O zwycięstwie
prawicowego populizmu przesądził powrót martyrologicznej tradycji, która
przeciwstawiła piękno heroicznej śmierci polskich bohaterów godnemu pogardy
zwykłemu życiu lemingów Tuska
Trwa kłótnia o
to, czemu prawicowy populizm wywrócił III RP. Padają argumenty ekonomiczne,
społeczne, nawet towarzyskie. Uczestnicy sporu prześcigają się w
przeprosinach za polską transformację i oskarżają wzajemnie o to, kto kogo bardziej obraził i skuteczniej sprowokował
do zemsty. Nie bagatelizując tych wszystkich argumentów, uważam, że ważną rolę
w zmarnowaniu społecznego, gospodarczego i geopolitycznego dorobku polskiej
transformacji odegrała - hasłowo mówiąc - śmierć. Czyli powrót silnej w Polsce
martyrologicznej tradycji.
Czemu jednak elity transformacyjne były
ostrożne z polską martyrologią i czemu przechwyciła ją antyliberalna prawica?
UMRZEĆ NA SWÓJ WŁASNY SPOSÓB
Pod koniec lat 90. Aleksander Smolar sformułował tezę
o ciążącym nad Polską fatum modernizacji
imitacyjnej. Zwracał uwagę, że długotrwałe przerwanie polskiej tradycji
państwowej, a także wyniszczenie cywilizacyjne kraju po półwieczu realnego
socjalizmu powodują, że Polska musi przyjmować gotowe instytucje i prawa liberalnego
Zachodu. Ze świadomością ceny, jaką peryferie zawsze płacą centrum za prawo do
imitacji. To Anglikom przydarzyła się bowiem rewolucja przemysłowa, Francuzom
- społeczna, Niemcom - romantyczna kontrrewolucja. Tymczasem Polska u progu
nowoczesności została wyeliminowana jako podmiot życia politycznego tworzący
własny model cywilizacyjny.
Choć elity transformacyjne rzadko przyznawały
się do imitacyjnego charakteru polskiej transformacji, to jej imitacyjność
i neokolonialny charakter stały się podstawowym
oskarżeniem formułowanym przez intelektualistów prawicy: Jadwigę Staniszkis,
Ryszarda Legutkę, Zdzisława Krasnodębskiego, Andrzeja Zybertowicza. Jednak (z
wyjątkiem Jadwigi Staniszkis, która próbowała kreślić pozytywne modele innej
nowoczesności na peryferiach) przewaga ataków na wielką imitację nad zdolnością
pozytywnego przedstawienia własnej silnej tradycji demaskowała resentymentalny
charakter tych krytyk.
Zygmunt Freud w dziele „Poza zasadą
przyjemności” sformułował znamienną uwagę, że „każdy organizm pragnie umrzeć na
swój własny sposób”. Kluczowe elementy transformacji ustrojowej po roku 1989,
czyli faktycznej odbudowy materialnego życia Polaków, były dla prawicowych krytyków
transformacji nieatrakcyjne i niepolskie z racji ich nieuniknionej
imitacyjności. A skoro tak, to logiczny stał się powrót prawicy do
martyrologii - jako jedynego elementu polskiej tradycji gwarantującego jej
faktyczną odrębność, suwerenność, wręcz atrakcyjność.
HAŃBA ŻYJĄCYM!
Gdy w 2002 roku Lech Kaczyński zostaje prezydentem
Warszawy, za priorytet uznaje nie odbudowę stolicy z PRL-owskiego
zaniedbania, ale zbudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum zostaje
otwarte w 2004 r., a ten jedyny inwestycyjny sukces Kaczyńskiego stanie się
jego przepustką do prezydentury Polski. Będzie też wykorzystywany przez
liderów PiS do udowadniania, że tylko oni są patriotami, przywiązanymi do
polskiej tradycji, której cała reszta elit III RP się wstydzi.
Czemu ludzie, którzy rządzili miastem przed
Lechem Kaczyńskim, czy szerzej - elity III
RP, były ostrożne z martyrologią powstania warszawskiego? Czemu nie
wykorzystali jej tak jak bracia Kaczyńscy?
Konserwatyści i wolnorynkowi liberałowie -
rozsiani pomiędzy Unią Demokratyczną i KLD - byli wychowankami Stefana
Kisielewskiego, który decyzję o rozpoczęciu
powstania warszawskiego uważał za zbrodnię. Albo Mirosława Dzielskiego, który
sam nawiązywał do tradycji politycznego realizmu sięgającego krakowskiej
szkoły historycznej, jej antypowstańczych i antymartyrologicznych pamfletów z
„Teki Stańczyka”.
Podobnie było z pierwszymi, jeszcze
cywilizowanymi endekami III RP; Wiesław Chrzanowski, sam kombatant powstania
warszawskiego, często opowiadał, jak on i inni młodzi powstańcy wychodzący z
Warszawy w październiku 1944 roku domagali się osądzenia i skazania
Bora-Komorowskiego za decyzję, która spowodowała zagładę miasta i jego
mieszkańców. SLD-owcy nie chcieli podejmować tematu z oczywistych względów,
byli spadkobiercami formacji, która pamięć o powstaniu warszawskim próbowała
zatrzeć.
Adam Michnik był w tej kwestii rozdarty. On
sam - polityczny realista, niechętny szafowaniu życiem, szczególnie życiem
innych - w sprawie powstania był jednak ostrożny. Autorytetami byli tu dla
niego Władysław Bartoszewski i Jan Józef
Lipski. Obaj walczący w powstaniu dalecy byli od entuzjazmu. Lipski powiedział
kiedyś: „Szedłem do powstania w zupełnie innym nastroju niż większość moich
kolegów, byłem głęboko przekonany, że źle się ono skończy. Może dlatego, że
wiedziałem, co mamy w magazynach”. Nigdy jednak nie przystąpili do obozu
obrazoburców.
W polskich sporach problemem nigdy nie była
oczywista konieczność oddania hołdu ofiarom powstania. Spór toczył się o
racjonalność decyzji jego rozpoczęcia. Ale nawet ten spór odbywał się w cieniu
historycznego fatalizmu. Polska i tak była skazana na stanie się ofiarą pojałtańskiego
porządku - można było jedynie wybierać mniej lub bardziej krwawe wersje tej
klęski.
Problem pojawił się, gdy prezydent (już
Polski) Lech Kaczyński - w zupełnie innej sytuacji geopolitycznej, kiedy
Polska była w Unii Europejskiej, kiedy polityczny realizm nie oznaczał już zdrady
- powtarzał, że decyzja o rozpoczęciu powstania warszawskiego jest dla niego
wzorcem uprawiania dzisiejszej polityki - europejskiej czy wschodniej. To była
„zła historia jako matka złej polityki” - jak
mawiali zmagający się z tradycją insurekcyjną krakowscy „Stańczycy”. Muzeum
Powstania Warszawskiego nie stało się miejscem uczciwej refleksji nad całą
powstańczą tradycją, lecz świątynią heroicznej śmierci, przeciwstawionej życiu
godnemu pogardy. Inscenizacja „Hamleta ’44”, wystawiona w MPW w 2008 r.,
kończyła się wielokrotnie powtórzonym okrzykiem „Hańba żyjącym!”.
PIERWSZA TAKA ŻAŁOBA
Pierwszą zbiorową żałobą współczesnych Polaków nie
były - warto przypomnieć - dni po katastrofie
smoleńskiej, ale pożegnanie Jana Pawła II w kwietniu 2005 roku. Dziesiątki
tysięcy ludzi wyszły na ulice, by zapalać znicze i składać wiązanki. Nie było
takich tłumów z okazji wejścia Polski do NATO, do UE, nie było takich tłumów
przy okazji żadnego święta dotyczącego nowego polskiego życia.
Wtedy powstaje mit pokolenia JP2, szybko
wykorzystany przez młodą prawicę - odrzucającą świecką i liberalną Polskę jako
„niedochowującą wierności wezwaniu Jana Pawła II”. Początkowo uderza to
wyłącznie w „Polskę Rywina”, czasów schyłkowej hegemonii SLD, ale szybko
stanie się napędem radykalizującej się nacjonalistycznej i klerykalnej prawicy.
Przed wyborami 2005 roku hasło pokolenia JP2 łączy jeszcze zwolenników PiS i PO, marzących o rządach POPiS-u, jednak wybuch nowej wojny na
górze odrzuci liberałów jako nie dość katolickich i polskich. Kiedy Jarosław
Kaczyński straci władzę w 2007 roku, uznający się za jednego z bardów pokolenia
JP2 Jan Pospieszalski ogłosi, że „pod władzą Donalda Tuska polscy katolicy są
prześladowani jak za Gomułki”.
MASAKRA PRZYWIĄZUJE DO POLSKI
Jarosław Marek Rymkiewicz w wydanej w 2008 roku książce „Kinderszenen”
postawił radykalną tezę, że wobec słabości innych wymiarów polskiej tradycji
tylko martyrologia zakotwicza Polaków w polskości. Skoro nie może ich
fascynować ani silna tradycja państwowa, ani silna gospodarka, ani bogaty
dorobek instytucjonalny czy normatywny (bo takich nie mamy), to może ich
skutecznie przywiązać do polskości jedynie „masakra”. W tej roli Rymkiewicz
obsadził w książce powstanie warszawskie z jego blisko 200 tysiącami ofiar
(głównie cywilnych). Kiedy po wydaniu „Kinderszenen” przeprowadzałem z jej
autorem polemiczny wywiad, Rymkiewicz powiedział mi prowokacyjnie, że gdyby w
powstaniu warszawskim zginęło więcej Polaków, to jego przydatność dla budowania
polskiej tożsamości byłaby jeszcze większa. Dodał też - w duchu kompletnego
już nihilizmu - że dla utrzymania siły polskości takie masakry należałoby
powtarzać.
Aż trudno uwierzyć, że „Kinderszenen”
zostało napisane dwa lata przed katastrofą smoleńską, a nie miesiąc po niej.
Postawienie na martyrologię jako najskuteczniejszy argument przeciwko
transformacji imitacyjnej stało się bowiem podstawową strategią polskiej
prawicy po 10 kwietnia 2010 r. Tomasz Terlikowski stwierdził: „Próbowaliśmy
uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg, w »normalność« Zachodu. Jeśli tak
było, to ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie będzie nam dane być
»normalnym« narodem, który może żyć w świętym spokoju, i że od nas Pan Bóg
wymaga co jakiś czas daniny krwi”. A zafascynowany Rymkiewiczem młody poeta
(dziś już obecny w PiS-owskich programach nauczania) Wojciech Wencel napisał z
entuzjazmem: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my
giniemy!”.
Do tego doszedł głęboki podział w polskim
Kościele. Jego część - której liderami byli biskupi Marek Jędraszewski czy
Wiesław Mering - uznała narodową martyrologię za szansę na zatrzymanie „fali
sekularyzacji z Brukseli” i jednoznacznie wsparła religię smoleńską, PiS
i inne środowiska narodowej prawicy.
SUSHI
I MESJANIZM
Donald Tusk próbował walczyć z masową żałobą,
zachęcając Polaków do innych zbiorowych emocji - satysfakcji z autostrad czy
stadionów, na których mieliśmy kibicować biało-czerwonej drużynie i bawić się
na koncertach, zamiast rozpamiętywać zadane nam rany.
Co roku przez Warszawę przechodziły Parady
Schumana, mające zbudować pozytywne emocje wokół polskiej obecności w UE. Były
to imprezy szlachetne w założeniu, ale martwe od poczęcia. Uczestniczący w
nich młodzi ludzie zachowywali się jak grzeczni uczestnicy szkolnych akademii. Żadne święto życia nie mogło w
swojej autentyczności konkurować z masową żałobą.
Szczególnie po Smoleńsku oś politycznej i
cywilizacyjnej wojny zaczęli definiować ci, którzy piękno i wielkość narodowej
martyrologii przeciwstawiali godnemu pogardy
codziennemu życiu lemingów. Jednak już w 2007 roku kampanię wyborczą PiS
zdominowały szyderstwa z Jolanty Kwaśniewskiej, która w programie TVN Style uczyła nowe polskie mieszczaństwo jedzenia bezy
łyżeczką. Kiedy zaś wybuchła wojna na Ukrainie, Marcin Wolski powtarzał publicznie,
że Polacy powinni zazdrościć mieszkańcom Donbasu ostrzeliwania ich domów przez
rosyjskie czołgi, bo tylko krew daje prawdziwą, a nie okrągło- stołową
wolność. Trzeba przyznać, że ta pochwała heroicznej śmierci była skrajną
hipokryzją w ustach człowieka, który sam przez całe życie był ostrożnym
koniunkturalistą.
Zaś czołowy paszkwilant prawicy Robert
Mazurek, w swoim „Alfabecie leminga” sprowadzał pragnienie normalnego życia i
społecznego awansu nowego polskiego mieszczaństwa do nordic walking, jedzenia
sushi oraz „maciato i kapuczino pitych w Starbucksie”. Szczególną pogardą autor
alfabetu darzył „leminżyce, czyli samice lemingów”, których życiowe ambicje
sprowadzał do marzenia o liposukcji.
W samym apogeum posmoleńskiej żałoby, parę
dni po katastrofie, ten sam Robert Mazurek napisał jednak bardzo
reprezentatywny dla „obozu śmierci”
tekst w „Rzeczpospolitej”. Po
rytualnym obrażaniu tych, którzy nie szanowali Lecha Kaczyńskiego, po straszeniu
lemingów, że „teraz czapkami was nakryjemy”, Mazurek napisał: „Nawet sushi
lubimy inne, bo, i to was zaskoczy, nie jadamy wyłącznie bigosu”. Jak widać,
martyrologia była od początku dla tego środowiska przepustką do władzy i
pieniędzy. Szydzili ze sposobu życia lemingów nie dlatego, że woleli bigos,
ale ponieważ chcieli lemingi przy mitycznych stołach z sushi wreszcie zastąpić.
Zadziwiająca jest wiara tych „śmierciożerców”
na stanowiskach prezesów spółek skarbu państwa, tych pracowników pionu
pisowskiej propagandy, tych „żołnierzy wyklętych” w kibolskich szalikach, że
symboliczne opowiedzenie się po stronie heroicznej śmierci, przeciw
zwyczajnemu życiu, nie będzie miało żadnych konsekwencji. Konsekwencji dla ich
własnego życia, dla życia ich rodzin i dzieci. Wydawali się sądzić - i wciąż wydają się tak myśleć - że sushi jedzone przy
stole ozdobionym zniczem i kotwiczką Polski Walczącej będzie smakowało lepiej
niż przy stole ozdobionym unijnymi gwiazdkami. A pieniądze z Unii nadal będą
płynąć, w Europie zaś nadal będzie panował pokój. W końcu salw ze wschodniej
Ukrainy w Warszawie prawie nie słychać.
Tak jednak nie jest. Kult śmierci i znudzenie
„zwykłym liberalnym życiem” nie jest już wyłącznie polskim fenomenem. Okrzyk
„Chwała umarłym bohaterom!” rozlega się dzisiaj nie tylko na trasie Marszu
Niepodległości w Warszawie. Jest także powtarzane - niczym echo faszystowskiego
„Viva la muerte!” z lat 30. ubiegłego wieku - przez putinowską
młodzież na ulicach Moskwy, banderowców w Kijowie, neonazistów na ulicach
Drezna.
Śmierć - użyta do legitymizacji polityki i
państwa - ma swoje konsekwencje. Kult masakry prowadzi do gotowości
powtórzenia masakry. Zgodnie z mrocznym marzeniem Jarosława Marka Rymkiewicza
przedstawionym w jego „Kinderszenen”.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz