Drony, samochody
elektryczne, wielkie inwestycje, a jednocześnie apteka dla aptekarza, sklep dla
sklepikarza, ziemia dla drobnego rolnika, zaś niedziela dla Kościoła. Z takiej
mieszanki ogłoszony premierem Mateusz Morawiecki będzie budować gospodarkę IV
RP. Deklaruje, że jest konserwatywnym modernizatorem.
Kiedy
w centrali PiS trwały narady, czy trzeba wymieniać premiera i kto nim zostanie,
w kancelariach prawnych nie ustawała praca. Zalew nowych aktów prawnych
zmieniających sytuację w gospodarce jest tak wielki, że trudno nadążyć. Każdą
ustawę trzeba rozłożyć na czynniki pierwsze, zbadać, co się za nią kryje i
jakie groźby niesie dla firm. Bo większość niesie. Tak jak najnowsza ustawa o
ograniczeniu handlu w niedziele i święta oraz niektóre inne dni. Jest masa
wątpliwości interpretacyjnych, wiele rozmaitych furtek (ustawa przewiduje aż 30
wyjątków) zamykających jedne, a otwierających nowe możliwości prowadzenia
biznesu w dni przez ustawę wyłączone z handlu. Każdą trzeba sprawdzić, czy nie
prowadzi na manowce i czy skorzystanie z niej będzie opłacalne.
Wicepremier Morawiecki początkowo nie krył zastrzeżeń wobec pomysłu
zakazu handlu w niedziele. Przeciągał sprawę, sugerował rozwiązania
alternatywne, w tym skrócenie czasu pracy sklepów. Jednak presja Solidarności i
Kościoła groziła wewnętrzną destabilizacją PiS, dlatego rząd musiał pójść na
kompromis.
Dla Morawieckiego problemem jest to, jak niedzielna ustawa wpłynie na
konsumpcję. W końcu to dziś główny silnik wzrostu gospodarczego. Nie po to do
społeczeństwa trafiają potężne transfery socjalne, by ograniczać ludziom
możliwość wydawania tych pieniędzy. Także ekonomiści łamią sobie nad tym głowę.
Czy ucierpi na tym wzrost PKB i o ile?
- Z pewnością ucierpi. Polacy bardzo dużo czasu spędzają w pracy,
dlatego niedzielne zakupy nie są kaprysem, ale wynikają często z konieczności
- uważa prof. Robert Gwiazdowski, przewodniczący rady Centrum im. Adama
Smitha.
Politycy partii rządzącej z większym napięciem będą śledzili słupki poparcia,
bo ustawa o handlu w niedziele to pierwszy w tej kadencji przeprowadzony na tak
masową skalę test reakcji elektoratu na bodźce negatywne. Na Węgrzech ten test
wypadł kiepsko, na zakazie handlu wzmocniła się opozycja, dlatego pragmatyczny
Orban uznał, że to mu się nie opłaca, i otworzył w niedziele sklepy. Miał
jednak łatwiej, bo na Węgrzech Kościół nie ma takiej pozycji politycznej jak w
Polsce. Dlatego u nas wprowadzanie nowej ustawy będzie rozłożone na etapy, by
elektorat powoli się z tym oswajał. Zobaczymy, czy się oswoi.
Bitwa o dusze
Ustawa powstała na podstawie
obywatelskiego projektu Solidarności firmowanego przez Przymierze na rzecz
Wolnej Niedzieli. OPZZ było przeciw, przekonując, że lepiej ustawowo zapisać
prawo do dużo wyższych wynagrodzeń za pracę w niedzielę. Jednak Solidarność
wspierana przez Konferencję Episkopatu Polski uzasadniała, że tu nie chodzi o
pieniądze, bo „fundamentalne znaczenie dla ustanowienia niedzieli dniem wolnym
od handlu ma doktryna Kościoła katolickiego". Na dowód tego przytoczono
dużą część listu apostolskiego papieża Jana Pawła II do biskupów, kapłanów i
wiernych o świętowaniu niedzieli.
Biskup Skworc przekonywał, że obok programu 500+ polska rodzina
potrzebuje programu Niedziela+. Kościół zdecydował się na wojnę w tej sprawie w
mniejszym stopniu ze względu na sytuację pracowników handlu. W końcu
kilkanaście procent zatrudnionych Polaków przepracowuje przynajmniej jedną
niedzielę w miesiącu, a lista grup zawodowych pracujących w ten dzień jest
wyjątkowo długa.
- Nie rozumiem, dlaczego pracownicy handlu muszą mieć zagwarantowaną
wolną niedzielę, podczas gdy pracownicy restauracji, kawiarni albo kina mogą
mnie obsłużyć i nikomu to nie przeszkadza - dziwi się prof. Robert Gwiazdowski. Dla Kościoła większym problemem niż los
hipermarketowych kasjerek jest troska o dusze klientów. Niedzielny handel
sprawił, że wierni zamiast dzień święty święcić w kościele, chętniej wędrują
do świątyń konsumpcji. 75 proc. Polaków robi zakupy w niedziele. Jedni, bo
tylko wtedy mają czas, inni, bo dzięki temu mają czym wypełnić niedzielną
bezczynność. Kościół, szukając przyczyn malejącej frekwencji na niedzielnych
mszach, wini konkurencję otwartych sklepów.
Ustawa o handlu w niedziele i wojna z zachodnimi sieciami handlowymi
jest elementem większego projektu gospodarczego PiS. Chodzi o przebudowę
polskiej gospodarki, realizację narodowo-katolickiego modelu gospodarczego. To
koncepcja stworzona przez Jarosława Kaczyńskiego, która ma łączyć przywracanie
tradycyjnych wartości, konserwatywnego modelu społecznego, z gospodarczą
ucieczką do przodu, wejściem Polski w etap czwartej rewolucji przemysłowej.
Problem jest tylko taki, że Kaczyński to ideolog i zawodowy polityk,
który z gospodarką nigdy nie miał styczności. Zatopiony w historię, tka swoje
koncepcje z mitów II RP i fantazji na temat IV RP. A więc, wielkie państwowe
inwestycje - stocznie, gigantyczny port lotniczy, koleje dużych prędkości - w
większości niepotrzebne i nierealne, ale będące współczesnymi odpowiednikami
budowy portu w Gdyni, Centralnego Okręgu Przemysłowego czy Wielkich Budów
socjalizmu. Zaś wojna z zagranicznymi firmami handlowymi to współczesna
odsłona przedwojennej akcji „kupuj tylko w chrześcijańskich sklepach” i
wspierania małego handlu.
Nie rzucim ziemi
Podobnie rzecz wygląda w
rolnictwie, gdzie pod hasłem „obrony polskiej ziemi” wprowadzono ustawę o
obrocie gruntami rolnymi, radykalnie ograniczając możliwość zbywania gruntów.
Na tej samej zasadzie jak apteka dla aptekarza wprowadzono zasadę - ziemia
tylko dla drobnego polskiego rolnika. Ustawa jest niebywale rygorystyczna,
dotyczy działek już od 0,3 ha
powierzchni, a grupa osób uprawnionych do nabycia jest bardzo wąska.
To sparaliżowało handel ziemią, uderzając przy okazji w samych beneficjentów
ustawy. Jednocześnie zostało zablokowanych wiele inwestycji powstających w
miastach i na terenach podmiejskich.
Podcina to szanse nie tylko
rolnictwa, ale także przemysłu, który cierpi coraz bardziej na brak rąk do
pracy. Politycy widzą jednak doraźne korzyści, bo ludna wieś korzystająca z
transferów finansowych to wierny elektorat akceptujący konserwatywne wzorce.
PiS ma ambicję odbicia wsi z rąk PSL i jest na prostej drodze do realizacji
tego celu.
Nowy model gospodarczy PiS nazwany jest „konserwatyzmem
modernizacyjnym”. Tłumaczył to Mateusz Morawiecki podczas kongresu „Polska
wielki projekt”. Czyli repolonizacja, renacjonalizacja, tworzenie państwowych
monopoli w gospodarce. „Wolność dla państwa, wolność w ramach państwa,
wolność, gdzie państwo nie jest elementem opresji” - wyliczał jeszcze wówczas
wicepremier. Przekonywał: „państwo jest elementem budowy skutecznych procedur i
skutecznych regulacji”.
Jest w tym także sporo modelu gospodarczego PRL, czyli wielki przemysł w
rękach państwa, zaś drobny handel i przedsiębiorczość w rękach małych polskich
przedsiębiorców. Towarzyszy temu też dążenie do przywrócenia tradycyjnego
modelu rodziny wielodzietnej, w której kobieta zajmuje się domem. Propozycja
radykalnego podniesienia opłat sądowych w sprawach rozwodowych to pomysł, jak
przy pomocy bodźców ekonomicznych cementować związki małżeńskie.
Budowie nowego konserwatyzmu towarzyszą też rozmaite działania w sferze
moralno-obyczajowej. Tym zajmuje się Ministerstwo
Finansów, które zaostrza walkę z hazardem. Co prawda opozycja i Jarosław Gowin,
który bywa wewnętrzną koncesjonowaną opozycją wewnątrz PiS, krytykują te rozwiązania,
twierdząc, że tu chodzi nie o hazard, ale o walkę państwa z prywatną konkurencją.
Bo hazard jest dobry, jeśli obejmuje go monopol państwa.
Ochroną społeczeństwa przed zgubnymi nałogami zajmuje się szczególnie
Ministerstwo Zdrowia. Promuje prokreację w stylu króliczym i martwi się, że
wszystko może popsuć alkohol. Dlatego najnowsze pomysły dotyczą ograniczenia
dostępności alkoholu, a także pozbawienia browarów prawa do reklamy
telewizyjnej. Powód: od piwa zaczyna się inicjacja alkoholowa młodzieży.
Browary oponują, powołując się na badania, z których wynika, że młodzież nie ogląda
dziś telewizji, więc żadną reklamą piwa się ich nie skusi. Zaś inicjacja
alkoholowa ma najczęściej miejsce w domu w towarzystwie rodziny.
I znów, jak w każdym przypadku, toczy się wojna pod szczytnymi hasłami,
a na zapleczu trwają zakulisowe przepychanki lobbingowe. Podczas każdej
rewolucji są ofiary i wygrani. W przypadku piwa sytuacja trochę przypomina
wojnę o handel. Państwo stara się wspierać małe browary, które z reklamy w TV nie korzystają, przeciwko dużym. Bo duże są w rękach
zachodnich koncernów.
Czwarta rewolucja IV RP
Realizacja modelu konserwatyzmu modernizacyjnego
wprowadza do gospodarki kolejny element ryzyka, którego boją się
przedsiębiorcy. Bo Morawiecki jako minister finansów jest konserwatywnym
i bezwzględnym poborcą podatkowym, a jako minister rozwoju to modernizator
kokietujący biznes. Udało mu się poprawić ściągalność podatków i ograniczyć
karuzele vatowskie,
ale dziś żaden przedsiębiorca nie może czuć
się bezpieczny, nawet jeśli wszystkie zobowiązania reguluje co do grosza.
Skarbówka zyskała dodatkowe uprawnienia kontrolne i egzekucyjne, których nie
waha się używać, a na sądy można liczyć coraz mniej. Morawiecki obiecuje
biznesowi nowe przywileje, a nawet biznesową konstytucję, a jednocześnie całe
branże (jak np. energetyka odnawialna) dostają ciosy, które podcinają ich byt.
Radykalizm PiS w gospodarce, renacjonalizacja całych branż i otwarte wspieranie
państwowych firm sprawiło, że wielu przedsiębiorców wstrzymuje się z
inwestycjami, choć koniunktura jest dobra. Nie wiedzą, co jeszcze przyniesie
przyszłość, więc wolą nie ryzykować. A inwestycje mają być elementem
realizacji modernizacyjnego planu.
Plan Morawieckiego jedni uważają za całkiem udany scenariusz
modernizacji Polski, a inni za publicystykę oderwaną od rzeczywistości, za to
próbującą ją zaklinać. Zapisano w nim obok siebie wiele celów ogólnych, takich
jak m.in. budowę polskiego kapitału, wyjście z pułapki średniego rozwoju,
zrównanie przeciętnego dochodu Polaka ze średnią europejską do 2030 r. itd.
Jednocześnie jest tam wiele zadań bardzo szczegółowych, a czasem groteskowych,
jak np. „stworzenie Beskidzkiego Centrum Narciarstwa”, czy ideologicznych, np.
„kształtowanie postaw patriotycznych”.
Wiele punktów pozostaje na papierze, inne są na różnym, najczęściej dość
wczesnym, etapie realizacji, dlatego autor już jako premier będzie mógł się
zabrać za przyspieszanie realizacji. Bo dotychczas wiele spraw utykało na
skutek konfliktów między rywalizującymi ministrami i politykami.
W niektórych przypadkach opinia publiczna miała już okazję zajrzeć za
kulisy, by dostrzec potiomkinowski charakter całego przedsięwzięcia. W Stoczni
Szczecińskiej, gdzie ma zostać przywrócona budowa statków, uroczyście położono
stępkę pod nowy wielki prom pasażersko-samochodowy (oczywiście dla państwowego
armatora PŻM). Morawiecki wziął udział w tej uroczystości, która inaugurowała
realizację programu „Batory”. Nie powiedziano mu jednak, że nie istnieje
jeszcze nawet projekt promu, a stępka, którą zobaczył (niewielka konstrukcja z
blachy), to dekoracja zamówiona w zewnętrznej firmie. Ponoć awantura, jaką miał
zrobić, była jedną z większych w jego karierze. Tyle że niewiele mógł na to
poradzić, bo za wszystkim stał szczecinianin Joachim Brudziński, druga osoba w
PiS.
Podobnie jest z wieloma innymi punktami planu, które nieźle wypadają na
papierze, a gorzej wychodzą w rzeczywistości, jak np. program
elektromobilności, w którego realizację (milion samochodów elektrycznych w
2025 r.) mało kto już wierzy. Inny przykład to program „Luxtorpeda 2.0” (większość nazw branżowych programów nawiązuje do II RP), którego celem jest wsparcie rozwoju technologii i
produkcji polskich pojazdów szynowych. W Polsce mają powstawać
najnowocześniejsze pociągi dużych prędkości, a może nawet superszybki hyperloop. Wspieranie na siłę Pesy zamówieniami dla państwowych
kolei i wymuszanie realizacji zadań ponad możliwości doprowadziło bydgoskiego
producenta, kwitnącą niedawno firmę, na skraj bankructwa. Dziś Mateusz
Morawiecki musi organizować akcję ratowania Pesy. Zapewne skończy się to jej
nacjonalizacją, co być może było jednym z elementów jego planu. I tak światowe
modernizacyjne projekty nieustannie mieszają się z siermiężną, konserwatywną
realizacją w stylu PRL.
Rozczarowani są już nawet prawicowi publicyści, którzy widzieli w PiS
szansę na unowocześnienie gospodarki i szczególne nadzieje wiązali z Mateuszem
Morawieckim. Łukasz Warzecha pisze w tygodniku „Do Rzeczy”: „Dzisiaj posypuję
głowę popiołem - być może powinienem był przewidzieć, że partia, która wolności
osobistej nigdy na sztandarach nie niosła, zawsze ubóstwiała państwo, a której
niekwestionowany lider od początku III RP jest wyłącznie zawodowym politykiem
- że ta partia pójdzie w naturalny sposób w stronę ostrego etatyzmu. Takich dokonań
w tej dziedzinie w tak krótkim czasie nie miał dotąd żaden rząd w III RP, a
postkomuniści z SLD z okresu swoich rządów jawią się dziś przy PiS jako
ugrupowanie w zasadzie liberalne. W dobrym tego słowa znaczeniu. PiS dzisiaj
nie wydaje się już po prostu niezainteresowane kwestią szeroko pojmowanej
wolności, ale wręcz żywo zainteresowane w jej ograniczaniu w jakimś szaleńczym
przekonaniu, że tędy właśnie prowadzi droga do naprawy państwa”.
Beata Szydło miała z uśmiechem na ustach przeprowadzić konserwatywną
część rewolucji PiS. Teraz Mateusz Morawiecki ma stać się twarzą części
modernizacyjnej. Czyli ma IV RP wprowadzić w erę czwartej rewolucji
przemysłowej. Cyfryzacja, robotyzacja, najnowsze technologie. Drony, samochody
elektryczne, sprzęt kosmiczny - obiecywane w planie Morawieckiego. W
konserwatyzmie modernizacyjnym chodzi bowiem o to, by polska wielodzietna
rodzina mogła w wolną niedzielę pojechać swoim nowym samochodem elektrycznym,
wyprodukowanym przez państwową fabrykę, do kościoła.
Adam Grzeszak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz