Prof. Karol
Modzelewski, historyk, działacz opozycji w PRL, były senator, o najważniejszych
chwilach w swoim życiu i receptach na Polskę.
JAN ORDYŃSKI: -
Lada chwila będziemy obchodzili pańskie
osiemdziesięciolecie. Zapewne spogląda
pan wstecz. Które z wydarzeń minionych
lat uważa pan za najważniejsze?
KAROL MODZELEWSKI: -
Trudno odpowiedzieć na takie pytanie, bo mnóstwo historii determinuje życie
człowieka i tak było w moim wypadku. Ale ja, z emocjonalnego punktu widzenia,
za najważniejsze uważam lata 1980-81, czas pierwszej Solidarności. To był
okres, w którym uważałem, że mam najwięcej do zdziałania i sporo mi się wówczas
udało, choć oczywiście bez przesady. To była rewolucja, choć ja przez rewolucję
rozumiem nie przewrót polityczny, nie zmianę ustroju, tylko zbiorowy stan
ducha rzeszy ludzi. To widziałem raz w życiu, właśnie w czasie Wielkiej
Solidarności. Polska Ludowa była krajem konformistów. Wszędzie. Na uniwersytetach,
w fabrykach, w Kościele, w szkołach, w harcerstwie.
Nawet w sklepie spożywczym?
Ależ oczywiście. W sklepie
spożywczym konformizm i taka mała korupcja spod lady. Bo wszyscy wówczas
uważali, że tak trzeba, że inaczej nie da się przeżyć, nie ma innego sposobu.
Nie było czegoś takiego jak oblig moralny, by postawić się, buntować. Należy
wykonywać wszystkie gesty uległości, bez względu na to, co się myśli. Trzeba
iść na pochód pierwszomajowy, bo majster powiedział: „musisz pójść, bo jak
tego nie zrobisz, to obetną mi premię, a ja potem obetnę ją wam”. I szedł taki.
Później zapisywał się do ZMP, ZMS, PZPR. Dobry lekarz, jeśli miał ambicje zostać
ordynatorem, też musiał zapisać się do partii. Przynajmniej tak uważał.
Bywali też bezpartyjni
ordynatorzy.
Oczywiście. Byli i bezpartyjni
profesorowie.
Byli też bezpartyjni rektorzy.
Akurat to nie jest dziwne. Bo od
1956 do 1968 r. rektorzy byli wybierani przez profesurę. I miała ona wówczas
poczucie znacznego marginesu niezależności oraz pewien standard etyczny. W
zasadzie wiedziała, na dobrych uczelniach, gdzie jest cienka, niebezpieczna
granica między rozsądnym realizmem a służalczością. Ale jednak ludzie
społeczności akademickiej byli do pewnego stopnia konformistami.
Sierpień spowodował, że ten
konformizm nie był już konieczny, że można być sobą. Pan dowiedział się o tym
wcześniej. W przeciwieństwie do większości aktywistów Solidarności miał pan za
sobą doświadczenie Października 1956, Marca
1968, w latach gomułkowskich był pan dysydentem, wiele lat spędził w więzieniu.
A mimo to rok karnawału Solidarności był najważniejszy?
Tak. Bo, jeszcze raz powtarzam, to
była rewolucja. Ci wszyscy konformiści poczuli się w Sierpniu 1980 panami
samych siebie, swojego zakładu, swojego kraju. Poczuli się - przepraszam za
wyrażenie wyszargane dziś po rynsztokach - suwerenami. To było takie
przeistoczenie, którego już potem, mimo usilnych starań, nie udało się partii
zglajchszaltować. Widziałem ten zbiorowy stan ducha, głównie wśród fabrycznych
działaczy Solidarności, ale także przedstawicieli wyższego i średniego
szczebla. Reprezentanci regionów,
z których składała się Krajowa
Komisja Porozumiewawcza, to też byli tacy ludzie. Oni faktycznie u siebie
przewodzili tłumom. Znałem ich wszystkich dobrze. Na nich była zawieszona
wówczas polityka w Polsce. Z tego powodu zresztą bardzo ciężko było kierować
Solidarnością. Wałęsa mógł sobie coś uzgodnić z doradcami, ale guzik z tego
wychodziło, jak się tych pomysłów nie wytłumaczyło tym niby-szaraczkom, którzy
rządzili każdą fabryką, gminą czy regionem. I na tym polegała rewolucja.
Ale wracając do pana.
A ja w tym pływałem.
Równolegle pracował pan
naukowo. Miał pan już doktorat z
historii i pracował we wrocławskim Instytucie Historii Kultury Materialnej PAN.
Nie w czasie Solidarności, bo nie
miałem na to czasu.
A rozważał pan kiedyś wyłączne poświęcenie
się nauce?
Tak, w czasach Komitetu Obrony
Robotników, w drugiej połowie lat 70. To nie jest tak, że zdecydowałem się nie
być w KOR. Po prostu nie rajcowała mnie taka niby-polityka, prowadzona przez
ludzi dawnej opozycji, postkomandosowskiej, czy tej związanej z Klubami
Inteligencji Katolickiej przed Czerwcem ’76. Po doświadczeniu czechosłowackim
wydawało mi się bowiem, że modernizacja gierkowska i ten rodzaj ówczesnego
liberalizmu to było wszystko, na co wówczas mogliśmy liczyć. Podgryzanie tego
uważałem za grę niewartą świeczki. Przynajmniej mojej. W 1972 r., gdy wywalonym
za Gomułki ze studiów i z asystentur ludziom z uniwersytetu proponowano studia
poza Warszawą, wytargowałem u władz zgodę na pracę w IHKM PAN we Wrocławiu i
uważałem to za sukces. Sekretarz KC Franciszek Szlachcic powiedział wówczas
prof. Bogusławowi Leśnodorskiemu: „niech Modzelewski zajmuje się osadnictwem
średniowiecznym, byle nie zajmował się czym innym. Jak napisze o tym książkę,
to wydamy mu ją szybką ścieżką”.
Tak więc gdyby nie Sierpień,
byłby pan „tylko" naukowcem?
Być może, bo do Sierpnia w tym
wytrwałem. Powiedziałem np. Jackowi Kuroniowi i Adamowi Michnikowi, gdy pisali
tzw. list 59 w sprawie zmian w Konstytucji PRL, że mnie ta sprawa nie
interesuje. Może gdybym widział późniejszy tekst, to bym zareagował inaczej.
Oni zrozumieli, że mnie to w ogóle nie interesuje, i w efekcie, jak tworzył
się KOR, to ja nic o tym nie wiedziałem. Nikt mnie nie poinformował i tak już
zostało. Trochę źle się z tym czułem, bo jednak KOR i 1976 r. to były dla
mnie wielkie sprawy. Wtedy napisałem list do Edwarda Gierka, a w nim
proponowałem język, który obu stronom pozwalałby rozmawiać ze sobą. Ale nawet
wtedy trzymałem się zasady, że stoję z boku i zawodowo robię swoje. W efekcie
dużo zrobiłem w dziedzinie średniowiecznej historii Polski...
O napotkanych w życiu ludziach
pisze i mówi pan prawie zawsze dobrze lub co najmniej wyrozumiale. Nawet o naczelnikach
więzień, w których spędził pan ponad osiem lat. Nie ma w panu nawet krzty
nienawiści, żądzy odwetu, cienia kombatanctwa. Z Andrzejem Werblanem, byłym
sekretarzem KC PZPR, prowadzi pan dziś merytoryczne dyskusje.
Mam mieć złość do klawiszy?
Naczelnik mojego pierwszego więzienia, Czaja, był człowiekiem uczciwym, godnym
szacunku. Płk Karasiński, szef mojego „ulubionego” więzienia dla recydywistów
w Wołowie - do niego też nie mogę mieć żadnych
pretensji. W granicach tego, co było możliwe, nic złego mi nie zrobił. Werblan
zaś nie pilnował mnie w kryminale.
Ale był ważnym człowiekiem
aparatu, który wysłał pana za kratki.
Prof. Werblan jest bardzo ciekawym rozmówcą. Mnóstwo się od niego
dowiedziałem. Bez oporów zdecydowałem się na wspólne napisanie z nim książki o
Polsce Ludowej. Słuchając go, starałem empatycznie wczuć się w jego sposób
myślenia.
Są jednak ludzie, którzy
praktycznie nigdy nie byli represjonowani, a teraz są najsurowszymi
dekomunizatorami. Najgłośniejszymi
antykomunistami i bohaterami są teraz najwięksi dekownicy tamtej wojny. To
zresztą jest reguła.
Nawet jeden z byłych sekretarzy
KC PZPR jest teraz pogromcą komuny, żarliwym lustratorem i demaskatorem
uwłaszczonej nomenklatury. To jak to się stało, że może pan przejść do porządku
dziennego nad doznanymi krzywdami, a „dekownicy" kipią nienawiścią?
U tego typu ludzi to raczej norma.
Ja postępuję tak, jak mi gada w środku. Przyznam się, że niektórych esbeków,
którzy mnie przesłuchiwali, nie lubię do dzisiaj.
A co pan myśli o obecnej
ustawie dezubekizacyjnej? Podpadła pod
nią m.in. Grażyna Biskupska, po 1990 r. naczelniczka wydziału terroru
kryminalnego stołecznej policji wielokrotnie narażająca życie, bo pracowała
przez dwa lata jako urzędniczka w MSW PRL. To samo dotyczy np. oficerów
wywiadu, pozytywnie zweryfikowanych w III RP.
To skandal.
Co kieruje autorami takich
ustaw?
Nie wiem. Ale jest to prawnie nie
do przyjęcia - stosowanie zbiorowej odpowiedzialności oraz działanie prawa
wstecz.
Podczas afery Olina bronił pan
dobrego imienia Józefa Oleksego. Przecież nie miał pan z nim nic wspólnego?
Nie miałem, ale od razu było
widać, że to dęta sprawa. Jeśli dziedziczymy po poprzednikach najgorsze chwyty,
mamy gangrenę we własnym ciele, trzeba bić na alarm. Poza tym przeciwnik to
także nasz bliźni. Wierzący powinien miłować, a stare winy wybaczać.
Jarosław Kaczyński odpowie, że
najpierw musi być kara, a potem wybaczenie.
Tym, co on powie, to ja akurat się
nie przejmuję. Poza tym - to moje wrażenie - Kaczyński
traktuje swoje wypowiedzi na pół instrumentalnie, na pół ogrywa własne emocje.
Jakie emocje siedzą w
Kaczyńskim?
Na przykład nienawidzi Tuska i
lubi kota. Ja też lubię koty, ale o Tusku mam niezłe zdanie.
Dlaczego Kaczyński uruchamia
najniższe instynkty wielu Polaków?
A to trzeba pytać jego. Zresztą
nie on jeden tak postępuje. W historii było wielu takich.
Rozmawiamy o tym, co dzieje się
tu i teraz. Po co potrzebny jest Kaczyńskiemu tak drastyczny podział Polski?
A Moczar nie działał podobnie?
Moczar jednak nie rządził
Polską.
Na dodatek, w drastycznych
momentach, hamował go Gomułka. W pewnym
momencie przyhamował przecież pomarcowe ekscesy. No to jeszcze raz: czy rozumie pan obecne postępowanie
Kaczyńskiego? Myślę, że tak. Ale nie
bardzo mam ochotę być wciągany w psychologizowanie o człowieku, którego nie znam zbyt blisko, choć znam
osobiście. Bliżej byłem Lecha Kaczyńskiego, który był dość odmienny psychicznie
od swego brata. Także intelektualnie. Obaj byli inteligentni, ale inteligencja
Lecha realizowała się na innych polach. Lech był humanistą, a Jarosław zawsze
był i jest rozgrywającym.
Czego Jarosław chce w Polsce,
dlaczego dobiera takich marnych ludzi, zdemolował Trybunał Konstytucyjny,
podobne zamiary ma wobec Sądu Najwyższego i innych ważnych instytucji państwa?
To jest przemyślany plan zmiany
ustrojowej.
Na co?
Mądrale, którzy nie wiedzą, jak to
nazwać, używają słowa autorytaryzm albo unicestwienie trójpodziału władzy i
oburzają swoją wyniosłością tych ludzi, którzy są twardym elektoratem PiS.
Takie protekcjonalne myślenie jest szczytem głupoty. To są słowa cudzoziemskie
albo uczone, które po tamtej stronie rozdzielającego Polskę muru
komunikacyjnego są po prostu niezrozumiałe. Jak się chce zahamować proces
przebudowy ustroju Polski w państwo policyjne trzeba używać słów, które po tamtej stronie nie będą
przyjmowane jako pogarda dla niej.
To jak mówić?
No właśnie, że grozi nam państwo
policyjne i podawać przykłady, choćby historię chłopaka zakatowanego we
wrocławskim komisariacie. Również przesłuchania uczestników demonstracji, choć
akurat prostych ludzi trudno będzie tym zbulwersować. Ci ludzie mają bowiem
swoje powody, by głosować na PiS. I nie chodzi tutaj o 500+. PiS jest bowiem pierwszą formacją, która ludziom
poszkodowanym przez przekształcenia ustrojowe, a takich jest pół Polski, dała
satysfakcję, że ktoś się nad nimi pochylił, że próbuje im pomóc i traktuje ich
bez wyniosłości i lekceważenia.
A to, co robi teraz PiS, jest
głęboko przemyślaną polityką społeczną czy sprytną grą polityczną?
Nie wiem. Ale w czasie pierwszych
swoich rządów, w tzw. IV RP, PiS nie zrobiło nic, by pomóc tym ludziom. Teraz
zaś wyciągnęli wnioski z własnych błędów i zaniedbań oraz ustawili się w roli
obrońców ludu, czego nie zrobiła lewica. Na to opuszczone pole weszło PiS.
Można użyć epitetu „populiści”, ale odradzam, bo słowo jest cudzoziemskie i
niezrozumiałe po tamtej stronie muru. Po prostu PiS zrozumiało, że takie
postępowanie wymości mu pewną drogę do władzy. Jak będziemy wrzeszczeć, że
kupili ludzi za 500 zł, to dowiedziemy tylko własnej głupoty oraz wyniosłości
i chamstwa wobec ludu. Także twierdząc, że ten prosty
lud nic nie rozumie ze sprawy Trybunału Konstytucyjnego, a chce się tylko
nażreć i napić. Grając w ten sposób, mamy gwarantowaną przegraną.
W jednym z wywiadów stwierdził
pan, że obecna sytuacja może doprowadzić do kryterium ulicznego, czyli po
prostu do rozruchów.
Gdy zostanie zniszczony mechanizm
pozwalający, w warunkach wielkiego napięcia społecznego, zmieniać rządy kartką
wyborczą, kryterium uliczne może okazać się jedyną możliwością zmiany.
Niestety.
Polacy wyjdą na ulice w obronie
demokracji?
Wyjdą w obronie własnej. A jak
państwo policyjne będzie wyrychtowane na fest, to będzie do nich strzelać. I co
się wtedy stanie - nie wiemy.
Jaka będzie Polska po PiS?
Marek Borowski i Andrzej Celiński uważają, że trzeba stworzyć wspólny front
obozu demokratycznego, wygrać następne wybory, przywrócić ład konstytucyjny,
wyciągnąć wnioski z dawnych błędów.
Nie wydaje mi się to możliwe.
Opozycja nie wyciągnęła jeszcze wniosków z minionej przegranej, a to jest
konieczne. Dopóki tego nie zrobi, nie będzie mogła być skuteczną alternatywą.
Prof. Karol
Modzelewski, historyk, działacz opozycji w PRL, były senator, o najważniejszych
chwilach w swoim życiu i receptach na Polskę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz