Zamiast Międzymorza
czy alternatywnego dla Brukseli ośrodka UE w Europie Wschodniej (główne hasła
polityki zagranicznej PiS) mamy politykę kraju na własne życzenie osaczonego
Każdy dzień
przynosi nowe przykłady katastrofy w naszej polityce europejskiej, brnącej w
kryzysy w relacjach z zachodnimi partnerami i z sąsiadami. Kraj prowadzący taką
politykę zostanie osamotniony w każdym konflikcie czy starciu interesów.
Rosjanie to widzą, stąd coraz większe rozbawienie Moskwy na poziomie
deklaracji oficjalnych, a także coraz bardziej prowokacyjne wobec Warszawy
działania realne i symboliczne, w rodzaju owego gazociągu, mającego
uniemożliwić dostęp do miejsca katastrofy w Smoleńsku. Jeśli chodzi o sprawę tak ważnego dla PiS oddania wraku tupolewa, to
pozostały już tylko jawne szyderstwa.
DEMOKRATYCZNY OPÓR
Dwie ostatnie odsłony żałosnego spektaklu polskiej polityki zagranicznej to nowe konflikty na
linii Berlin
- Warszawa i Warszawa - Kijów.
Pierwszy godnościowy, drugi odwołujący się do polityki historycznej.
Zacznijmy od Niemiec, gdzie kamieniem
obrazy stały się ciepłe słowa niemieckiej minister obrony Ursuli von der Leyen na temat młodej opozycji w Polsce. Wyciągnięte
zresztą z bardzo sprzyjającego Polakom kontekstu - nie wiadomo, czy przez
któregoś z nowych „dyplomatów” Waszczykowskiego, czy przez prawicowe media.
Zapytana w talk-show telewizji ZDF przez jakąś wyjątkowo prorosyjską
dziennikarkę, czy warto bronić Polski, która nie chce Unii Europejskiej, a
jedynie NATO, żeby walczyć z Rosją, zbliżona do Angeli Merkel polityczka niemiecka wygłosiła pochwałę polskiej
Solidarności, która przyspieszyła zjednoczenie Niemiec. Potem stwierdziła, że
„Europa nie może iść do przodu w małych grupach, ale trzeba za sobą pociągnąć
także Europę Wschodnią”. I dopiero w tym kontekście padła sugestia, że Polska
to nie tylko Kaczyński, więc „należy wspierać demokratyczny opór młodego pokolenia
w Polsce”.
Kiedy Antoni Macierewicz wezwał na dywanik
niemieckiego attache wojskowego, strona niemiecka próbowała załagodzić sprawę,
mówiąc, że „telewizyjny talk-show nie jest miejscem, gdzie kształtowana jest
polityka zagraniczna”. Macierewicz uznał, że to nie wystarczy i wciąż czeka
na poważniejsze przeprosiny ze strony Berlina.
Tak jak wyciągnięcie przez Jarosława
Kaczyńskiego sprawy reparacji wojennych w ostatniej fazie niemieckiej kampanii
wyborczej było argumentem pomagającym atakować Angelę Merkel nie tylko socjalistom, ale także brunatnym populistom z
AFD i czerwonym populistom z Die Linke, podobnie atak na Ursulę von der Leyen jest uderzeniem w ostatni ośrodek europejskiej
polityki, który pozostaje sojusznikiem Polski.
Merkel (w przeciwieństwie do prezydenta Macrona) nie chce
składać Europy Środkowej na ołtarzu budowania Unii dwóch prędkości. Wie
bowiem, że może to wepchnąć cały nasz region na orbitę postradzieckiego
imperium, które próbuje odbudować Putin.
MIT OFIARY
W przypadku kryzysu w stosunkach pomiędzy Warszawą i Kijowem zderzyły się dwie polityki
historyczne, które mają jeden punkt wspólny. Zarówno nacjonaliści polscy, jak
i ukraińscy postrzegają własny naród jako niewinną ofiarę historii, która
nigdy nie miała na swoim koncie żadnej zbrodni ani próby ekspansji. Ukraiński
odpowiednik IPN zablokował ekshumacje ofiar zbrodni wołyńskiej w odpowiedzi na
niszczenie w Polsce pomników UPA i OUN, które dla
polskich nacjonalistów są wyłącznie organizacjami zbrodniczymi, a dla
ukraińskich wyłącznie bohaterami walki o niepodległość.
Jeśli pomiędzy zachowaniem Kijowa i Warszawy
jest jakaś różnica, to tylko taka, że o ile po stronie ukraińskiej paliwem
konfliktu są działania tamtejszego IPN, a prezydent, premier czy szef MSZ
próbują uspokoić nastroje (fakt, że ostrożnie, bo podobnie jak w Polsce, także
na Ukrainie nacjonaliści są kłopotliwym, ale przydatnym zapleczem obozu
władzy), to po stronie polskiej najbardziej toksyczne wypowiedzi i zachowania
ma na swoim koncie szef resortu spraw zagranicznych Witold Waszczykowski.
Narastający konflikt pomiędzy Warszawą i
Kijowem ma dwie niebezpieczne konsekwencje dla Polski. Po pierwsze, tracąc
wiarygodność w tej części unijnej polityki wschodniej, która dotyczy Ukrainy,
pozbawiamy się również wszelkiego wpływu na politykę Unii Europejskiej wobec
Rosji, i to łącznie z kluczową dla nas polityką energetyczną. Po drugie, ponad
milion Ukraińców stale pracuje w Polsce, więc naprawdę istotne jest, czy
traktujemy ich jako obywateli kraju zaprzyjaźnionego, czy też jako wrogów.
KACZYŃSKI JEST ZA MIĘKKI
Do tego dochodzą Czechy i Słowacja grające raz na Berlin, raz na Moskwę i traktujące Polskę
rządzoną przez PiS jako wygodnego chłopca do bicia. Czeska unijna komisarz Vera Jourova apeluje, aby Unia obcinała wypłaty z funduszu spójności
dla krajów, w których niszczone jest państwo prawa. Stoi za tym - rzecz jasna
- nadzieja, że lwią część odebranych Polakom środków przejmą inne kraje
regionu. O cynicznym „sojuszu” Orbana z Kaczyńskim nie ma nawet co wspominać,
bo węgierski przywódca pielęgnuje swoje tradycyjnie dobre stosunki z europejską
chadecją, zaś rząd w Warszawie służy mu za piorunochron.
Problem w tym, że ta katastrofa polskiej
polityki europejskiej i naszej polityki w regionie jest zgodna z oczekiwaniami
Jarosława Kaczyńskiego. Nie przypadkiem najgłupsze i najbardziej toksyczne
zachowania Waszczykowskiego i Macierewicza przypadają na okres osłabionej
pozycji obu panów przed planowaną rekonstrukcją rządu. Wyszkowski i Macierewicz
walczą o życie; ten pierwszy zabiega o to, by przypodobać się Kaczyńskiemu,
ten drugi chce go zaszantażować. Antoni Macierewicz potrząsa szabelką swego
nieprzejednania wobec Niemiec, Francji, Ukrainy i Litwy, by zbudować atrakcyjną
legendę na okoliczność ewentualnego wyrzucenia go z MON („Kaczyński jest za
miękki, a może sam jest czyimś agentem, dlatego pozbył się takiego radykalnego
patrioty jak ja”).
Dla samego Jarosława Kaczyńskiego bardziej
niewygodni są realni sojusznicy Polski, którzy jednak interesują się
przestrzeganiem norm demokracji czy państwa prawa w naszym kraju, niż politycy,
których standardy rządzenia Polską nie interesują w ogóle. Z tego punktu
widzenia Barack
Obama czy Hillary Clinton byli gorsi niż
uwikłany w nieformalne kontakty z Putinem Donald Trump. A jeszcze lepsi od Trumpa są przywódcy Rosji czy Chin,
którzy w ogóle mają w nosie, czy Kaczyński będzie tolerował opozycję, czy
wsadzał ją do więzienia.
ZMARNOWANA PRACA 25 LAT
Doktryna Giedroycia wspierania wszystkich ośrodków państwowości kształtujących się
pomiędzy Polską i Rosją, dominująca w naszej polityce wschodniej od
Mazowieckiego, Skubiszewskiego, Geremka, aż do Sikorskiego i Tuska, bywała
może czasami w codziennej praktyce nieco idealistyczna. Wymagała przymykania
oka na pewne przejawy młodego i nieco dzikiego nacjonalizmu Litwinów czy
Ukraińców. Jednak za tę cenę (w sumie umiarkowaną) udało się zbudować pozycję
Warszawy jako przewidywalnego ośrodka politycznego w regionie. Polska stała
się z punktu widzenia Brukseli kluczowym państwem, stabilizującym wschodnią
flankę UE, z czego mieliśmy wymierne zyski polityczne.
Zawdzięczaliśmy to zarówno rządowi
(Radosław Sikorski jako pomysłodawca unijnej polityki partnerstwa
wschodniego), jak i ówczesnym przedstawicielom opozycji w parlamencie europejskim.
Paweł Kowal, Marek Migalski i Konrad Szymański specjalizowali się w budowaniu
współpracy pomiędzy europarlamentem a parlamentami krajów postradzieckich. Nawet
gdy Tusk i Kaczyński mordowali się w Polsce, Sikorski, Saryusz-Wolski, Kowal,
Szymański czy Migalski współpracowali na polu polityki wschodniej czy
solidarności energetycznej.
Dziś po tym wszystkim zostały jedynie
zgliszcza. Sikorski został wypchnięty z polskiej polityki przez „kelnerskie”
taśmy. Kowal i Migalski są poza europarlamentem, a coraz bardziej w ogóle poza
polityką. A Konrad Szymański i Jacek Saryusz-Wolski ścigają się do „ucha
Prezesa” i opowiadają bzdury o unijnej polityce imigracyjnej czy stosunkach
polsko-niemieckich, aby jakoś przetrwać w coraz bardziej szalonym kotle
prawicowej polityki.
W Brukseli jako przedstawiciele obozu
rządzącego Polską brylują dziś Marek Jurek, Ryszard Legutko i Zdzisław
Krasnodębski. Nawet nie udają, że ich obecność w Parlamencie Europejskim służy
do czegoś innego niż do prowadzenia propagandy antyunijnej i antyliberalnej
wraz ze wszystkimi najbardziej zaciętymi eurosceptykami z całego kontynentu.
No i jeszcze - przynajmniej w przypadku Legutki i Krasnodębskiego - do
odreagowania urazów i traum, jakie wynieśli z inteligenckich wojen na górze,
toczących się w Polsce lat dziewięćdziesiątych.
I tak oto nikt w obozie rządzącym Polską nie
korzysta dziś z najważniejszego dla polskiego bezpieczeństwa i rozwoju
instrumentu polityki europejskiej. Przeciwnie - tym wrażliwym narzędziem rzuca
się o ścianę i próbuje zniszczyć.
MĘTNE BAJORO
„Renacjonalizacja” polityki zagranicznej jest ryzykowna nawet w przypadku najsilniejszych państw
Unii Europejskiej, gdyż w
politycznym i gospodarczym starciu z potęgami globalizacji - Chinami, Rosją,
Indiami, USA - samotna Wielka Brytania, samotna Francja, nawet samotne Niemicy
przegrają. W przypadku krajów o mniejszym potencjale - takich jak Polska,
Ukraina, Węgry czy Czechy - taka „renacjonalizacja” to prosty przepis na katastrofę.
Po pierwsze dlatego, że każdy z tych małych nacjonalizmów najpierw rzuca się
do gardła najbliższym sąsiadom. A po drugie, próba szukania sobie możnego
sojusznika czy opiekuna w pojedynkę - obok Unii lub wręcz przeciwko niej - może
jedynie doprowadzić do całkowitej utraty samodzielności.
Dla putinowskiej Rosji wschodnioeuropejska
„renacjonalizacja” jest jednak darem niebios. Darem - rzecz jasna - w dużej
części przez Moskwę wypracowanym, tak jak wypracowane było zwycięstwo brexitu i Trumpa czy wzmocnienie lewicowych i prawicowych populizmów w krajach Europy Zachodniej.
Ukraina i Polska rzucające się sobie do gardeł, Czechy próbujące ograbić Polskę
z unijnych pieniędzy, Litwa budująca swoją politykę historyczną poprzez
promowanie „bohaterów narodowych”, którzy kolaborowali z NKWD, z nazistami czy
też uczestniczyli w eksterminacji litewskich Żydów - taka polityka zamienia
Europę Wschodnią w mętne bajoro, w którym tylko Rosja może czuć się pewnie i
bezpiecznie.
Jarosław Kaczyński nie ma żadnej doktryny
polityki zagranicznej - uznaje jedynie politykę wewnętrzną. Jest przekonany,
że każdy wywołany przez Waszczykowskiego czy Macierewicza konflikt z Brukselą,
Paryżem, Berlinem, Kijowem czy Wilnem ostatecznie opłaci mu się na krajowym
podwórku. Podniesie bowiem w prawicowym elektoracie jego notowania jako
silnego lidera, który każdemu umie się postawić. Ta strategia sprawia, że
Polska z lidera stabilności naszego regionu stała się liderem jego
destabilizacji.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz