PiSudski
Jarosław Kaczyński to polityczny tytan.
Tylko on jest w stanie wziąć się za bary z problemami, które jedynie on był w
stanie stworzyć.
Beata Szydło
zostaje. Na razie. Może na chwilę. Nie będę tu udawał, że wiem, czy lider PiS
zostanie premierem. I tak nikt by mi nie uwierzył. Ale dla polskiej polityki
równie ciekawa jak odpowiedź na pytanie, czy Kaczyński zostanie premierem, jest
odpowiedź na pytanie, dlaczego - jego zdaniem - miałoby to sens. Ta druga
kwestia dotyka bowiem myślenia Kaczyńskiego o władzy, o innych, a przede
wszystkim o sobie.
Słyszymy, że
Kaczyński miałby według Kaczyńskiego zastąpić panią Szydło, bo - zdaniem
Kaczyńskiego - Szydło sobie nie radzi, a nie radzi sobie, bo nie ma cech,
które dawałyby jej szansę, by sobie poradzić. Ten logiczny ciąg ma absolutnie
sens, nie umkniemy jednak przed odpowiedzią na pewne pytanie. Czy o deficytach
pani Szydło dowiedzieliśmy się dopiero wczoraj? A jeśli wiedzieliśmy o nich
dużo wcześniej, to dlaczego jest ona tym, kim jest. Otóż Beata Szydło nie
została przez Jarosława Kaczyńskiego wskazana na premiera, ponieważ w którymś
momencie wydawało się, że nadaje się na premiera. Została wskazana na
premiera, ponieważ w żadnym momencie na premiera się nie nadawała. Gdyby pani
Szydło rzeczywiście na premiera się nadawała, to z całą pewnością by nim nie
została. Gdyby miała jakiekolwiek cechy premiera, to myśl o jej premierostwie
nawet by w głowie Kaczyńskiego nie powstała. Prawdopodobnie nie byłoby jej
wtedy nawet przez sekundę w okolicach PiS-owskiej wierchuszki.
Kaczyński nie
zrobił z Szydło premiera, żeby była ona premierem, ale żeby premiera udawała,
co zresztą jakoś tam jej wychodzi. Wystarczająco wychodzi w każdym razie, by
PiS-owski elektorat za premiera ją uważał. Rząd rozłazi się jednak w szwach,
wszyscy ministrowie wiedzą, że Szydło to tylko marionetka, a ci, którzy mają w
miarę silną pozycję polityczną, albo jej wchodzą na głowę, albo ją ignorują.
Wszyscy zaś biegają do szefa prawdziwego, czyli do Kaczyńskiego. Mamy więc
cały system bypassów, który powstał, bo Kaczyński zrobił premierem kogoś, kto
według Kaczyńskiego premierem być nie powinien.
Nie przypisuję tu
zresztą prezesowi PiS jakiejś nadmiernie złej woli. Taki sam problem jak z
Szydło, a kiedyś z Marcinkiewiczem, byłby z każdym innym premierem. Jest
bowiem tylko jeden człowiek, który mógłby być premierem, nie budząc w
Jarosławie Kaczyńskim przekonania, że premierem jest niesłusznie. To Jarosław
Kaczyński.
Podobnie jest z
prezydenturą. Andrzej Duda nie został kandydatem na prezydenta dlatego, że
wykazywał jakiekolwiek cechy prezydenckie. Został nim, bo ich nie miał. Gdyby
Kaczyński uważał na przykład, że Duda ma charakter, to nie byłby Duda ani
posłem, ani europosłem. Ale ponieważ uznał, że Duda charakteru nie ma, został
kandydatem. Nie można zresztą odmówić prezesowi, że psychologiczny portret
kandydata Dudy sporządził należycie, co ostatnie dwa lata z okładem
wielokrotnie potwierdziły. Prezydent Duda niedawno próbował wprawdzie wierzgać,
ale wiadomo było, że prędzej sam siebie tym wierzganiem przestraszy, niż
przestraszy nim Kaczyńskiego. Kaczyński nie uważa Dudy za prawdziwego
prezydenta, bo - jego zdaniem - w Polsce był tylko jeden prawdziwy prezydent i
tylko jedna osoba mogłaby nim być teraz. Obie osoby - ta, która prezydentem
była, i ta, która nadawałaby się na prezydenta dzisiaj - mają to samo nazwisko.
Ponieważ ani
Andrzej Duda nie nadaje się na prezydenta, ani Beata Szydło nie nadaje się na
premiera, prezes w sprawie wybranych przez siebie marionetek musi interweniować.
W przypadku prezydenta są to rozmowy wychowawcze, w czasie których Andrzeja
Dudę ponownie formatuje, bo musi formatować, skoro nie może go odwołać.
Formatowanie Beaty Szydło, według Kaczyńskiego formatu pozbawionej, sensu
żadnego nie ma. Można ją więc albo zostawić, czekając, aż rząd będzie się
rozłaził dalej, albo ją zastąpić. Kaczyński chciałby być premierem o tyle, że
przecież nikt nie zasługuje na oficjalne splendory z tytułu genialnych rządów
PiS bardziej niż on. Z drugiej strony rola naczelnika jakoś mu jednak pasuje.
Tym bardziej że kojarzy mu się z naczelnikiem poprzednim, którego oczywiście
jest następcą.
Kaczyński musi więc
wziąć na siebie znój rozwiązania problemu, który sam stworzył, podobnie jak
sam musi na przykład rozwiązać problem międzynarodowej izolacji Polski, do której
sam doprowadził. Niektóre problemy rozwiązuje zresztą skutecznie, ale tylko te,
które sam wymyślił. Wymyślił choćby „Polskę w ruinie”, a już po dwóch latach
cieszy się, że jako państwo rozwinięte doskoczyliśmy do czołówki.
Tytaniczna siła
woli Kaczyńskiego obejmuje więc rozwiązywanie problemów nieistniejących i
próby rozwiązywania problemów stworzonych na własne życzenie. Ciężko być
jednocześnie Neronem i Midasem. Ciężko, ale nasz tytan się nie poddaje.
Tomasz Lis
Wybiło
Trochę się dziwię poruszeniu internetową
hejteradą w wykonaniu twarzy „Wiadomości” TVP, czyli Michała Adamczyka.
Rzeczony Adamczyk „tak tylko pytał”, dlaczego Władysław Bartoszewski został
zwolniony z obozu Auschwitz. Nic nowego - to jedna z ulubionych piosenek
internetowej psychoprawicy sugerującej, że Bartoszewski był współpracownikiem
gestapo, jego siostra wyszła za esesmana (w rzeczywistości w ogóle nie miał
siostry), nieprzypadkowo więc został zwolniony. Kiedy Muzeum Auchwitz na
spokojnie zaczęło tłumaczyć wzmożonemu dobrą zmianą Adamczykowi - tak jak
objaśnia to wszystkim trollom, hejterom, węszycielom spisków i zwyczajnym
psychopatom - że zwalniano z obozu tysiące więźniów, w tym dwa tysiące samych
politycznych, Adamczyk z godną podziwu zawziętością brnął w kłamstwa i
łajdackie insynuacje. Swoją drogą chylę czoło przed pracownikami oświęcimskiego
muzeum, że są w stanie w powściągliwy sposób, podając tylko suche fakty,
odpowiadać takim ludziom, choć najpewniej zbiera im się na mdłości z
obrzydzenia.
A dlaczego mnie
dziwi wstrząs wywołany słowami Adamczyka? Gwiazdor TVP nie zrobił niczego szokującego.
On po prostu wie, że już wolno. Firmuje twarzą i nakręca największą fabrykę
nienawistnej propagandy, jaka działała w Polsce od stanu wojennego, i która
dzień w dzień w najbardziej prymitywny, prostacki i chamski sposób opluwa
wszystkich, co nie leżą plackiem przed prezesem z drabinki i mają choć drobne
wątpliwości wobec tego, co się dzieje w naszym kraju od dwóch lat. Która
manipuluje i miota kłamstwa tak absurdalne, że byłyby nawet śmieszne, gdyby
nie to, że za ich sprawą niszczy się ludzi. Która szczując na protestujących
młodych lekarzy, staje w szeregu z najbardziej odrażającymi popisami
propagandy marca 1968 r. Adamczyk za mądry nie jest, ale cwany i owszem, więc
mu czujki słusznie podpowiadają, jak i na kogo szczekać. A wypunktowany przez
Muzeum Auschwitz śmieje się i pisze list do samego mistrza manipulowania
„ciemnym ludem” i zarazem swego prezesa Jacka Kurskiego, że nie głosił tego, co
głosił.
Pamiętam, jak
pisałem na studiach pracę roczną o rozpętanej przez komunistyczną władzę
propagandzie marcowej. To, co mną najbardziej poruszyło, to nawet nie
łobuzeria rządzących, lecz te wszystkie niedowartościowane miernoty, które
nagle poczuły krew, usłyszały, że już można gryźć, rozszarpywać i rzuciły się w
amoku na wskazane ofiary.
Dwa lata temu
popłynął podobny komunikat - jeśli popierasz dobrą zmianę, wolno ci praktycznie
wszystko. Dawne zasady współżycia społecznego, normy przyzwoitości i prawdy
przestały obowiązywać. To, co wcześniej można było sobie poczytać w
komentarzach pod tekstami na portalach braci Karnowskich czy Tomasza Sakiewicza,
teraz będzie mile widziane przez nową władzę. Prosimy głośno i bez krępacji. I
śmielej, towarzysze! Zbyt długo kisiliście żółć niepomierną, niech się teraz
leje szeroko na wszystkich, których nazwiemy zdrajcami. Niech wam ulży.
Więc może
nieszczęsna Magdalena Ogórek bawić się w nazistowską inkwizytorkę, by opluć
Marka Borowskiego (a szaleje tak, że w jego obronie staje nawet Joanna Lichocka),
może Tomasz Panfil, historyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, mówić w
„Gazecie Polskiej”, że „po agresji Niemiec na Polskę sytuacja Żydów nie wyglądała
bardzo źle”, może minister Mariusz Błaszczak usprawiedliwiać napaść na bar z
kebabem zamachami terrorystycznymi na zachodzie Europy, może rzeczniczka klubu
PiS Beata Mazurek mówić, że choć bicie przez neofaszystowskich bojówkarzy
demonstrantów KOD „to sytuacja, która nie powinna mieć miejsca, ale też ich rozumiem”,
może minister edukacji Anna Zalewska głosić, że Żydów w Jedwabnem i Kielcach
mordowały „zawiłości historyczne”, może Cezary „Trotyl” Gmyz, korespondent TVP
w Berlinie, straszyć działaczy opozycji więzieniem i „wpierdolem”, może szef TVP2 Marcin Wolski mówić o Owsiaku „glista
ludzka”, radzić opozycji „morda w kubeł” i deklarować, że przed dojściem PiS
do władzy czuł się jak Żyd za Hitlera. Teraz przynajmniej czuje się jak za komuny,
kiedy był I sekretarzem PZPR w radiowej Trójce.
Jedną z najbardziej
obrzydliwych postaci marcowej propagandy 1968 r. był niejaki Tadeusz Kur.
Polemikę z jednym z jego szmatławych tekstów napisał w „Polityce” Dariusz Fikus
i zatytułował „Kur wie lepiej”, co cenzura, ewidentnie zmulona nadmiarem
roboty, przepuściła. W ten sposób i tylko w ten Tadeusz Kur został
zapamiętany. Może Michał Adamczyk i jemu podobni zrozumieją aluzję.
Marcin Meller
Tylko krew jest patriotyczna
Co łączy 11 listopada
1918 r. i czerwiec 1989 roku? Że prawda o tych bezkrwawych zwycięstwach jest
niewygodna dla dyktatorskiej władzy. I dlatego trzeba je zakłamać, sfałszować,
zastąpić nieprawdziwym mitem
Odzyskanie
niepodległości w 1918 roku i odbudowa demokratycznego państwa w roku 1989 to
dwa największe polityczne sukcesy Polaków w ciągu ostatnich 300 lat. Wbrew
całej insurekcyjnej tradycji, każącej kolejnym pokoleniom młodych Polaków
podziwiać nasze krwawe powstania, zwykle przegrane, oba te polskie tryumfy to
- jak je nazwał prof.
Andrzej Paczkowski - zwycięstwa wynegocjowane.
Polegały na umiejętnym wykorzystaniu geopolitycznej koniunktury przez polskie
elity polityczne.
Za każdym razem były to koalicje polityków spod bardzo
różnych znaków. W 1918 roku słabość zaborców po klęskach I wojny światowej
wykorzystali Piłsudski, Dmowski i Paderewski, socjaliści, endecy, ludowcy. A w
1989 r. szeroka polityczna reprezentacja solidarnościowego społeczeństwa
negocjująca z częścią PRL-owskiej elity władzy wykorzystała przegraną ZSRR w
konfrontacji z Zachodem.
Wykorzystanie geopolitycznej koniunktury przez naród,
który nie ma militarnego potencjału, by samodzielnie „wybić się na
niepodległość” (co przetestowaliśmy w latach 1830, 1863 i najbardziej
tragicznie w 1944 roku), to nie żaden wstyd. Jednak w dzisiejszej Polsce wynegocjowane
zwycięstwo staje się okolicznością wstydliwą, którą trzeba wypierać,
zakłamywać, ubierać w halloweenowy kostium insurekcji i martyrologii.
PIŁSUDSKI NIE CHCE POWSTANIA
Wbrew całemu mitowi rozbrajania niemieckich żołnierzy
przez zrewoltowaną ludność Warszawy faktyczne
wydarzenia 10-11 listopada 1918 r. w polskiej stolicy, po przybyciu do miasta
uwolnionego przez Niemców z więzienia w Magdeburgu Józefa Piłsudskiego, są
przykładem tryumfu chłodnego politycznego rozumu nad pragnieniem zemsty.
Gdy Naczelnik przybywa do Warszawy, jego partnerem staje
się Centralna Rada Żołnierska, reprezentująca zrewoltowanych niemieckich
żołnierzy wciąż kontrolującego stolicę wielotysięcznego garnizonu. Dwóch ludzi
odegra kluczową rolę w kontaktach z niemieckim garnizonem. Pierwszy to Józef
Jęczkowiak, żołnierz armii niemieckiej na froncie zachodnim, który do Warszawy
dotarł przez Wielkopolskę i od początku listopada uczestniczył w rewolucyjnym
wrzeniu warszawskiego garnizonu. W rzeczywistości pracował dla Piłsudskiego, a
10 i 11 listopada kierował już sporą grupą
delegatów - najczęściej polskiego pochodzenia - w samej Centralnej Radzie
Żołnierskiej. Z drugiej strony oficerem łącznikowym Piłsudskiego do kontaktów z
niemieckim garnizonem został porucznik Ignacy Boerner - urodzony w Zduńskiej
Woli, ale absolwent politechniki w Darmstadt, świetnie znający język niemiecki
i mający kontakty wśród niemieckich żołnierzy i oficerów.
Piłsudski wie doskonale, że oprócz zrewoltowanych
żołnierzy, którzy pragną powrotu do domu, wokół warszawskiej cytadeli
pozostają nadal posłuszne swym oficerom oddziały, liczące od 2 do 4 tys.
żołnierzy. To bataliony „Donaueschingen” i „Diedenhofen” oraz kompania
ciężkich karabinów maszynowych „Warszawa”. Dysponują one wystarczającą siłą
ognia, aby krwawo spacyfikować krążące po stolicy grupki młodych ludzi, którzy
w tramwajach i po bramach próbują atakować niemieckie patrole, czego
konsekwencją będą jedyne w czasie tych listopadowych dni i zupełnie niepotrzebne
ofiary. Warto wiedzieć, że dzięki strategii Piłsudskiego podczas listopadowego
przejmowania władzy od Niemców na całym Mazowszu zginęło zaledwie 20 osób,
łącznie z ofiarami napadów czysto kryminalnych.
Rozmawiając z przybyłym z Lublina pisarzem i działaczem
niepodległościowym Wacławem Sieroszewskim, Piłsudski pozwoli sobie na gorzką
szczerość w ocenie potencjału militarnego Polaków: „Jesteście dzieci (...) w
gorącej wodzie kąpane! Ani na chwilę nie można was zostawić samych. W tej
chwili najważniejszą rzeczą jest wojsko! A wiesz, ilu mam zorganizowanych żołnierzy?
Dawni legioniści, peowiacy, dowborczycy, to dopiero kadra!”.
Rankiem 11 listopada, po całonocnych negocjacjach z
delegatami niemieckiego garnizonu, Józef Piłsudski udaje się do Pałacu
Namiestnikowskiego, gdzie trwa zebranie Centralnej Rady Żołnierskiej. Próbując
uspokoić Niemców, wypowiada słowa, które przejdą do historii: „Znajdujecie się
wśród narodu, który wasz dotychczasowy rząd traktował bezwzględnie z całą
brutalnością. Ja jako przedstawiciel narodu polskiego oświadczam wam, że naród
polski za grzechy waszego rządu nad wami mścić się nie będzie! Pamiętajcie, że
dosyć krwi popłynęło, ani jednej kropli krwi więcej!”.
Kiedy po spotkaniu wychodzi na Krakowskie Przedmieście,
musi stawić czoła tłumowi wykrzykującemu antyniemieckie hasła i wzywającemu do
krwawej rozprawy z okupantem. Piłsudski wykazuje się gigantyczną odwagą
cywilną, mówiąc do ludzi o poglądach w dużej części endeckich, którzy nie
ufają mu jako socjaliście walczącemu wcześniej po stronie Austriaków i
Niemców: „W tym gmachu obraduje niemiecka Rada Żołnierska, a ja w imieniu
narodu polskiego wziąłem tę Radę pod swoją opiekę i ani jednemu z nich nie
śmie stać się najmniejsza krzywda”.
Porucznik Boerner zorganizował niemiecko-polską straż,
która przez resztę dnia ochraniała Pałac Namiestnikowski. A tłum po paru
godzinach się rozszedł.
Gdy wieczorem tego samego dnia Piłsudski dowiedział się,
że w jednej z samowolnych akcji rozbrajania żołnierzy niemieckich, zakończonej
strzelaniną, wzięli udział członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej, rozkazał
natychmiast zwrócić broń Niemcom. Jego rozkaz został wykonany, choć dowódcy
POW donosili mu, że wywołał wśród młodych bojowców oburzenie i nieufność. Tego
samego dnia Naczelna Komenda POW wydała rozkaz: „Należy unikać krwawych starć
z żołnierzami niemieckimi. Napady na garnizony są wykluczone”.
Podpułkownik hrabia Bogdan Hutten-Czapski, oficer sztabu
Generalnego Gubernatorstwa Warszawskiego, choć nie lubił „tego bolszewika
Piłsudskiego”, przyznawał jednak, że realizuje on najrozsądniejszy scenariusz
przekazania władzy, dla którego największe zagrożenie stanowią „próby
rozbrajania Niemców przez chłystków cywilnych”.
Po dwóch dniach negocjacji stolicę pokojowo opuszcza 27
tysięcy niemieckich żołnierzy, którzy zgodnie z wynegocjowanym porozumieniem
pozostawiają Polakom 12 tysięcy karabinów, 120 ciężkich karabinów maszynowych
i 2 miliony nabojów. Ta broń okaże się prawdziwym
skarbem w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
Niemieccy historycy przypominają ciekawy epizod z
tamtych dni, kiedy w czasie twardych negocjacji z przedstawicielami Centralnej
Rady Żołnierskiej Piłsudski jako jeden z warunków swobodnego wyjazdu Niemców z
Warszawy postawił „zaniechanie wszelkich porachunków pomiędzy żołnierzami a
oficerami”. Jesienią 1918 roku wie już przecież, także dzięki swym lewicowym
kontaktom w Rosji, jak wygląda kolejna faza rewolucji radzieckiej, i chce
uniknąć rewolucyjnego terroru - nawet gdyby miał dotyczyć tylko niemieckiego
garnizonu. Namawiany 10 listopada do zradykalizowania polskiej rewolucji przez
najbardziej krewkich towarzyszy z lewicy, którzy sprowadzili pod jego okna
tłum z czerwonymi flagami, powie im: „Żyjemy w epoce wielkiej przebudowy
społecznej, ale mamy dotychczas jeden tylko eksperyment - rosyjski, niezbyt
zachęcający. Musimy zaczekać, jak te zagadnienia rozwiąże Zachód, i wziąć
eksperymenty udane, których koszty zapłacą inni”.
To niewątpliwie nie jest szalony radykał - ani w gębie,
ani w praktycznym działaniu - ale odpowiedzialny za swój naród polityczny
lider. Podobnie zachowywał się Lech Wałęsa, gdy jako przewodniczący NSZZ
Solidarność jednoosobowo zdecydował w 1981 r., po wydarzeniach bydgoskich, o
zablokowaniu strajku generalnego mogącego doprowadzić do interwencji
rosyjskiej. Albo kiedy w 1989 roku wraz z całą solidarnościową drużyną
przystąpił do rozmów Okrągłego Stołu.
OD PRAWDY DO MITU
11 listopada 1918 r. stanie się mitem zwycięskiego
powstania dopiero po zamachu majowym w 1926
roku - dla legitymizowania dyktatorskiej władzy Piłsudskiego. Wtedy
rozbrajanie Niemców w Warszawie przestaje być momentem anarchii zagrażającym
planom Piłsudskiego, a staje się barwnym epizodem zwycięskiego boju o
niepodległość, którym Marszałek jednoosobowo kierował. Skoro tylko on jeden
„krwawo wywalczył niepodległość”, ma prawo odzyskanym państwem rządzić.
Ta polityka historyczna sanacji wykluczała endecję,
socjalistów, ludowców, ale przede wszystkim czyniła z „negocjowanego zwycięstwa” 11 listopada (w
Wersalu negocjowanego przez Dmowskiego i Paderewskiego,
w Warszawie przez Piłsudskiego) kolejne polskie heroiczne powstanie, nawet
odrobinę krwawe.
Będące kuźnią tego mitu pismo „Niepodległość”, Instytut
Józefa Piłsudskiego Poświęcony Badaniu Najnowszej Historii Polski czy wybitni
sanacyjni historycy, tacy jak Władysław Pobóg-Malinowski i Julian Stachiewicz, byli oczywiście w naginaniu historii
subtelniejsi, niż dziś są historycy IPN albo publicyści „Gazety Polskiej” czy
„Sieci”. Tym niemniej na miarę swych skromnych sił także oni tworzą nową
wersję historii Polski, w której Jarosław Kaczyński wywalczył polską
niepodległość w 2015 r., z niewielką pomocą Antoniego Macierewicza. Tenże
Jarosław Kaczyński - wraz z zamordowanym w Smoleńsku bratem - przez 25 lat
heroicznie przeciwstawiał się ustaleniom Okrągłego Stołu i spiskowi z
Magdalenki.
I tylko prof. Andrzej Friszke, wciąż wierzący w wyższość historycznej
prawdy, przypomina uparcie, że Kaczyńscy brali udział w obradach Okrągłego
Stołu. I że tylko dwóch ludzi z solidarnościowej reprezentacji uczestniczyło
we wszystkich spotkaniach w Magdalence - byli to Tadeusz Mazowiecki i Lech
Kaczyński.
Przy wszystkich różnicach tamtej późnosanacyjnej i
dzisiejszej polityki historycznej cel jest ten sam. Zastąpić historyczną
prawdę o wykorzystaniu geopolitycznej szansy przez wielonurtowe polityczne
elity mitem o niepodległości osobiście wywalczonej przez Piłsudskiego lub
przez braci Kaczyńskich.
O ile jednak Piłsudski naprawdę był jednym z ojców
założycieli II RP, może nawet tym najważniejszym, to faktyczna rola braci
Kaczyńskich wymaga większego zmanipulowania.
CENA NIEPRAWDZIWEJ LEGENDY
Zakłamana wersja wydarzeń z 11 listopada staje się w drugiej połowie lat 30. podstawową treścią
propagandy historycznej i programów nauczania w sanacyjnej szkole. 11
listopada - jako rocznica narodowego powstania, kierowanego osobiście przez
wielkiego Marszałka - staje się świętem państwowym dopiero w 1937 roku, na dwa
lata przed upadkiem II RP.
O tym, że fałszywa historia jest matką złej polityki,
Polacy znów przekonają się w sierpniu 1944 r. Wychowana w micie rozbrajania
Niemców w Warszawie kadra AK, a także rozentuzjazmowana młodzież wychodząca
na ulice pierwszego dnia powstania w bryczesach i oficerkach, choć najczęściej
bez broni - wszyscy oni sądzą, że powtórzą malowniczą legendę zwycięskiego
powstania, za które wystarczy zapłacić jedną kroplą krwi. Niestety, zamiast
kilku tysięcy żołnierzy, których Piłsudski i tak uważał za siłę wystarczającą
do zgniecenia powstania w Warszawie, Polacy mają naprzeciw siebie dywizje
Wehrmachtu i SS, dysponujące bronią pancerną, ciężką artylerią i lotnictwem.
Cezary Michalski
Aż do pętli
Kto by przypuszczał, że za panowania
Antoniego Macierewicza polscy żołnierze będą biegać z gołymi tyłkami na
międzynarodowych manewrach? Amerykanie i grupa bojowa NATO w polowych
mundurach i kevlarowych hełmach, a nasi w prywatnych tenisówkach, wojskowych
zimowych kurtkach, hełmach z lat 60. i pustynnych szortach jeszcze z czasów
wojny w Zatoce Perskiej. Ciuchy jak z pokazu mody, linia wiodąca - „Rozpacz
Rzeczpospolitej”. Miesiąc później informacja o tym iwencie dotarła do ministra
obrony. Zareagował błyskawicznie i zapowiedział, że wojsko dostanie 100 tys.
nowych mundurów oraz 20 tys. lekkich hełmów. Przypomnę, że Antoni Macierewicz
zapowiadał różne rzeczy: legiony dronów, polsko-ukraińskie śmigłowce, Black
Hawki z Mielca, okręty podwodne wyposażone w samoloty, system antyrakietowy
Patriot, system cyfrowego zarządzania polem walki (właśnie anulował
przetarg)... No i zapowiedź najważniejsza, powtórzona 793 razy - udowodnienie
zamachu bombowego na pokładzie Tu-154. Nie ma w Polsce innego konferansjera,
który umiałby tak pięknie i tak wiele zapowiedzieć.
W najnowszym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” minister udzielił
wywiadu m.in. o pracy podkomisji smoleńskiej. Zacytuję go z tendencyjnymi
skrótami, bo chcę iść za mistrzem. To przecież Antoni Macierewicz (na spółkę z
ministrem Waszczykowskim) przeinaczył słowa minister obrony RFN, aby mieć
powód do międzynarodowych pretensji i wezwania niemieckiego attache na
klęcznik w MON.
Przejdę do zapowiedzianych cytatów o Smoleńsku, bo pachną
sukcesem: Badania podkomisji są tak zaawansowane, że można powiedzieć z dużą
dozą prawdopodobieństwa, iż raport, który powstanie na wiosnę, wskaże przyczynę
katastrofy. Mamy materiał dowodowy, ale trzeba liczyć się z tym, że pozostaną
pewne znaki zapytania. To badanie naukowe, a nie zadanie polityczne. Ciężka praca analityków
uwikłana w różne trudności. Nie mam jasności, czy uda się wskazać wszystkich
sprawców. (A ja, Tym, mam jasność).
Skoro już jedziemy tym tramwajem, to aż do pętli. Antoni
Macierewicz został uhonorowany nagrodą Towarzystwa Patriotycznego, czyli
fundacji Jana Pietrzaka! Za niezłomną wiarę w Polskę i wytrwałą pracę dla
dobra Polaków. „Wiele lat ja i wielu bliskich mi ludzi wierzyło, miało nadzieję,
że uda się nam, Polakom, odzyskać niepodległość” - powiedział laureat. I tu
straciłem jasność. Szefowi MON nie chodziło przecież o 1918 r., bo przecież
jeszcze nie było go na świecie. O 1989 r. tym bardziej nie, ponieważ wtedy na
wszystkich plakatach wyborczych kandydatom Solidarności towarzyszył
uśmiechnięty Lech Wałęsa. „Niewątpliwie bardzo groźny agent Służby
Bezpieczeństwa zależnej od Moskwy”, jak mówi dziś Macierewicz. Chyba więc o te
ostatnie dwa lata mu chodziło, no i może jeszcze drugie dwa pomiędzy 2005 a 2007 r. Razem cztery.
Stąd w przyszłym roku będziemy święcili 100.
Próba generalna z okazji 99. rocznicy
niepodległości już za moment. Pan Andrzej Duda z Krakowa będzie ją celebrował
w Warszawie, a pan Jarosław Kaczyński z Warszawy - w Krakowie. Za rok
proponuję kompromis - lotnisko w Radomiu. Jest do wzięcia. Wycofała się właśnie
z niego ostatnia (i jedyna) linia lotnicza i były nawet plotki, że zostanie
zaorane. Na szczęście wicepremier Morawiecki dorzucił pół miliarda złotych na
dalszą rozbudowę portu.
Z nowego podręcznika do religii dla klas VII dowiedziałem się, że
obywatele powinni być pokorni i posłuszni władzy państwowej, bo jest to miłe
Panu Bogu. Przeczytajcie sobie ten kawałek jeszcze raz, kochani. Na głos. Niebo
w gębie.
Stanisław Tym
Niewygodne przesłanie
To dobrze, że Piotr S. odzyskał nazwisko.
Nazywał się Piotr I Szczęsny. Wiemy też, jak wyglądał: sympatyczna twarz I
dobrego sąsiada czy kolegi, tak jak o nim mówili znajomi.
Nie sposób, żeby jego zdjęcie nie znalazło się w podręcznikach
historii Polski, choć na pewno jeszcze nie teraz. Może nawet długo nie. Na
razie na plac Defilad przychodzą ludzie (wieczorem w Dzień Zaduszny było ich z
półtora tysiąca), zapalają znicze, kładą róże; w Warszawie zorganizowano marsz
pamięci; powstaje społeczny komitet, który ma zająć się wmurowaniem tablicy
pamiątkowej w miejscu, gdzie to się stało. Mimo zadziwiającej jak na nasze
warunki dyskrecji mediów i ich powściągliwości w epatowaniu tragedią, Piotr
Szczęsny teraz, po śmierci, staje się powoli osobą publiczną. Taka była jego
wyraźna wola, takie zostawił przesłanie; tylko jako demonstracja ten akt
samospalenia przestaje być samobójstwem.
Władzom nie udało się zdegradować tej spektakularnej ofiary do
objawu choroby psychicznej (nawet jeśli bez trudu zgodzimy się, że był to -
według naszych codziennych standardów - czyn nienormalny). Sam Piotr Szczęsny
uprzedzał psychiatryczne interpretacje swojej decyzji, pisząc w liście do
mediów, że depresja, z którą żył, uczyniła go po prostu bardziej wrażliwym na
niegodne postępki władzy, że odczuwał je pewnie bardziej boleśnie i osobiście
niż inni. Uznał, że musi wystąpić w roli sygnalisty, nadając swojemu gestowi
najbardziej dramatyczną, niemożliwą do przeoczenia formę. Żywej pochodni.
Próbujemy się mierzyć z trudnym,
niewygodnym testamentem Piotra Szczęsnego. W tym numerze drukujemy w całości
jego 15-punktowe przesłanie; warto je zachować jako świadectwo tego czasu.
Zastanawiamy się, jak - odrzucając drastyczne formy protestu - można stawiać
opór opresyjnej władzy, jak radzić sobie z narastającym poczuciem bezsilności
i wściekłości, jak żyć w sytuacji, gdy przestają obowiązywać znane nam reguły
społecznego i państwowego porządku, a w to miejsce wchodzi, „bez żadnego
trybu', wola samozwańczego władcy kraju? To nie są nowe pytania, zadajemy je
niemal od początku rządów tej ekipy, a jednak desperacki czyn Pana Piotra jest
sygnałem pewnej emocjonalnej zmiany wokół nas. Wielkie demonstracje sprzed
kilkunastu miesięcy nie przyniosły żadnej korekty w sposobie sprawowania
władzy, raczej przeciwnie, dziś jest ona bardziej ostentacyjna i arogancka niż
po wygranych wyborach. Opozycja parlamentarna okazała się bezradna. Media albo
przeszły całkowicie pod kontrolę i na służbę władzy, albo są ignorowane, bez względu
na to, co napiszą, pokażą, ujawnią, a ich pytania pozostają bez odpowiedzi.
Nawet tak spektakularne akcje protestacyjne jak głodówka młodych lekarzy mogą
być lekceważone i obśmiewane. Dyplomatyczne interwencje sojuszników, unijnej
administracji, trybunałów czy ONZ są traktowane jak szczekanie psów na
karawanę. Krok po kroku ustanawiana jest partyjna kontrola nad sądami,
gospodarką, okrajane są kompetencje samorządów. Jesteśmy dopiero w połowie
kadencji, a już wyczerpały się i utraciły sens „normalne'' formy oporu i
nacisku na rząd. Samospalenie Piotra Szczęsnego symbolicznie zamknęło etap
nadziei i złudzeń, że demokracja musi się obronić. Nic nie musi.
Popatrzmy na Węgry - to jest model
przenoszony do Polski w skali jeden do jednego. Państwo Orbana to Polska
Kaczyńskiego za 5 lat, bo o tyle dłużej rządzi tam Fidesz niż tutaj PiS. W tym
czasie Orban przejął sąd najwyższy i sądy powszechne, zlikwidował węgierską
Krajową Radę Sądownictwa, utworzył Urząd Mediów Narodowych i przekazał
budżetowe pieniądze na finansowanie propagandowej telewizji publicznej. Pięć
ostatnich tytułów niezależnych gazet zostało przejętych przez ludzi premiera w
sierpniu 2017 r. Kampanie reklamowe rządu wymierzone w politycznych
przeciwników są finansowane z pieniędzy publicznych. Pod kontrolę państwa
poszły organizacje pozarządowe, zmieniono ordynację wyborczą. Nieliczne
środowiska opozycyjne alarmują, że Węgry stały się krajem oligarchicznym, paramafijnym, kontrolowanym od góry do dołu przez ludzi szefa. A naród? Ponad 40 proc.
wciąż popiera Orbana. Premier solidnie nastraszył Węgrów inwazją imigrantów.
Fidesz uznał się za jedynego spadkobiercę niepodległościowych zrywów narodu.
Głosi dumną ideę Wielkich Węgier. Stawia się Unii, Ukrainie, Niemcom,
Słowacji. Opodatkowuje obce banki i sieci handlowe. Ale też, bez względu na
stan budżetu, waloryzuje emerytury, wypłaca hojne zasiłki za urodzenie
kolejnego dziecka, daje dodatki mieszkaniowe. Państwowa propaganda nieustannie
podsyca „klasowy" konflikt między tzw. zwykłymi ludźmi a zepsutymi elitami
(choć dziś węgierskie elity to głównie ludzie Fideszu). A opozycja? Patrząc
retrospektywnie, miała nawet szansę się odbudować, bo ponad połowa Węgrów ma
dość rządów Orbanowskiej nomenklatury, ale liderzy partyjni nie potrafili
dojść do porozumienia ani w obrębie własnych ugrupowań, ani między sobą. Ich
wymuszona koalicja, nazwana, a jakże, Razem, sromotnie przegrała ostatnie
wybory.
I tak przez Budapeszt doszliśmy do
Warszawy. Tak, Rafał Trzaskowski jest bardzo dobrym kandydatem na prezydenta
stolicy i ma szansę w bitwie o Warszawę zatrzymać ofensywę PiS. Ale moment i
sposób ogłoszenia kandydata w znacznym stopniu zatarł pozytywny efekt tej
nominacji i sukces niedawnej konwencji samorządowej PO. Czas w ogóle jest szary
i niżowy, przydałaby się jakakolwiek publiczna demonstracja energii, wzajemnej
sympatii opozycyjnych partii, wiary w zwycięstwo. A mamy postępującą
madziaryzację. Liderzy opozycji, nie odmawiając im dobrej woli, sprawiają
wrażenie pozbawionych politycznej empatii, poczucia powagi i dramatyzmu
sytuacji. Piotr Szczęsny napisał, że już nie wierzy w polityków, i do nas, do
szarych obywateli, skierował wezwanie: „Obudźcie się!'" Jakby swoim
radykalnym czynem chciał autoryzować każdy, nawet niewielki, osobisty przejaw
buntu czy nonkonformizmu. Ale dzisiaj to jest też wołanie do polityków.
Obudźcie się, mamy dopiero rok 2017, nie 2022, i to wciąż Polska, a nie Węgry.
Jerzy Baczyński
Nie-porozumienie
Nowa partia Jarosława
Gowina ma wnieść do obozu władzy tradycyjne wartości konserwatywne. Problem w
tym, że to, jak PiS pojmuje państwo i politykę, nie ma z konserwatyzmem nic
wspólnego. A Gowin jest od PiS całkowicie zależny.
Kongres Polski Razem Jarosława Gowina był
reklamowany jako ważne wydarzenie. Miał przynieść istotne poszerzenie obozu
rządzącego o nowe środowiska i przekształcenie się partii wicepremiera w nową,
wyraźnie silniejszą i bardziej różnorodną formację. Na kongresie zmieniła się
nazwa partii. Polska Razem przekształciła się w Porozumienie, ale nowej jakości
politycznej nie sposób się dopatrzyć. Trudno uznać za sukces Jarosława Gowina
pozyskanie dwojga zagubionych posłów czy obecność na kongresie trzech
prezydentów miast, którzy już od dłuższego czasu orbitowali wokół obozu „dobrej
zmiany”.
Gdybym nie wiedział, co dzieje się w naszym kraju, kanon wartości
ideowych przywołanych w przemówieniach Jarosława Gowina przyjąłbym z
satysfakcją. Są to wartości konserwatywne, które są mi bliskie. Gowin wierzy
lub udaje, że wierzy, że są one realizowane pod rządami Prawa i Sprawiedliwości
i nie chce dostrzec istoty programu Jarosława Kaczyńskiego.
To prawda, że niektóre wartości, które PiS wziął na sztandary -
takie jak religia, tradycja i ojczyzna - należą do konserwatywnego kanonu, ale
pisowska wizja państwa i polityki nie ma z konserwatyzmem nic wspólnego. Po
dwóch latach rządów PiS widać bardzo wyraźnie dążenie do centralizacji państwa
i skupiania coraz większej władzy w jednym ośrodku, który wcale nie pokrywa się
z instytucjami opisanymi w konstytucji. Jest oczywiste, że władza lekceważy
konstytucję i prawo. Widzi wroga w korporacjach zawodowych. Z wielką
nieufnością traktuje samorządy i organizacje pozarządowe. Nie bez sukcesów
próbuje wzbudzać w społeczeństwie wrogość i nieufność wobec autorytetów. Obawia
się silnych wspólnot i ruchów obywatelskich.
Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Obóz władzy dąży do rozbicia
więzi społecznych i stworzenia takiego modelu państwa, w którym centralny
ośrodek - faktycznie jednolitej władzy państwowej nie będzie miał żadnej realnej przeciwwagi,
a instytucje demokratyczne będą miały charakter fasadowy.
Ta wizja nie jest konserwatywną wizją
społeczeństwa. Myśliciele konserwatywni byli przeciwnikami nieograniczonej
centralnej władzy, gdyż wiedzieli, że prowadzi ona do tyranii. W polityce
cenili realizm. Zdecydowanie odrzucali rewolucyjne metody wprowadzania zmian
politycznych i społecznych. Opowiadali się za ewolucją. Przywiązywali dużą wagę
do instytucji samorządowych, istnienia wspólnot i struktur pośredniczących
pomiędzy jednostkami i władzą państwową. Nie wyobrażali sobie społeczeństwa
bez autorytetów.
Wicepremier Gowin w trakcie swego programowego przemówienia
odpierał zarzut, że obóz rządzący niszczy demokrację, i chwalił go za
przywrócenie milionom Polaków wiary w to, że wybory mają sens, bo przyniosły
rzeczywistą zmianę i dały władzę ludziom realizującym obietnice wyborcze. To
prawda, że obóz polityczny Jarosława Kaczyńskiego zachowuje wysokie społeczne
poparcie. Bez wątpienia realizacja społecznych i finansowych obietnic PiS jest
bardzo ważnym - zapewne najważniejszym - czynnikiem wpływającym na ten stan rzeczy. Historia zna jednak wiele przykładów, gdy
władza podobnymi metodami próbowała kupować poparcie społeczne, aby uzyskać
przyzwolenie dla ograniczania lub niszczenia demokracji i dla psucia państwa. W
demokracji większość decyduje, o tym, kto wygrywa wybory, ale nie o tym, co
jest prawdą, a co fałszem.
Wielu obywateli może nie dostrzegać łamania i obchodzenia
konstytucji przez rządzących oraz zagrożeń dla wolności, wynikających z
forsowanych przez PiS ustaw o sądownictwie. Jednak dobrze wykształcony
wicepremier, który w przeszłości był ministrem sprawiedliwości, musi wiedzieć,
w jakim kierunku zmierzają instytucjonalne zmiany, dokonywane w naszym kraju
pod rządami PiS. Nie może mieć wątpliwości, że w ocenie zagrożeń naszej
demokracji, w tym zwłaszcza niezależności władzy sądowniczej i niezawisłości
sędziowskiej, racja stała po stronie uczestników potężnych lipcowych
manifestacji i że rację w ocenie obecnej sytuacji mają takie autorytety
prawnicze, jak Adam Strzembosz, Andrzej Zoll i Marek Safjan.
Na niedzielnym kongresie często padało
słowo „wolność”. Sojusznicy Prawa i Sprawiedliwości wymieniali wolność wśród
najważniejszych wartości, którym chcą służyć.
Jednak nie sposób nie zauważyć, że wolności w Polsce jest
znacznie mniej, niż było przed przejęciem władzy przez PiS, i będzie jeszcze
mniej, gdy ta partia zrealizuje swe plany ustrojowe.
Środowisko polityczne Jarosława Gowina różni się od PiS.
Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry jest klonem partii Jarosława Kaczyńskiego, a
przyczyną jej organizacyjnej odrębności był wyłącznie spór o przywództwo w PiS.
Z Gowinem było inaczej.
W PO próbował budować frakcję konserwatywno-liberalną, a
następnie partię o takiej orientacji. Dołączenie Polski Razem do obozu
kierowanego przez Jarosława Kaczyńskiego przekreśliło możliwość sprawdzenia,
czy miała ona szansę na zakorzenienie się na polskiej scenie politycznej i
realizację swego programu.
W polityce zawsze liczy się układ sił. W
szczególności gdy do gry przystępują politycy pokroju Jarosława Kaczyńskiego - twardzi,
podejrzliwi i zdeterminowani, by dominować nad otoczeniem. Dysproporcja sił
pomiędzy PiS a jego koalicjantami była zbyt wielka, aby w tej sytuacji mógł
nastąpić inny finał. Gowin i Ziobro stali się wasalami prezesa i musieli
realizować jego program. Prezes Solidarnej Polski robi to z przekonaniem. A
Gowin? Dla mnie to niewiadoma. Czy liczy, że doczeka lepszej koniunktury i przechytrzy
Jarosława Kaczyńskiego? A może zrezygnował z realizacji planów, z jakimi
przychodził do polityki, i czerpie satysfakcję z osobistej kariery? Jedno wiem
na pewno: występując z pozycji wasala Jarosława Kaczyńskiego, nie zbuduje
liczącej się partii konserwatywnej czy konserwatywno-liberalnej. Natomiast bez
wątpienia dostarcza alibi niektórym ambitnym działaczom, którzy pożądliwie
spoglądają na frukta związane z przynależnością do obozu „dobrej zmiany”, ale
mają jednak pewne opory przed zapisaniem się do PiS. Smutna rola.
Aleksander Hall
Prowokatorzy i sprowokowani
PiS prowokuje Krajową Radę Sądownictwa, by
ją skompromitować. KRS sprowokować się daje. Ale czy miała inne wyjście? KRS
odmówiła zgody na nominacje asesorskie dla 265 osób przedstawionych przez
ministra sprawiedliwości. Wszystkie (!) wnioski miały wady formalne.
Ministerstwo przesłało do KRS dokumentację z wadami. Dzieje się to w czasie,
gdy trwają negocjacje prezydenta z prezesem PiS o ustawę o Krajowej Radzie Sądownictwa.
Obaj dostali pretekst, by uwiarygodnić wobec wyborców konieczność rozpędzenia
obecnej KRS.
Minister-prokurator Zbigniew Ziobro oskarża
KRS, że zablokowała dopływ nowych kadr do sądów, przez co skazała obywateli na
przewlekłość postępowań.
To wyjątkowo cyniczny argument w ustach funkcjonariusza odpowiedzialnego za wymiar sprawiedliwości,
który od dwóch lat nie obsadza zwalniających się etatów sędziowskich,
chomikując je dla asesorów. Stąd powszechne przekonanie, że liczy na to, iż
asesorzy będą orzekać po myśli PiS.
Sami asesorzy nie czują się ludźmi Ziobry. Tyle że
minister-prokurator Ziobro zagwarantował sobie prawo, żeby po czterech latach
asesury zdecydować, czy powoła ich na urząd sędziego. A ma wgląd w każdą
sprawę sądową. I to on asesorów namaścił: jeszcze zanim zostali zgłoszeni do
KRS, minister-prokurator Ziobro ich zaprzysiągł.
Według ustawy z lipca 2015 r., uchwalonej z inicjatywy
prezydenta Komorowskiego i PO, asesorów zaprzysięgał prezydent, i to dopiero
po zatwierdzeniu ich przez KRS. I to prezydent decydował potem (na wniosek
KRS), czy mogą być sędziami. PiS zmienił ustawę: kandydatów na asesorów
zaprzysięga minister-prokurator generalny, i to na własny wniosek, a KRS
opiniuje nominacje post factum.
Tak wygląda niezależność asesorów według PiS.
Powodem odrzucenia kandydatów na asesorów
był, głównie, brak aktualnych zaświadczeń, że stan zdrowia (psychicznego i
fizycznego) kandydata pozwala mu na pełnienie obowiązków asesora. Czy KRS
miała inne wyjście, niż odrzucić kandydatów na asesorów z powodu tego
uchybienia?
Tak. W przypadku braków formalnych, np. w pozwie, sąd zwraca się
o ich uzupełnienie i wyznacza termin, pod rygorem odrzucenia pozwu. KRS nie
zwróciła się do kandydatów o takie uzupełnienie. I o to można mieć do niej
pretensje. Wprawdzie było za mało czasu, żeby zdążyć z wysłaniem żądania,
badaniem lekarskim i przesłaniem wyników w ciągu miesiąca, ale KRS mogłaby
wykazać dobrą wolę. Odrzucenie przez KRS wniosków bez próby ich uzupełnienia
wygląda na konfrontację.
Na KRS ciąży też inna wina. To Rada, przez
lata, dobijała się do prezydenta Komorowskiego z postulatem przywrócenia
instytucji asesora. Twierdziła, że bez „sędziowania na próbę” (w ramach
asesury) nie potrafi ocenić przydatności kandydata na sędziego. TK orzekł 10
lat temu, że osoba niebędąca sędzią i niekorzystająca z pełnych gwarancji
niezawisłości nie może sprawować wymiaru sprawiedliwości. Od tego czasu
konstytucja się nie zmieniła. Ale KRS wywalczyła przywrócenie asesorów.
I mamy pasztet, bo ludzie, których sprawy będą sądzić
asesorzy, mogą te wyroki kwestionować przed międzynarodowymi sądami. Nie
trzeba było ruszać sprawy asesorów. Nie trzeba było wybierać trzech sędziów TK
„na zapas”. Uchylono drzwi, a PiS je potem całkiem wywalił.
Ewa Siedlecka
Następny do kosza?
Pod koniec października Diego Garda-Sayan,
peruwiański dyplomata - z ramienia Rady Praw Człowieka ONZ - przebywał w
Polsce. Przyjechał zapoznać się, czy praworządność w Polsce jest faktycznie
zagrożona. Garda-Sayan jest jednym z bardziej znanych dyplomatów na zachodniej
półkuli i w kręgach międzynarodowych. Syn byłego ministra spraw zagranicznych
Peru urodził się w Nowym Jorku, kiedy jego rodzice przebywali na emigracji po
wojskowym zamachu stanu w ich kraju. Po powrocie do Limy poszedł śladami ojca.
Dwukrotnie stał na czele dyplomacji peruwiańskiej, był także ministrem
sprawiedliwości, po czym rozpoczął karierę międzynarodową. Był sędzią, a nawet
przewodniczącym Międzyamerykańskiego Trybunału Praw Człowieka. Kandydował (bez
powodzenia) na stanowisko sekretarza generalnego ONZ, obecnie jest sprawozdawcą
tej organizacji na temat praworządności w różnych krajach. W tym ostatnim
charakterze przyjechał do nas.
To tyle jeśli chodzi o gościa. Co się tyczy gospodarzy, to stosunek
polskich władz do Organizacji Narodów Zjednoczonych jest - jak to się dziś
mówi - przedmiotowy. Kiedy zabiegamy o wybór na niestałego członka Rady
Bezpieczeństwa, jest to dla nas sprawa życia i śmierci, jedno z głównych zadań
polskiej polityki zagranicznej, a w końcu ogromny sukces, którym chwalą się
wszyscy zainteresowani - od ministra do prezydenta Dudy, który mówił o tym z
dumą w swoim wystąpieniu w Zgromadzeniu Ogólnym. Na nic zdały się małostkowe
próby pomniejszenia polskiego sukcesu poprzez przypominanie, że podobny
zaszczyt spotykał Polskę (także w czasach PRL) kilkakrotnie, a imponujące
poparcie w głosowaniu miały również kraje reprezentujące inne regiony. Ważny
sukces w największej organizacji - i basta!
Natomiast kiedy do Polski przyjeżdża sprawozdawca tej organizacji
przyjrzeć się naszej praworządności, wówczas pojawiają się pytania - jakie to
ma znaczenie, ile ten ONZ ma dywizji, kiedy po raz ostatni ONZ miał jakiś
realny wpływ na wydarzenia, kto to jest ten Garda, jak długo jeszcze ulica i
zagranica będą nas pouczać?
Tymczasem z racji swoich obowiązków Garda-Sayan śledzi wydarzenia
w Polsce. 26 lipca, kiedy prezydent Duda zawetował dwie ustawy, oświadczył, że
z satysfakcją odnotowuje decyzje prezydenta, ponieważ ustawy przedstawione
przez rząd „zagrażają niezależności sądownictwa w Polsce”. Jednocześnie wyraził
zaniepokojenie z powodu podpisania przez prezydenta ustawy o ustroju sądów powszechnych
oraz zmian zachodzących od dwóch lat w polskim wymiarze sprawiedliwości.
Specjalny sprawozdawca ONZ nie przyjeżdżał więc do Polski nieprzygotowany.
Po czterech dniach rozmów w Warszawie Garda-Sayan oświadczył:
„Powiem to bardzo jasno. Rządowa reforma - przedstawiona jako lek - wygląda na
gorszą niż choroba, która ma trawić polski wymiar sprawiedliwości”. Szerzej
mówił o tym w wywiadzie dla internetowego wydania „Rzeczpospolitej”. Na pytanie
o największe zagrożenie dla praw człowieka i rządów prawa w Polsce odpowiedział:
„W każdym ustroju demokratycznym, konstytucyjnym, w którym istnieje Trybunał
Konstytucyjny, osłabianie lub podważanie go jest najgorsze. Oczywiście w krajach
demokratycznych są różne zdania o nadrzędności konstytucji i sposobach jej
interpretowania. Naszym zdaniem wątpliwy skład Trybunału, niepublikowanie
niektórych jego wyroków i niewdrażanie ich przez rząd budzą szczególną troskę i
powinny być priorytetami”.
„Nie spotkał się pan z
samą prezes Trybunału. Czy w innych instytucjach, np. ministerstwach, udało
się dotrzeć do ich szefów? - pyta „Rzeczpospolita”. - Spotkałem się z
wiceprezesem Trybunału oraz z pierwszą prezes Sądu Najwyższego. Nie udało się
spotkać z ministrami spraw zagranicznych ani sprawiedliwości, tylko z ich
przedstawicielami. Miałem też duże spotkanie z Krajową Radą Sądownictwa i
senacką Komisją Praw Człowieka, Prezydium Sejmu. Mam informacje z dostatecznie
wielu źródeł”.
„Czy Rada Praw Człowieka,
która ma przyjąć raport, ma jakieś możliwości nacisku na Polskę, by wykonywała
jej zalecenia? - To są jedynie decyzje polityczne przeniesione na poziom
międzynarodowy. Z moich doświadczeń wynika, że tego rodzaju decyzje odgrywają
ważną rolę. Oczywiście nie jest to kwestia sankcji czy interwencji politycznej
lub militarnej. Nie wzywamy do tego, bo czasem może to być kontrproduktywne.
Nie można wzmocnić demokracji, jeśli nie ma politycznej woli przestrzegania
zasad dialogu. Nie jestem naiwny i wiem, że ta sprawa nie będzie łatwa. Ale
wezwanie do dialogu nie jest próbą ingerowania w sprawy wewnętrzne, lecz
lepszego umocowania instytucji demokratycznych. To nie sposób na osłabienie,
lecz przeciwnie - na wzmocnienie rządu. Pragnąłbym, żeby takie podejście
zwyciężyło, choć pewności oczywiście mieć nie mogę. Zakładając, że dialog
będzie kontynuowany, wiele instytucji kontaktujących się z polskim rządem, będzie
mogło oprzeć się na tym raporcie”.
Raport Komisji Praw Człowieka ONZ zostanie
ogłoszony w czerwcu. Z tego, co powiedział Garda-Sayan w Warszawie, wynika, że
nie będzie on zbyt pochlebny. Już fakt, że wysłannik ONZ nie został w Warszawie
przyjęty przez najważniejszych w tej sprawie ministrów, może świadczyć o
dystansie, jaki strona polska zachowuje do sprawy. Nie lubimy, kiedy „ulica i
zagranica” miesza się w nasze sprawy. Premier Szydło na przykład poradziła
Francuzom, żeby zajęli się swoimi sprawami. Podobnie było kilka tygodni
wcześniej, kiedy rzeczniczka Departamentu Stanu USA odczytała stanowisko w
sprawie praworządności w Polsce: „Przedstawiliśmy nasze obawy... Jesteśmy
zaniepokojeni ciągłym dążeniem polskiego rządu do stanowienia prawa, które
zdaje się ograniczać niezależność sądownictwa i potencjalnie osłabiać rządy
prawa w Polsce” - mówiła. Oświadczenie powoływało się na instytucje, które
nie cieszą się uznaniem polskich władz, takie jak Komisja Wenecka czy Rada
Europy. Istnieje obawa, że raport Gardi-Sayana dla Komisji Praw Człowieka ONZ
wyląduje w tym samym koszu.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz