady nadzorczej jest mecenas Konstancja Puławska, córka innego z
„zaufanych” - adwokata Waldemara Puławskiego, kolejnego człowieka Macierewicza
z przeszłością w peerelowskim aparacie represji (pod koniec lat 80. kierował
Prokuraturą Rejonową Warszawa Praga Południe), który dziś z jego nadania, jako
zastępca prokuratora generalnego, nadzoruje wojskowy pion prokuratury.
Niedawno do PGZ trafił też Robert Gut. Prosto ze Służby Kontrwywiadu Wojskowego,
gdzie na stanowisko dyrektora biura administracyjnego ściągnął go Piotr
Bączek. W Grupie pracuje też inny niedawny funkcjonariusz kontrwywiadu Piotr
Brzeziński, który w 2007 r., tuż przed przejęciem rządów przez PO jako zastępca
naczelnika Biura Ewidencji i Archiwum SKW, miał wydać polecenie dokonania tzw.
sprawdzeń w bazie danych służby, a także dopuścił do wniesienia do archiwum
SKW sprzętu komputerowego, na który skopiowano tajne dane. Zdaniem prokuratury
w obu przypadkach naruszył prawo. Śledczy postawili mu zarzut działania na
szkodę interesu publicznego - jednak w 2012 r. nagle zrezygnowali z oskarżenia
i umorzyli śledztwo, nie dopatrując się przestępstwa.
Jednak w tym towarzystwie nie ma chyba nikogo, kto swoim życiorysem
dorównałby Krzysztofowi Badei. Już samo to, że pierwsze lata wojskowej kariery
spędził w Wojskowej Służbie Wewnętrznej, instytucji kontrwywiadowczej uznanej
w ustawie o IPN i lustracyjnej za część aparatu bezpieczeństwa PRL, a przez
polityków PiS za organizację niemal przestępczą, czyni go wyjątkowym.
Niedawno pracę w prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego stracił
w trybie nagłym płk Czesław Juźwik, gdy „Gazeta Polska” napisała, że w latach
1983-90 był „oficerem komunistycznego kontrwywiadu wojskowego WSW”. Do tej samej
WSW dwa lata po płk. Juźwiku wstąpił płk Krzysztof Badeja. Jednak „Gazeta
Polska” o tym raczej nigdy nie napisze - Badeja to oficer zasłużony dla
Macierewicza i Bączka, których pismo to od dawna wspiera.
W dywizji telewizyjnej
Służbę w WSW rozpoczął w połowie
lat 80. od trwającego dziewięć miesięcy kursu kontrwywiadowczego w Centrum
Szkolenia WSW im. Feliksa Dzierżyńskiego w Mińsku Mazowieckim. Miał wtedy 25
lat, był oficerem po toruńskiej szkole artylerii i aż do 2004 r. w jego zawodowym
życiu nie działo się zbyt wiele.
Niedługo po ukończeniu kursu
trafił do wydziału kontrwywiadu odpowiedzialnego za ochronę nieistniejącej już
1. Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej w Legionowie, by w końcu zostać jej
szefem. W PRL dywizja służyła za wizytówkę ludowej armii, do której w pierwszej
kolejności trafiał nowy sprzęt. Była też obowiązkowym punktem programu podczas
wizyt przedstawicieli bratnich armii i przywódców. Stąd zwana była jednostką
telewizyjną. - To, ale i bliskość Warszawy sprawiały, że nie trafiał tam
byle kto. Trzeba było mieć jakieś wsparcie - twierdzi oficer kontrwywiadu z wieloletnim stażem.
Co było zadaniem oficera kontrwywiadu w takiej jednostce? - Większość
spraw była prozaiczna: ktoś kradnie paliwo, ktoś kręci przy przetargach, coś
wynosi ze stołówki, ale też pije albo zbyt hucznie się bawi nie tam, gdzie
powinien - tłumaczy jeden z byłych oficerów z wydziału kontrwywiadu WSI w
Legionowie. Jak mówią byli koledzy, szczególnie w tych ostatnich sprawach
Badeja lubił dużo wiedzieć.
Opisują go jako osobowość dość skomplikowaną i raczej niezbyt lubianą.
- Był inteligentny i bystry, ale ze skłonnością do konfabulacji.
- Lizusowski wobec przełożonych, bezwzględny dla podwładnych. Wielu
się go bało, bo uchodził za nie do ruszenia - charakteryzuje były
współpracownik Badei.
Pnąc się po szczeblach kariery, Badeja zaliczył epizod w kolejnej
instytucji, którą jego mocodawcy z PiS uważają za siedlisko zła: w 1990 r.
skończył roczne studia w podległej MSW Akademii Spraw Wewnętrznych. Ale
rozgłos w wojsku zdobył dopiero w 2004 r. Nie była to jednak ta popularność, na
której mu zależało.
Stan agonalny
Latem 2004 r., w ramach III zmiany
polskiego kontyngentu, wyjechał do Iraku. Został oficerem odpowiedzialnym za
bezpieczeństwo polskiej brygady (jednej z dwóch, obok ukraińskiej, tworzącej
tzw. polską dywizję, czyli Wielonarodową Dywizję Centrum Południe). Czas w
polskiej strefie był gorący, trzy miesiące wcześniej Irak opuścili wspierający
nas Hiszpanie, trwało powstanie tzw. Armii Mahdiego, a polscy żołnierze dopiero
stoczyli bitwę w obronie ratusza w Karbali. Mieście, w którym stacjonowało
dowództwo brygady, o której bezpieczeństwo miał dbać Badeja.
Jeden z oficerów służących wówczas w Iraku do dziś pamięta, że nawet jak
na warunki wojskowe pułkownik zaliczył mocne wejście w misję: - Przyjechał w
lipcu, by przejąć obowiązki od poprzednika. Przejmował tak, że po trzech
dniach trzeba było wzywać pomoc lekarską. Trafił do polskiego szpitala w
Karbali w stanie zapaści, odwodniony.
Polscy medycy wiedząc, z kim mają do czynienia, woleli przerzucić
problem dalej. - Wezwali amerykański MEDEVAC, czyli zespół
ewakuacji medycznej, który zabrał go śmigłowcem do szpitala w Bagdadzie.
Amerykanie postawili go tam na nogi i powiedzieli, że ma iść precz, bo oni tam
zajmują się rannymi, a nie pijącymi. Badeja nie miał się gdzie podziać, kilka
dni spędził w poczekalni i wydzwaniał do nas, błagając, by go stamtąd zabrać do
bazy - wspomina nasz rozmówca. W tym czasie
w sztabie polskiej dywizji zapadła decyzja o odesłaniu kłopotliwego oficera do
Polski. Był już nawet przygotowany następca, który miał przylecieć z kraju i
go zastąpić, ale nagle okazało się, że Badeja ma zostać. Wstawił się za nim
m.in. ówczesny wiceszef WSI. Sprawie - jak mówią żołnierze - ukręcono łeb.
Ledwie trzy miesiące później polski kontrwywiad w Karbali znów został postawiony
na nogi z powodu Badei. - Odebrałem telefon z dowództwa polskiej brygady,
że od trzech dni nie ma kontaktu z pułkownikiem. Czwartego dnia żołnierze
wyważyli drzwi do jego pokoju i wtedy okazało się, że leży w łóżku bez kontaktu
- opowiada oficer. W sztabie polskiej brygady zapanowała konsternacja, bo w tym
samym pokoju Badeja trzymał tajne materiały, które trzeba było w trybie pilnym
zabezpieczać.
Tym razem wylądował w polskim szpitalu, z czego korzyść była taka, że
gdy odzyskał świadomość i dowiedział się, co się stało, odłączył kroplówki,
obsztorcował personel i wyszedł. Znów zapadła decyzja o rotacji i znów ją cofnięto po interwencji z centrali WSI w
Warszawie. Nikt nie poniósł żadnych konsekwencji. Kolega Badei z Iraku: - Pił
na zasadzie - pijemy, aż padniemy. Mam wrażenie, że w ogóle nie nadawał się do
służby w misjach, bo źle znosił towarzyszący im stres.
Na służbie u Antoniego
Minęło 9 lat, po rządach PiS
nastały rządy PO i Badeja znów wyjechał - już jako oficer SKW. Tym razem do
Afganistanu w ramach XIII zmiany. I znów zaniemógł. Tym razem sprawa stała się
publiczna. Media pisały o polskim oficerze kontrwywiadu, którego pijanego
odnalazł amerykański patrol na terenie bazy w Ghazni. Miał nim
być Badeja, który w rozmowie z dziennikarzami
wszystkiemu zaprzeczył, mówiąc, że to bzdury i pomówienia. Szef SKW Janusz
Nosek podjął jednak decyzję o natychmiastowym ściągnięciu go do kraju.
Jeden z byłych członków kierownictwa SKW: - Zaginął na kilka dni, po
czym został odnaleziony w ciężkim stanie i odwieziony do szpitala. Zażądaliśmy
dokumentacji na ten temat, ale papiery gdzieś wcięło. Ludzie Macierewicza,
którzy pozostali w SKW za rządów PO, zadbali o to, by się nie znalazły -
twierdzi nasz rozmówca. Formalnie więc pułkownik znów był czysty.
Nie tylko takie przygody zapewniły Krzysztofowi Badei sławę w armii.
Cofnijmy się o kilka lat - do 2005 r., gdy PiS po raz pierwszy przejął władzę.
To wtedy jego kariera nabrała gwałtownego przyspieszenia.
W WSI nie ma jeszcze Macierewicza, szefem MON zostaje Radosław Sikorski,
a służbami rządzi Zbigniew Wassermann. Zaczynają się pierwsze porządki. Na
początku 2006 r. szefem Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI zostaje płk
Marek Kwasek, znajomy z tego samego kursu WSW w Mińsku, który ściąga Badeję do
siebie. Dzięki temu zyskuje on dostęp do największych tajemnic służby - BBW to
tak zwana bezpieka, policja w policji, która ma wykrywać przestępstwa i nadużycia
wśród żołnierzy WSI. Jednak kilka miesięcy później kolejny zwrot - WSI idzie w
stan likwidacji i do gmachu przy ul. Oczki wkracza nowa miotła, z Macierewiczem
na czele. Wymiata promotora Badei. Ten jednak szybko odnajduje się w nowych
realiach. Mimo grzechów przeszłości zostaje pozytywnie zweryfikowany, choć
musiał na to długo czekać i ciężko zapracować - odpowiednie zaświadczenie
dostał w czerwcu 2007 r., czyli po ponad roku, a dopiero we wrześniu, a więc
tuż przed przejęciem władzy przez PO został wyznaczony na nowe stanowisko - do
Zespołu Studiów i Analiz, którym kierował obecny szef SKW Piotr Bączek.
W międzyczasie przed komisją weryfikacyjną chętnie opowiadał o sprawach
prowadzonych przez WSI. Gdy pewien oficer dowiedział się, że to Badeja stał się
jednym z przewodników nowej ekipy po tajemnicach służby, postanowił ostrzec
Macierewicza. - Poszedłem do niego z moim przełożonym. Dwie godziny
opowiadałem mu o tym, co robił Badeja w Iraku. Gdy skończyłem, Macierewicz
stwierdził, że to wszystko nieprawda, a te wiadomości krążą po to, by zdyskredytować
pana pułkownika - wspomina nasz rozmówca.
- Badeja, ciesząc się znacznym zaufaniem nowego kierownictwa, był
kimś w rodzaju komisarza do spraw wewnętrznych. Miał prawo żądać wszelkich
dokumentów i prowadzić rozmowy z ludźmi. Uczestniczył również w konfrontacjach
z oficerami WSI, które wtedy były przeprowadzane w celu ich weryfikacji. Kilku
z nich powiedziało mi, że gdyby wtedy mieli giwerę pod ręką, nie zawahaliby się
jej użyć. Znając mapę konfliktów w WSI, Badeja rozgrywał swoją partię u
Macierewicza i Bączka - opowiada jeden z byłych wysokich rangą oficerów
SKW. Oficjalnie nie wiadomo, jakie informacje o kolegach
i sprawach prowadzonych przez WSI zbierał Badeja i co z nimi robił.
Nieoficjalnie w kręgu byłych funkcjonariuszy wojskowych służb mówi się o
obyczajowych hakach i wyimaginowanych aferach, które później zostały opisane w
raporcie z działalności WSI.
Badeja zaprzecza, że brał udział w jego powstawaniu, jednak zeznając
przed prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków
i przekroczenia uprawnień przez szefa komisji
weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, przyznał, że pisał analizy na podstawie
teczek z archiwum WSI, których fragmenty znalazły się później w raporcie.
Sporządzał też na prośbę Bączka oceny innych oficerów WSI.
Ostatnia szarża
I na koniec, jeszcze jedna, dobrze
charakteryzująca płk. Badeję historia. Po powrocie z misji, gdy sprawa jego niedyspozycji
stała się na tyle głośna, że stanęła na posiedzeniu sejmowej komisji do spraw
specsłużb, kolejny szef SKW gen. Piotr Pytel podjął decyzję o przeniesieniu
oficera do rezerwy kadrowej MON. Wtedy Badeja podjął ostatnią szarżę. - Zaproponował Pytlowi, że może mu
przekazać takie informacje o Antonim i byłym kierownictwie SKW, których
jeszcze nikomu nie opowiedział - twierdzi były członek kierownictwa wojskowych
służb.
- Z tego, że Badeja trafił do PGZ, najbardziej powinny być
zadowolone obce służby - uśmiecha się
ważny niegdyś oficer WSI, który dobrze zna bohatera tej historii.
- Ze swoimi cechami charakteru,
czyli pyszałkowatością i słabością do mocniejszych napojów, jest stosunkowo
łatwy do rozgryzienia. W służbach powiedzieliby: łatwo go strzelić w ucho.
***
Próbowaliśmy skontaktować się z
Krzysztofem Badeją. Gdy zadzwoniliśmy na j ego komórkę, nie chciał się przedstawić,
zaprzeczał, że to on, i się rozłączył. Nie odebrał więcej telefonu. Nie reaguje
MON, zaś PGZ odmówiła odpowiedzi na pytania, zasłaniając się m.in. tajemnicą
firmy.
Grzegorz Rzeczkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz