Uprzejmie donoszę
Donoszenie na
własny kraj jest oczywiście czymś strasznym. Specyfika epoki PiS polega na tym,
że za donosicieli uznawani są obrońcy demokracji, a donosicielstwo piętnują
donosiciele. Pardon - sygnaliści.
Cała sprawa jest w zasadzie prosta. W
państwie coraz bardziej autorytarnym i de facto pozbawionym polityki zagranicznej
wszystko, co dzieje się poza granicami Polski i ma do niej jakiekolwiek
odniesienie, staje się częścią polityki wewnętrznej. Opozycja to nie oponenci,
ale wrogowie, nie władzy, lecz państwa, a ponieważ walczą z państwem, walczą
też z Polską, bo Polski nie lubią i są zdrajcami, a ponieważ są zdrajcami,
trzeba ich zniszczyć.
I tu można by skończyć opowieść o napaści
PiS na europosłów PO, szczególnie tych, którzy mieli czelność głosować za
rezolucją, całkowicie słusznie piętnującą antydemokratyczne praktyki
PiS-owskiej władzy. A jednak sprawa zasługuje na coś więcej, bo cała ta
historia rozświetla istotę pewnych rzeczy i zjawisk.
Otóż, po pierwsze, nie jest wykluczone, że
zarzut zdrady Polski politycy PiS stawiają całkiem poważnie, a ich oburzenie
jest autentyczne. To z kolei jest możliwe ze względu na ich mentalność i
horyzonty.
Zacznijmy od Unii Europejskiej. Wszystko, co
mówią o niej politycy PiS, wskazuje, że myślą o niej nie jak o „naszej Unii”,
ale jak o strukturze wrogiej i opresyjnej. Ponieważ dialogu w żadnej formie i
z nikim nie tolerują, a wrogów z założenia zwalczają, są skazani na konflikt z
Unią. Zwłaszcza gdy zajmuje się ona łamaniem zasad praworządności przez nich
samych.
Ponieważ Unia jest wrogiem i ciałem obcym, z
założenia jest pozbawiona prawa zajmowania się Polską. W tym sensie władza PiS
ma do Unii takie samo nastawienie jak Rosja Putina czy
Turcja Erdogana. Oczywiście to podobieństwo wskazuje na aberracyjność
stanowiska kraju, który jest członkiem wspólnoty i bierze z niej całkiem
niezłe pieniądze. Aberracyjność nie jest jednak paradoksalna, bo władzy w
Polsce obce jest pojęcie jakiejkolwiek wspólnoty. Może poza narodową, w której
panuje jednak, tak jak w PRL, jedność moralno-polityczna.
Potępianie opozycji wynika nie tylko z
antypatii do niej. Politycy PiS oczywiście nie wierzą w żadne sankcje wobec
Polski, ale w to, że przez opozycję mają za granicą fatalny wizerunek, wierzą
absolutnie. No bo niby skąd ten Zachód wie, co się w Polsce dzieje? Liderzy PiS
nie rozumieją, że Europa, by to wiedzieć, naprawdę nie potrzebuje
antypisowskiej opozycji, ponieważ informacji o tym, co się dzieje, nie czerpie z TVP Info. Nie rozumieją, że jak się o
czymś nie powie, to nie przestaje to istnieć, ani tego, że zachodnich dziennikarzy
i polityków nie można odciąć od informacji, tak jak prezesa Kaczyńskiego, do
czego wystarczy niedrukowanie mu internetu. Zdają się szczerze wierzyć, że to
nie rzeczywistość jest ważna, ale jej obraz. Przecież kilka dni temu marszałek
Karczewski całkiem serio deklarował, że zajmie się tym, co zachodnie media
mówią o Marszu Niepodległości.
Szczere pretensje polityków PiS do
europosłów opozycji wynikają też z kompletnego niezrozumienia, jak totalnej
demolki wizerunku Polski dokonuje obecna władza. Żadna mutacja KGB, żadna
operacja czarnego PR w wykonaniu najlepszych agencji na świecie nie
doprowadziłaby w tak krótkim czasie do takiego zniszczenia wizerunku Polski, do
takiego jej ośmieszenia i sponiewierania w oczach innych. Nie jest wykluczone,
że ludzie PiS naprawdę nie rejestrują, jak potworną krzywdę wyrządzają własnemu
krajowi.
Stawiane europosłom opozycji zarzuty są też
skutkiem szczególnie pojmowanego przez PiS charakteru tej władzy, pozycji
naczelnika i lojalności wobec kraju. PiS nie uważa, że jest władzą w Polsce,
lecz że jest kwintesencją polskości, Kaczyński zaś jest nie tylko
najważniejszym politykiem w Polsce, lecz także błogosławieństwem dla niej.
Krytykowanie władzy i Kaczyńskiego traktują więc jak narodową zdradę. Nie pojmują,
że w takiej wersji lojalność to raczej obowiązująca w mafii omerta. Nie
pojmują także tego, że ani PiS nie jest
Polską, ani władza PiS państwem polskim, ani tego, że lojalność wobec
demokracji i konstytucji RP z założenia wymaga nie lojalności wobec
autorytarnej władzy, ale sprzeciwienia się jej.
PiS wypowiedziało narodowi umowę, jaką jest
konstytucja. Tym samym na tych, którzy demokrację rozumieją, a patriotyczne
obowiązki traktują poważnie, nałożyło pośrednio obowiązek współpracy z każdym, kto
może pomóc ją ocalić. Niezależnie od jego obywatelstwa - szczególnie, gdy mowa
jest o obywatelach wciąż NASZEJ Unii. Ta współpraca to nie donos, ale akt
patriotyzmu.
Mafiosi i autokraci bardzo sobie cenią
lojalność. Nie wobec prawa, ale wobec nich samych. Nigdy nie mają problemu z
tym, że sami prawo łamią. Problemem jest dla nich tylko to, że ktoś puszcza
farbę.
Tomasz Lis
Nad Wisłą bez zmian
Kilka
lat temu pisarz Szczepan Twardoch postawił tezę, że Polacy kochają Polskę jako
abstrakcję, ale nienawidzą tej konkretnej. Opozycyjny wówczas obóz
„niepodległościowy” uważał, że kraj rządzony przez Tuska to jakaś anty-Polska,
kontrolowana przez Niemców i Moskali. Z kolei zwolennicy ówczesnej władzy brzydzili
się kraju słuchającego Rydzyka i obchodzącego smoleńskie miesięcznice.
Od czasu wypowiedzi Twardocha władza
zamieniła się z opozycją miejscami (ze szlachetnym wyjątkiem Jarosława
Gowina), ale generalny sens jego myśli nie stracił nic na aktualności.
Przypomniałem ją sobie, gdy czytałem, co w roku 1927 pisał Władysław Grabski,
legendarny pogromca hiperinflacji, ojciec stabilnego złotego, minister
finansów, premier i - co ciekawe w kontekście dzisiejszego odbioru jego słów -
polityk endecki. Pisał mianowicie o ułomności polskiej administracji, złej
woli urzędników, lekceważeniu klientów: „Właściwość ta polega na lekceważeniu
bliźniego w ogóle. Znanem to jest, że wielu Polaków kocha Polskę, ale wcale nie
kocha Polaków. Ci, którzy kochają Polskę, często stronią od Polaków. Przy
takiej psychice narodowej trudno spodziewać się, by nasz urzędnik odznaczał
się uprzejmością dla interesantów”.
Cytat z Grabskiego znalazłem w fascynującej
i zarazem zatrważającej książce Adama Leszczyńskiego, 42-letniego historyka i
publicysty „No dno po prostu jest Polska. Dlaczego Polacy tak bardzo nie lubią
swojego kraju i innych Polaków”. Autor, przytaczając setki cytatów z bardziej
lub mniej znanych pisarzy, publicystów i polityków, słów napisanych i
wypowiedzianych w ciągu kilkuset lat, nie ocenia, czy mieli rację, czy nie, gdy
wytykali wady narodowe Polaków, ale stara się zrozumieć, na czym polega
negatywny polski autostereotyp. Jak wyobrażamy sobie nas samych. Jak nasi
wielcy i trochę mniejsi pisali o niestałości i niesłowności, cwaniactwie i
chamstwie, o kulcie niekompetencji i wypinaniu piersi po ordery, o nieprzestrzeganiu
procedur, niezdolności planowania i skłonności do upajania się blichtrem
władzy (przy pogardzie dla ludzi stojących niżej w hierarchii społecznej), o
skłonności do naśladowania obcych i podobania się za wszelką cenę, o wiecznym
problemie z Zachodem i nieustającym się do niego porównywaniu. Praktycznie
każdy z tych tropów jest obecny w dzisiejszej debacie publicznej.
Leszczyński cytuje anonimowego szlacheckiego
reformatora, który w połowie XVII wieku pisze o złym, często haniebnym traktowaniu poddanych
i zastanawia się, jak to możliwe, że „te same zarzuty, które anonimowy krytyk
szlacheckich wad wytykał swojej klasie społecznej, powracają potem przez
stulecia - dosłownie! - w opisach relacji między pracodawcą i pracownikiem w
Polsce czy między zwierzchnikiem i przełożonym w urzędzie”.
Z kolei wspominając dzisiejszy doroczny
dzień smuty, kiedy Biblioteka Narodowa publikuje coraz gorsze wyniki
czytelnictwa, Leszczyński komentuje: „Opinia o powszechnym fatalnym stanie
czytelnictwa w Polsce - którego nie da się wytłumaczyć ubóstwem - powraca wielokrotnie od XIX wieku aż po dziś. Ekonomiści
już wtedy zwracali uwagę na ścisły związek między powszechnym czytaniem gazet
i książek a ogólnym poziomem zamożności kraju”.
Leszczyński przytacza opinie z lewa i prawa.
Swoją drogą większość dzisiejszych wyznawców Romana Dmowskiego nieco by się
zdziwiła, gdyby poczytała refleksje ojca ruchu narodowego: „Naród nasz, który
niezaprzeczalnie niżej stoi w rozwoju od przodujących w cywilizacji narodów
europejskich, jeżeli ustępuje im pod względem moralnym, to właśnie przez
mniejszą zdolność poszanowania godności ludzkiej w sobie i innych”.
Omawiając z kolei
nieprawdopodobną popularność przypisywanego Piłsudskiemu powiedzenia, że w
Polsce „naród wspaniały, tylko ludzie kurwy”, Leszczyński komentuje:
„Uporczywe powtarzanie tej inwektywy - przypisywanej w dodatku wybitnemu
politykowi - graniczy z masochizmem”.
„Gorzkie słowa dyktuje najgorętsza miłość. To
ona podyktowała Piłsudskiemu wyrażenie, że Polacy to naród idiotów” - tym
cytatem z wybitnego reportera Melchiora Wańkowicza Leszczyński rozpoczyna
swoją książkę i komentuje: „Jeśli Wańkowicz miał rację, to Polacy muszą bardzo
kochać swoją ojczyznę. Od stuleci bowiem piszą o niej skwapliwie i obficie
rzeczy najgorsze, szczególnie krytycznie oceniając rozmaite cechy swoich
rodaków”.
Marcin Meller
Piszmy do siebie
Nie
mam ochoty na uczestnictwo w politycznej paranoi, która sprowadza się do
lamentu na temat dla jednych udanych, dla drugich nieudanych obchodów 11
Listopada. Nie wiem też, czy tzw. faszystów było 60 tys. (jak podaje policja),
czy 30 tys. (jak podają służby ratusza). Nie wiem też, czy wszyscy byli
faszystami, czy tylko niektórzy i czy hańbiące hasła nieśli świadomie, czy też
- jak twierdzą rządzący politycy - zostali wykorzystani przez hybrydowe
działania Rosjan albo innych wrogów naszego kraju.
Poza grupą dzielnych kobiet, które świadomie
sprzeciwiły się ideologii wspominanego marszu, oraz drugą grupą nieśmiałych
antyfaszystów odizolowanych od zdarzeń lament opozycji wyglądał dość
płaczliwie. Zajmowanie się w obecnej sytuacji politycznej oceną marszu przez
media zagraniczne czy też miękką reakcją polskich władz patriotycznych nie ma
sensu, ponieważ ani te władze, ani prokuratura, ani policja nie zrezygnują z
elektoratu, który przyniesie im sukces w następnych wyborach.
Próbę zajęcia się tym właśnie elektoratem
podjął w „Tygodniku Powszechnym” Marcin Napiórkowski, który napisał tekst „Do
przyjaciół patriotów”. Chciałbym autorowi pogratulować wnikliwej analizy
sytuacji, mądrości i pewnych wniosków, które niby mamy wszyscy, ale nic z tego
nie wynika. Pański
mądry tekst ma jedną zasadniczą wadę. Z różnych
powodów nie czytają go ci, do których jest skierowany. Właściwie jestem pewien,
że nikt z niosących faszystowskie hasła nie czyta „Tygodnika Powszechnego”.
Boję się, że tego tygodnika nie czyta również minister Błaszczak ani ojciec
Rydzyk, bo jest to dla nich strata czasu. Piszemy - Panie Marcinie - do
siebie, przyznajemy sobie rację i podobnie jak uczestnicy debaty plemiennej w TVN nie mamy sobie nic do powiedzenia i nie obronią nas swada
oraz profesorskie tytuły. Bardzo bym chciał posłuchać Pańskiego autorskiego
spotkania i przeczytania tego tekstu przedstawicielom ONR i Młodzieży
Wszechpolskiej. To na pewno byłaby interesująca debata.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Królik z kapelusza
W czasie stanu wojennego rozmawiałem z
wybitnym kompozytorem Wojciechem Kilarem, który właśnie wrócił z
kilkudniowego wyjazdu do Berlina Zachodniego. - Taksówkarz zaczął mnie
wypytywać, jak jest w Polsce - opowiadał Kilar. Opisał mu w kilku słowach nasze
sklepy, na co kierowca zapytał: „A króliki hodujecie? Bo u nas, jak był głód po
wojnie, to na wszystkich balkonach hodowaliśmy króliki”.
Króliki odegrały
ważną rolę w przetrwaniu przez Niemców głodu powojennego. Racje żywnościowe
przyznawane przez aliantów wynosiły zaledwie 1000-1500 kalorii dziennie,
zależnie od tego, czy otrzymywali je pracujący fizycznie, umysłowo, dzieci czy
„bezużyteczne” staruszki. Amerykański minister wojny powiedział, że Niemców
można „rozstrzelać, zagłodzić albo wykarmić”. Nie bez trudności wybrano wariant
trzeci, którego króliki były ważnym uzupełnieniem. Można powiedzieć, że króliki
walnie przyczyniły się do odbudowy i późniejszego cudu gospodarczego. Za sprawą
tego cudu sytuacja królików uległa zdecydowanej poprawie. Zamiast marznąć na
balkonach, teraz czekają na swój los w eleganckich restauracjach, gdzie
kończą duszone w sosie z pieczarkami, w śmietanie, jako pasztet lub pulpety.
Największy awans
spotkał jednak króliki w Polsce, gdzie odgrywają główną rolę w zamówionym przez
rząd spocie telewizyjnym. - Oj, niedobrze - pomyślałem, kiedy zobaczyłem
pierwsze króliki na ekranie. Kampanie telewizyjne czy billboardowe służą bowiem
w Polsce do zwalczania zła, np. kasty sędziowskiej lub pustych lodówek Platformy.
Czym zawiniły króliki? - pomyślałem niesłusznie. Okazało się bowiem, że w
telewizyjnym spocie, wyprodukowanym przez firmę Propeller, rządowe króliki
radzą, jak się rozmnażać. „Chcesz poznać nasz sekret? Po pierwsze, dużo się
ruszamy, zdrowo jemy, nie stresujemy się. Więc jak chcesz mieć dzieci, weź z
nas przykład. (...) Wiem, co mówię, ojciec miał nas 63”. „Wspieramy zdrowy styl
życia. Ministerstwo Zdrowia” - kończy się spot. Jak poinformował „Dziennik
Gazeta Prawna”, spoty będą emitowane do końca roku w czasie najlepszej
oglądalności.
Pomysł, żeby króliki namawiały ludzi do rozmnażania, wydaje
się wątpliwy. Określenie, że ktoś „mnoży się jak królik”, nie jest wszak
wyrazem podziwu, raczej dezaprobaty. Jeszcze trochę, a Ministerstwo Edukacji
zatrudni osły do reformy szkolnictwa. Sprowadzanie poważnych spraw, jak
demografia i dzietność, do tego, w czym celują króliki, czyli do krycia
wszystkiego, co się rusza, nie jest chyba zachętą do powiększania rodziny.
Owszem, króliki prowadzą zdrowy tryb życia, spędzają dużo czasu na powietrzu,
jedzą zieleninę i zażywają ruchu, ale nie wykazują żadnego zainteresowania
swoim potomstwem, zero odpowiedzialności. Króliki są rodzicami patologicznymi
- czy o to nam chodzi?
- To fatalny
pomysł, konotacje językowe z królikami i płodnością są jednoznacznie negatywne
- mówi językoznawca prof. Jerzy Bralczyk w „DGP”. Królik jest sympatycznym
zwierzątkiem, ale tchórzliwym. Jego moc
rozpłodowa nie jest przedmiotem szacunku. Dla mężczyzn nie
jest to przykład zachęcający do naśladowania. W przypadku kobiet z kolei
nasuwa się skojarzenie z króliczkami „Playboya”, czyli raczej
uprzedmiotowieniem kobiet. Króliki nie są wzorem świadomego podejścia do prokreacji,
a raczej intensywnego spółkowania.
W programie „Szkło
kontaktowe” TVN24 Marek Przybylik i Tomasz Sianecki dworowali z ministerialnego
spotu, kładąc nacisk na to, że króliki kryją mechanicznie, bez uczucia. Spot
Ministerstwa Zdrowia rozbawił nie tylko satyryków totalnej opozycji.
Komentatorzy zwracali uwagę, że pożądany model rodziny to raczej 2+3 niż 2+40.
Nawet papież Franciszek nie zgadza się z opiniami, że „dobrzy katolicy muszą
mieć dużo dzieci”. W rodzicielstwie ważna jest odpowiedzialność - postawa
raczej obca królikom.
Kampania pod
znakiem królika („sympatyczny spocik” - zdaniem ministra Radziwiłła) kosztuje
2,7 mln zł. Zdaniem Pawła Kowala („Rzeczpospolita”) twórcom należy zapłacić,
ale spotu nie pokazywać, gdyż stanowi mocne uderzenie propagandowe w rodziny
wielodzietne. „Film o królikach zrealizował ktoś, kto lekceważy problem niepłodności.
Opowiadanie tym, którzy nie mogą mieć dzieci, żeby sobie poskakali jak króliki
i spałaszowali trochę marchwi, jest żenujące”. Pod niewinną animacją kryje się
rozsiewanie durnych stereotypów. Wielodzietność to kwestia odpowiedzialności i
świadomości człowieka. Papież Franciszek włączył się do walki ze stereotypem,
według którego „katolicy muszą mieć dużo dzieci. Rodziny wielodzietne walczą z
króliczym stereotypem, a sprawa jest wielkiej wagi, bo depopulacja zmienia całą
Europę” - pisze Kowal.
Firma Propeller
zapewnia, że szukała najlepszego, ezopowego, baśniowego wyjścia. Stanęło na
królikach, które są symbolem płodności, a jednocześnie budzą sympatię. Wyszła
jednak okrutna bajka braci Grimm.
Reakcje na króliczy spot zależą od poglądów politycznych.
Posłanka Bernadeta Krynicka (PiS) jest zadowolona: - Świetny spot, zawiera
najważniejsze informacje. Zdrowy tryb życia decyduje o naszym zdrowiu. Były
minister zdrowia Bartosz Arłukowicz (PO) jest innego zdania: „Myślałem, że to
żart. Minister, który de facto zabiera dostęp do in vitro, jedyną radę, jaką
ma dla ludzi, to kicanie na łące. Za trzy miliony można przeprowadzić czterysta
procedur in vitro”.
- Mamy się mnożyć
jak króliki, pracować jak woły i głosować jak barany. Może założenia były
sympatyczne, ale wyszło jak zwykle - podsumował senator Tomasz Grodzki (PO).
Jarosław Kaczyński nie zabrał głosu, ale
możemy się domyślać, że spot mu się podobał, ponieważ prezes jest miłośnikiem
zwierząt. W tych dniach jako pierwszy podpisał projekt nowelizacji ustawy o
ochronie zwierząt. Przewiduje on m.in. zakaz trzymania psów na łańcuchach,
wszczepianie mikroczipów wszystkim psom, centralny rejestr zwierząt
oznakowanych, ograniczenie uboju rytualnego oraz zakaz hodowli zwierząt na
futra. Króliki są „za”.
Daniel Passent
Nuda łamania demokracji
Dwulecie rządów PiS upływa tej formacji
całkiem przyjemnie. Ministrowie chwalą się sukcesami, komentatorzy, eksperci, a
nawet opozycyjni politycy spierają o ekonomiczne wskaźniki, że miało być tyle,
a jest tyle, tu poszło lepiej, a tam gorzej. Kto poleci, kto zostanie, a może
będzie zmiana premiera? Ot, normalna dyskusja nad rządem w zwykłym
demokratycznym kraju. Jeden z publicystów „nierządowej” gazecie napisał
o„starych śpiewkach o Trybunale Konstytucyjnym i zamachu na sądownictwo"-
należy rozumieć, że to zwietrzałe sprawy, które już nikogo nie interesują, po
prostu ziew.
Nuda łamania demokracji staje się wyraźnie widoczna. PiS wziął
wszystkich na zmęczenie, na metodę faktów dokonanych i ogłoszonych jako
zakończone. Odbywa się powolne gotowanie żaby: tak, by - poza najbardziej
zorientowanymi politycznie - większość nie dostrzegła zagrożeń dla
praworządności. Ludzie w dużej mierze przyzwyczaili się do ogłupiającej
propagandy w rządowej telewizji, do spacyfikowanego Trybunału, prokuratury
podległej rządowi. Przejęcie sądów przez PiS, które po cichu następuje, też już
nie budzi powszechnych emocji. Opozycja, która także ma swoje dwulecie, zdała
sobie sprawę, że wielu obywateli znużyła walka o demokratyczne państwo prawa,
zwłaszcza że okazała się niemal całkowicie nieskuteczna. Szuka innych sposobów
na podjęcie wyborczej walki z partią Kaczyńskiego.
Z usypiającej opowieści o dwóch świetlanych
latach rządów PiS wyłamał się Parlament Europejski, psując święto władzy i
doprowadzając ją tym do furii. Rezolucja PE o zagrożeniach dla praworządności w
Polsce brzmiała jak wspomniana „stara śpiewka” z czasów, które przykrywa
niepamięć, bo trzeba iść naprzód, a każdy dzień przynosi nowe ekscytacje. Stąd
zapewne irytacja rządzących polityków, którzy w sporej mierze poradzili sobie z
krytykami w wewnętrznej polityce, ale wciąż mają ich jeszcze na zewnątrz. A ci
judzą i nudzą.
Szczególnie mocno zaatakowano opozycyjnych europosłów, którzy
przypomnieli na europejskim forum nudne sprawy praworządności w Polsce. Padły
wobec nich zarzuty zdrady, targowicy, nielojalności, a jeden z eksponowanych
polityków PiS poradził opozycji, aby w następnych eurowyborach startowała z
list niemieckich.
PiS oczekuje de facto, aby opozycja, która w kraju walczy o
zachowanie państwa prawa, w Brukseli o tym milczała, a nawet wspierała partię
rządzącą, tylko dlatego, że na użytek zewnętrzny PiS nazywa się Polską;
schowany pod szyldem państwa uprawia radykalną i wyjątkowo dzielącą
społeczeństwo politykę. W trybunale w Strasburgu Polacy też„skarżą Polskę"
i z nią „wygrywają” (i Polska musi płacić), ale oburzenia nie ma, bo każdy wie,
że nie chodzi o Polskę, ale o decyzje polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Jednak wielu ulega tej kolejnej manipulacji obozu władzy: że Bruksela walczy z
Polakami, chce im zaszkodzić, a opozycja haniebnie wspiera ataki na swój własny
kraj.
Zapomina się przy tym, że Polska jest dobrowolnym członkiem Unii
Europejskiej i zgodziła się kiedyś na przestrzeganie jej standardów, a także o
tym, że sam PiS skarżył się kiedyś w Unii na Polskę, czyli na Platformę. W
dodatku w roli największych moralistów występują ci, którzy przez swoje
działania doprowadzili do tego, że sprawa ewentualnych (bardzo jeszcze
odległych) sankcji na Polskę w ogóle staje na porządku dnia. Ale nie czują się
winni, jak zwykle.
A wystarczyło tylko nie „udoskonalać” trójpodziału władzy.
To nie było trudne, udawało się wszystkim poprzednim rządom, łącznie z tymi
formowanymi przez PiS.
Obóz władzy nie docenia międzynarodowej
opinii, lekceważy ją, obraża, szuka spisku i ukrytych interesów. Trudno się
oprzeć wrażeniu, że ocenia zachodnich partnerów według własnych wizji polityki.
Nie widać zrozumienia tego, że każdy kraj oprócz zasobu wewnętrznego (stan
ekonomiczny, poziom życia, stosunki społeczne) ma też równie ważny zasób zewnętrzny:
sojusze polityczne, obronne, relacje gospodarcze. Ale także wizerunek kraju i
jego reputację, życzliwość polityków, sieć nieformalnych powiązań, kanałów
komunikacji. Aż dziwne, że Kaczyński, który w polityce wewnętrznej tak chętnie
stosuje tę miękką tkankę, cyzeluje obraz partii, gra ludźmi i środowiskami - i
to zręcznie, jak pokazują sondaże - na zewnątrz uprawia politykę tak niezgrabną
i szkodliwą.
Na półmetku rządów PiS można stwierdzić,
że wiele się już wydarzyło, ale jeszcze więcej ma się zdarzyć, tyle że
bardziej już w sferze powiększania czystej władzy niż w gospodarce czy sprawach
socjalnych, bo tu prezenty raczej się kończą. Sami politycy PiS nie ukrywali,
że ruszą dalej - z dekoncentracją mediów prywatnych, z samorządami, parlamentarną
ordynacją - kiedy zapewnią sobie „posybilizm”, czyli sytuację, kiedy nikt nie
będzie w stanie im w niczym przeszkodzić. W pierwszej połowie meczu PiS ustawił
grę, w drugiej zamierza strzelać gole.
Czas osłabia uwagę. Z jego upływem rzeczy ważne wydają się mniej
ważne, mimo że wciąż są istotne dokładnie tak samo, a nawet bardziej, bo
widać, jak są wykorzystywane. Nadal nie mamy w Polsce realnej konstytucyjnej
kontroli nad działaniami i decyzjami władzy, nadal pozostają niewydrukowane
wyroki TK z grudnia 2015 r. i niezaprzysiężeni legalnie wybrani sędziowie. Czy
można się do tego przyzwyczaić? Pewnie tak. Ale obywatelska postawa wymaga,
aby dokładnie pamiętać, co się stało w Polsce przez całe ostatnie dwa lata, nie
tylko w ostatnich miesiącach. Nie ulegać złudnemu poczuciu znudzenia i nie
godzić się mentalnie z narzucaną odgórnie sytuacją. Bo przyszłość wtedy staje
się naprawdę nieuchronna, kiedy za taką zostanie powszechnie uznana.
Mariusz Janicki
Prezes Gersdorf wychodzi naprzeciw
Czemu ma służyć projekt zmiany ustawy o
Sądzie Najwyższym, który Pierwsza Prezes SN ujawniła tydzień temu? W
uzasadnieniu napisano, że to „wyjście naprzeciw oczekiwaniom społecznym w
zakresie oceny pracy sędziów, weryfikacji rozstrzygnięć rażąco
niesprawiedliwych oraz zapewnienia równowagi, w ramach której sądownictwo
podlegałoby większej kontroli ze strony Sejmu RP, jako reprezentanta Narodu,
Ministra Sprawiedliwości oraz Prezydenta RP”.
Tylko dlaczego prezes SN ma „wychodzić naprzeciw” oczekiwaniu
większej kontroli Sejmu nad Sądem Najwyższym? Konstytucja tego nie przewiduje.
Sejm stanowi prawo, które obowiązuje SN - i to wystarczy za kontrolę. Tymczasem
pani prezes proponuje, by osoby (ławnicy), które będą decydować w sprawach
dyscyplinarnych sędziów, wybierane były przez posłów.
I to posłów partii rządzącej, bo mają oni większość w
Sejmie.
Dlaczego prezes SN uważa, że należy wyjść
naprzeciw zwiększeniu kontroli ministra sprawiedliwości-prokuratora generalnego
nad SN? Czyżby pozytywnie oceniała jego kontrolny wpływ na sądy powszechne? I
dlaczego większy wpływ miałby mieć też prezydent? Przecież już mianuje prezesa
i wiceprezesów, już dziś współdecyduje, kto zostanie sędzią SN.
Dlaczego pani prezes widzi potrzebę zmiany prawa w celu
„weryfikacji rozstrzygnięć rażąco niesprawiedliwych”?
Co dziś przeszkadza Sądowi Najwyższemu weryfikować te wyroki
w ramach kasacji? Po co stwarzać w tym celu dziwaczny organ „Rzecznika
Sprawiedliwości Społecznej” osobnym biurem i budżetem, skoro dublowałby on
kompetencje rzecznika praw obywatelskich i ministra sprawiedliwości-prokuratora
generalnego? I do tego jeszcze propozycja, by ławnikami byli także duchowni. Z
tym że wyłącznie wyznań chrześcijańskich, gdy konstytucja uznaje wszystkie
Kościoły i związki wyznaniowe za równouprawnione. Jak Sąd Najwyższy, który
orzeka na podstawie konstytucji, może proponować rozwiązania niekonstytucyjne,
których jedyną zaletą jest to, że są nieco mniej niekonstytucyjne niż te
przedstawione przez PiS i prezydenta?
Można zrozumieć, że prezes Gersdorf chce
pokazać społeczeństwu, że sędziowie nie siedzą w wieży z kości słoniowej, że „wychodzą
naprzeciw” i mają „krytyczną refleksję”. Ale społeczeństwo to nie tylko wyborcy
PiS. To także te setki tysięcy ludzi, które wyszły w lipcu na ulice w obronie
sądów, w tym Sądu Najwyższego, z hasłami: „ręce precz od sądów”.
Qui bono? Świat prawniczy zareagował mocno krytycznie na ten
projekt. Natomiast PiS - przeciwnie: ogłasza triumf: że nawet Sąd Najwyższy „widzi
potrzebę zmian” w kierunku proponowanym przez PiS. I nie omieszka tego dalej
propagandowo wykorzystywać. Żyjemy w czasach, gdy „mowa [w sferze publicznej]
powinna być tak-tak, nie-nie”. Inaczej utoniemy w chaosie pokrętnych
interpretacji. I potwierdzi my tezę PiS, że prawo jest z plasteliny, a jedyna
wartość, której ma służyć, to realizacja polityki „wybrańców narodu”. Prezes
Małgorzata Gersdorf do tej pory tak właśnie przemawiała, jednoznacznie stając
po stronie sędziowskiej niezawisłości i niezależności sądów. Obok b. prezesa SN
Adama Strzembosza była bohaterką lipcowego „łańcucha świateł” pod sądami w
całej Polsce. Potem - ponoć przez przeoczenie - poszła do prezydenta na zaprzysiężenie
kolejnego dublera wybranego do Trybunału Konstytucyjnego. A teraz ogłasza ten
„wychodzący naprzeciw" projekt.
Władza, która systematycznie i z rozmysłem
niszczy państwo prawa, nie jest partnerem do rozmów dla organu, który powinien
stać na straży prawa. A gdy prezes SN okazuje chęć negocjacji - uwiarygadnia tę
władzę i jej propozycje. Sąd Najwyższy włącza się w grę polityczną. Tylko że
nikt z nim nie będzie negocjować, bo nie ma on armat. Raczej sam będzie mięsem
armatnim dla PiS.
Ewa Siedlecka
Telenowela
Wiadomo, że w
polityce jest wiele spektaklu. Ostatnio uwagę widowni przyciąga wieloaktowe
przedstawienie pt.„Rekonstrukcja rządu” utrzymane w onirycznym stylu realizacji
Józefa Szajny, które koncentrowały się na zniszczeniu i przemijaniu.
Oto siedzibę PiS na Nowogrodzkiej spowijają
mgły, opary oraz smrody, a zza ich zasłony wyciekają przecieki i słychać niczym w mickiewiczowskim „Śnie senatora” z „Dziadów”: Beata
w łasce! W łasce! W łasce!, a w kolejnej odsłonie rozlega się: Beata wypadła z
łaski! Z łaski! Z łaski!
W tym samym teatrze, ale w bocznej salce, możemy śledzić na
srebrnym ekranie serial o tzw. ustawach sądowych (o Krajowej Radzie Sądowniczej
i Sądzie Najwyższym). Na początku oglądaliśmy dreszczowca skonstruowanego
według recepty Alfreda Hitchcocka: w pierwszej scenie trzęsienie ziemi, a potem
napięcie stopniowo rośnie. Przepychanie kolanem ustaw przez Sejm, awantury,
protesty ze świeczkami, wreszcie weto prezydenta. Wszyscy zamarli, a tu
dreszczowiec przerodził się w brazylijską telenowelę. Jedno spotkanie
prezydenta z prezesem, drugie, trzecie, czwarte, a później jedno spotkanie
prezydenckiego ministra z pisowskim posłem, drugie, trzecie, czwarte... Od razu
narzuciło mi się skojarzenie z niezapomnianym serialem „Niewolnica Isaura”. W latach
80., gdy go emitowano, miasta i wioski pustoszały. „Niewolnica Isaura” pobiła
na głowę Jana Pawła II i narodową kadrę piłkarską. Średnia oglądalność serialu
wyniosła 81 proc., a najwyższa - 92 proc.
W telenoweli piękną niewolnicę Isaurę (mnie się współcześnie
skojarzyła z władzą sądowniczą) usiłuje zniewolić nikczemny, ale atrakcyjny syn
właścicieli hacjendy - Leoncio (czyli dzisiaj Zbigniew Ziobro). Kłody pod nogi
rzuca mu nieco safandułowaty właściciel sąsiedniej hacjendy Tobias (wypisz
wymaluj pan prezydent Duda), który też się chce Isaurą nacieszyć, ale po
bożemu, po ślubie. I wydawało się, że tak to będzie trwało, aż tu nagle pan
prezydent i PiS ustami swych plenipotentów znaleźli satysfakcjonujące
rozwiązanie. Zniknął ambaras, bo dwóch chce naraz; tej trzeciej, czyli władzy
sądowniczej nikt o zdanie nie pyta, bo ona jest od tego, by sycić żądze). Z
grubsza to rozwiązanie wygląda tak: Tobias i Leoncio zawloką Isaurę do alkowy,
zaciągną zasłonki i Tobias-prezydent skorzysta z ius primae noctis, a następnie
wyda Isaurę na łup Leoncia-Ziobry.
Choć wydaje się, że scenariusz następnych
odcinków naszej telenoweli został już napisany, to niewykluczone, że, jak to w
serialach, czekają nas zaskakujące zwroty akcji. Może się bowiem okazać, że
pisowski Leoncio, który w parlamencie może robić, co mu się żywnie podoba,
zdecyduje się Isaurę pohańbić bez dzielenia się z prezydenckim Tobiasem i
wypchnie go z alkowy... Czy Tobias krzyknie wtedy: weto, nie pozwalam!, co
sprawi, że Leoncio będzie chciał, ale nie będzie mógł? A może, na co liczę
najbardziej, opozycja, która odgrywa rolę pani Isaury, Ester Almeidy, bezradnej
wobec intryg nikczemnego Leoncia, spróbuje swoją wychowankę uzbroić w pas
cnoty, tak aby Leoncio miał utrudnione zadanie
Ktoś powie: a co tam może opozycja, pisiaki i tak wszystko
przegłosują. Niby tak, ale nie do końca. Sytuacja pod istotnymi względami
zmieniła się po ostatniej rezolucji Parlamentu Europejskiego, który wkroczył
na ścieżkę prowadzącą do złożenia wniosku do Rady Europy o naruszanie przez
Polskę podstawowych wartości Unii Europejskiej, co zgodnie z Traktatem o Unii
Europejskiej może zrobić niezależnie od Komisji Europejskiej.
Jeśli wtoku prac ustawodawczych okaże się, że Leoncio robi
to, co robi, po to by uszczknąć puszek dziewictwa niezawisłości Isaury -
władzy sądowniczej, to dla obozu władzy ryzyko, że PE złoży wiadomy wniosek,
rośnie niebezpiecznie.
A jakie ma tu możliwości opozycja?
Obsługujący PiS publicyści twierdzą, że niebezpieczeństwa uzależnienia sędziów
od obozu władzy nie ma, bo „pisowski sędzia” jest jak wielka miłość, o której w
najbardziej bodaj znanym swoim aforyzmie pisał de la Rochefoucauld: „jest
jak duchy; wszyscy o nich mówią, ale nikt ich nie widział”. Otóż w
niezawetowanej przez prezydenta ustawie o sądach powszechnych ministra
sprawiedliwości wyposażono zarówno w bat, jak i bardzo apetyczną marchewkę i dzięki
tym narzędziom zbiór sędziów oddanych PiS można dość łatwo wykreować. Batem
połączonym z marchewką jest przenoszenie sędziów z mocy ustawy w stan
spoczynku po skończeniu 60 lat (kobiety) i 65 lat (mężczyźni), a marchewką to,
że minister sprawiedliwości może, według swego uznania, przedłużać stan czynny
sędziego. Już sędzia Piwnik, która kończy 60 lat, zapałała entuzjazmem dla
zmian wprowadzanych przez obóz władzy. Kolejną marchewką trzymaną przez
Leoncia-Ziobrę są prezesury i wiceprezesury sądów. I wreszcie marchewka
odziedziczona przez PiS: możliwość delegowania sędziów do Ministerstwa
Sprawiedliwości, Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Kancelarii Prezydenta, co
wiąże się z istotnym awansem finansowym.
Tu zależność sędziów delegowanych od władzy wykonawczej jest
tak oczywista, że po wyroku Trybunału Konstytucyjnego zmieniono ustawę,
pozbawiając ich na czas delegowania prawa do orzekania. Ale, zgodnie z
projektem prezydenckim, członkami Krajowej Rady Sądowniczej mogą być.
Teoretycznie rzecz biorąc, członkiem KRS spośród sędziów może zostać sędzia
delegowany - np. wiceminister sprawiedliwości Piebiak, nie zrzekając się przy
tym swojej funkcji ministerialnej.
Otóż opozycja może złożyć parę prostych
poprawek: że członkami KRS nie mogą być sędziowie delegowani oraz prezesi i wiceprezesi
sądów, a do KRS nie mogą kandydować: sędziowie, którzy przez ostatnie dwa lata
byli delegowani do administracji rządowej; którzy zostali mianowani prezesami i
wiceprezesami na trzy miesiące przed dniem wyboru, oraz tacy, którzy w dniu
wyboru mają ukończone 54 lata (kobiety) i 61 lat (mężczyźni). Sędziowie z tych
kategorii tworzą bowiem zbiór osób uzależnionych wprost od ministra
sprawiedliwości.
Jeśli takie poprawki zostaną zgłoszone - niby są oczywiste,
ale opozycję mamy taką, jaką mamy - to albo obóz władzy się na nie zgodzi i
wtedy Isaurę odziewamy w pas cnoty, a Leonciowi-Ziobrze zabieramy kluczyk, albo
też je odrzuci, ale wtedy trudno mu będzie twierdzić w Parlamencie Europejskim
i Komisji, że sądowniczej Isaury nie hańbi.
Ludwik Dorn
Co by tu jeszcze zburzyć?
Trwają prace nad przywróceniem w Warszawie
stanu z 1944 r., przed wkroczeniem sowieckich zaborców i socrealistycznej
architektury. - To były piękne czasy. Aleje Ujazdowskie już nie nazywały się
„Adolf Hitler Alee”, a jeszcze nie nosiły imienia Józefa Stalina, które
komuniści wkrótce im nadali - powiedział nam młody historyk, zbliżony do IPN.
- Taaak, to były piękne czasy - przyznałem. Pamiętam Warszawę powojenną. Nie
było Pałacu Kultury, nie było placu Konstytucji, ba, nie było jeszcze tej
konstytucji. Nie było ohydnych bloków za Żelazną Bramą. Oko cieszyły gruzy,
rumowisko po horyzont, Warszawa w ruinie - to był piękny widok, można
powiedzieć „budujący”. Było co podziwiać i snuć plany odbudowy. Niestety, w
samym sercu stolicy, pod nadzorem Sowietów postawiono tak zwany Pałac Kultury i
Nauki, a faktycznie pomnik Stalina, symbol radzieckiej okupacji.
Nic dziwnego, że
najtęższe umysły, takie jak umysł Radosława Sikorskiego, Mateusza
Morawieckiego (już od dziecka, 40 lat temu marzył o zburzeniu pałacu),
Jarosława Gowina, wiceministra obrony Kownackiego, i jeszcze inne umysły,
opowiadają się za zburzeniem tej stalinowskiej kubatury, która szpeci nasze
miasto, niczym ropiejący wrzód na obliczu stolicy. - Czas najwyższy ten wrzód
przeciąć!
słyszymy. Mówi się, że jeżeli zapadnie decyzja polityczna,
to siły zbrojne rozkaz wykonają, nie pytając prezydenta. (Żeby tylko nie było
jak z Zamkiem Królewskim, że za sto lat rodacy go odbudują). Oto inne możliwe
cele:
DOM PARTII.
Siedziba KC PZPR, zbudowana na koszt państwa i obywateli, którzy musieli
wykupywać tzw. cegiełki, oddana do użytku w 1952 r., w okresie stalinowskim.
Gmach, w którym zapadały złowrogie decyzje, a także wystawione były zwłoki I
sekretarza, który w tajemniczych okolicznościach zmarł w Moskwie. Symbol
komunistycznej dyktatury powinien być zrównany z ziemią bądź przekształcony w
muzeum komunizmu. Muzeum to miało się mieścić w podziemiach pałacu, ale wobec
planów jego wyburzenia logiczne wydaje się przeniesienie muzeum do Domu Partii.
Tam dobrze wpisywałoby się w ciąg muzeów - Narodowego i Wojska Polskiego.
PLAC KONSTYTUCJI i
Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa (MDM). Okaz socrealistycznej brzydoty,
pomnik peerelowskiej „konstytucji”, zawalidroga mająca na celu zasłonić kościół
Zbawiciela jako zamknięcie perspektywy głównej ulicy miasta. Oddany do użytku
22 lipca 1952 r. - data ta jest wykuta nad jedną z rzeźb zdobiących fasadę
gmachu. Na wieść o śmierci Stalina zawieszono tam portret wodza narodów, wysoki
na trzy piętra. Wąsy były między piętrem drugim a trzecim. Rozległość MDM i
masa użytego budulca będą stanowiły nie lada wyzwanie dla naszych saperów.
RYNEK STAREGO
MIASTA. Sztuczna „Starówka”, oddana do użytku w 1953 r. tylko po to, żeby mieć
gdzie wykuć w kamieniu napis, że odbudował ją rząd Polski Ludowej. Podobnie jak
Zamek Królewski „odbudowany”, a właściwie zbudowany od podstaw w latach 70. na
mocy decyzji Edwarda Gierka po to, żeby przypodobać się społeczeństwu po
wydarzeniach grudniowych 1970 r. Przykład manipulacji historią dla potrzeb władz
komunistycznych, które
ogrzewały się na Zapiecku.
OSIEDLE PRZYJAŹŃ -
zbudowane w latach 1951/52 osiedle baraków i domków dla ponad tysiąca
radzieckich budowniczych pałacu. Obecnie osiedle akademickie. Duża przestrzeń
(ponad 30 ha)
czyni zeń łatwy cel do zbombardowania.
MURANÓW - kolejny
przykład socrealistycznej architektury i urbanistyki. Monumentalna dzielnica
mieszkaniowa zbudowana na miejscu całkowicie zburzonej przez Niemców części
miasta. Okazałe gmachy przypominają fortece, w których więzieni są mieszkańcy.
ŚCIANA WSCHODNIA -
podjęta w czasach Gomułki nieudolna próba stworzenia ram dla PKiN im. Józefa
Stalina. Zespół 23 budynków - wieżowców, domów towarowych, kamienic i rotundy,
które na wieki zamurowały plac Defilad. Zbudowana głównie po to, żeby stojący
na trybunie 1-majowej dygnitarze, Gomułka, Cyrankiewicz, Zawadzki i inni,
mieli ładny widok. Dla naszych sił powietrznych nie stanowiłaby żadnego
problemu.
PAŁACYK SZUSTRA -
spalony w czasie wojny, odbudowany w czasach PRL. Uwaga: projekt Efraima
Schroegera, zbudowany przez Szymona Zuga, co może wywołać protesty
międzynarodowe. Obiekt dla doświadczonego sapera. Doskonały teren na Mieszkania
Plus.
MINISTERSTWO
ROLNICTWA - socrealistyczny gmach z lat 1951-55. Od strony ulicy Wspólnej
osłonięty najwyższą w Warszawie kolumnadą, wysoką na kilka pięter, która
powinna się ładnie składać w czasie eksplozji ładunku podłożonego przez
fachowca. Im gorszy był stan rolnictwa w PRL - tym wyższą budowano kolumnadę. W
pierwotnym założeniu przed wejściem do ministerstwa miało znajdować się
wzorowe pole uprawne, na którym miano pokazywać rośliny uprawiane przez PGR.
Coś a la
Wszechzwiązkowa Wystawa Rolnicza w Ostankino koło Moskwy,
gdzie znajduje się złota fontanna „Przyjaźń Narodów” oraz słynna rzeźba
„Robotnik i Kołchoźnica” - logo sowieckiej kinematografii.
POZNAŃSKA 15.
Secesyjna kamienica (1892 r.), przepięknie odnowiona, z restauracją i
unikalnym patio. Niestety, od 1924 r. mieściła się tam ambasada Rosji, po
której zostały nawet ślady w postaci sierpa i młota w dawnej sali balowej. Przy
wysadzaniu zaleca się ostrożność, ze względu na gęstą zabudowę okolicy.
URSYNÓW - doskonały
poligon do ćwiczenia nalotów dywanowych. 50 km kwadratowych, 150 tys. mieszkańców.
Pomnik komunistycznego budownictwa mieszkaniowego z tzw. wielkiej płyty, która
okazała się płytą długogrającą, gdyż jej złogi trzymają się do dziś. Pomyślane
jako sypialnia dla mas pracujących stolicy, stadium przejściowe pomiędzy wsią a
miastem. Ursynów, nazwany tak przez właściciela Juliana Ursyna Niemcewicza,
przedtem nazywał się Rozkosz - od nocy poślubnej spędzonej tam przez
Stanisława Kostkę Potockiego i Aleksandrę z Lubomirskich. Obserwowanie
dekomunizacji Ursynowa przez siły powietrzne będzie dla udręczonych mieszkańców
prawdziwą rozkoszą.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz