„Dobra zmiana",
poza tym, że z dnia na dzień coraz lepsza, jest również najnormalniejszą zmianą
pod słońcem. PiS codziennie odgrywa przed nami spektakl tej normalności. Kiedyś
jednak sztuka spadnie z afisza.
Tak
jak zapowiadał szef klubu PiS Ryszard Terlecki, Sejm „procedował” nad prezydenckimi
projektami ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa nad wyraz
szybko i sprawnie. Aż miło było oglądać, jak przodownicy legislacyjnej pracy z
partii rządzącej uwijali się przy robocie.
Na tempo procedowania bez wątpienia wpłynęło to, że czas wystąpień
poselskich na sejmowej komisji sprawiedliwości ograniczono do jednej minuty.
Nie było przecież sensu ciągnąć dyskusji. Bez względu na argumenty wszystkie
poprawki zgłoszone przez PiS i tak zostałyby przyjęte. A wszystkie poprawki
opozycji z góry przecież nadawały się do odrzucenia. Proceduralności i tak
było zbyt wiele, gdy cały ten nikomu niepotrzebny szmelc trzeba było po kolei
głosować. Procedowane projekty były zresztą efektem kompromisu, tyle że
zawartego przez PiS i prezydenta Dudę. Po cóż do tego włączać sprzeciwiającą
się jakimkolwiek zmianom totalną opozycję?
Przy okazji odrzucony został wniosek o wysłuchanie
publiczne. Teoretycznie istniała przesłanka, aby takie wysłuchanie
zorganizować; procedowania w Sejmie nie poprzedzały bowiem konsultacje społeczne.
Tyle że ustawodawca nie miał przecież takiego obowiązku, wszystko więc odbyło
się zgodnie z prawem. Zresztą przedstawiciele obecnej KRS uczestniczyli w posiedzeniu
sejmowej komisji i mieli możliwość wyrażenia swojej opinii (jeśli akurat
przewodniczący komisji poseł Piotrowicz nie wyłączał im mikrofonu).
Wybrańcy suwerena
Senat procedował nawet jeszcze sprawniej od Sejmu, nie wnosząc żadnych
poprawek. Teraz został podpis prezydenta. Konstytucja daje głowie państwa na
podjęcie decyzji 21 dni. Przedstawiciele Andrzeja Dudy zapowiedzieli, że tym
razem raczej podpisze. Z politycznego punktu widzenia prezydent nie ma bowiem
zastrzeżeń. Tak jak sobie życzył, opozycja będzie mogła wybrać kilku „swoich”
sędziów do KRS. Nie skorzysta, bo nie uznaje tej logiki? To już jej sprawa.
Prezydenckie sumienie jest czyste.
Jeśli chodzi o konstytucyjność ustaw, głowa państwa tak samo nie powinna
mieć obiekcji. Nawet jeśli miało je Biuro Legislacyjne Sejmu. Podobne zastrzeżenia
składali zresztą rzecznik praw obywatelskich, obecna KRS, Sąd Najwyższy,
Naczelny Sąd Administracyjny oraz szereg innych instytucji prawniczych, z
czego kilka międzynarodowych. Co oczywiście już nie jest aż tak istotne, bo to
instytucje lewackie, kastowe bądź obce.
Mimo wszystko stojący na straży konstytucji prezydent Duda dał do
zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Centralną pozycję w polskim
ustroju, jeśli chodzi o rozstrzyganie prawnych
sporów, zajmuj e przecież Trybunał Konstytucyjny. A tak się dobrze składa, że
jeszcze w czerwcu Trybunał Konstytucyjny „orzekł”, iż faktycznie mamy problem
z konstytucyjnością KRS. Tyle że tej obecnej, kastowej. Ustawodawca nie miał
więc wyjścia, jak zmienić reguły wyboru, a przy okazji wymienić cały skład
Rady.
Czerwcowe „orzeczenie” zostało wydane na wniosek ministra
sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, który był głównym autorem tzw. reformy sądów
w pierwszej wersji. Trybunał obradował w pięcioosobowym składzie, m.in. z
udziałem prezes Julii Przyłębskiej oraz dwóch sędziów dublerów. Dubler wiodący
Mariusz Muszyński nawet uzasadniał treść „orzeczenia”. Znany z twitterowej
aktywności na wcześniejszym etapie, gdy jeszcze nie wiedział, że nie powinien
„prowadzić działalności publicznej niedającej się pogodzić z zasadami niezależności
sądów i niezawisłości sędziów” (art. 195 Konstytucji RP). Polityków PO nazywał
wtedy „bydłem”, Tuska - „bandytą i szkodnikiem”, a nawet zdarzyło mu się entuzjazmować
śmiercią Władysława Bartoszewskiego („Normalnie Bóg się zaczyna uśmiechać do
Polaków”).
Oczywiście dublerów nie byłoby w Trybunale Konstytucyjnym, gdyby ich
prezydent Duda tam nie dopuścił. Dzięki głowie państwa Trybunał może
teraz „orzekać” pod dyktando PiS. Tym samym stał się oficjalnie sankcjonowaną
pralnią niekonstytucyjnych ustaw. Nieprzesadnie często zresztą używaną. Komuż
by się bowiem chciało trudzić pisaniem wniosków, skoro treść „orzeczenia” jest
zwykle z góry wiadoma? W sprawie ustaw sądowych prezes Przyłębska nawet nie
czekała na zakończenie procesu legislacyjnego. Jeszcze w lipcu orzekła przed
kamerami TVP, że trójpodziałowi władz nic w Polsce nie zagraża.
Rewolucja
w tle
Teraz tylko czekać, aż „dobra zmiana” dostatecznie się umości w sądach
powszechnych. Pozornie nic się oczywiście nie zmieni. Składy sędziowskie jak
orzekały, tak orzekać będą nadal. Autorytet państwa obejmie gwarancjami wszystkie
wyroki. Łącznie z tymi, które będą uchodzić za trefne. Władza potrafi grać w
pomidora. Można jej bez końca zarzucać, że upolityczniła wszystkie sfery życia
publicznego, a ona ciągle swoje: że poszczególne instytucje są niezależne oraz
działają wedle wewnętrznych procedur i w
oparciu o obowiązujące prawo. W czasach „dobrej zmiany” wszystko bowiem toczy
się swoim normalnym, legalistycznym trybem. Demokracja wręcz kwitnie.
Paradoksalny wyłom w omnipotencji pisowskiego państwa uczyniła ostatnio
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, która - jak można się domyślać -
zgrzeszyła nadgorliwością niezbyt rozgarniętego lizusa. I faktycznie
suwerennie (czytaj: bez konsultacji z naczelnym regulatorem) wlepiła
półtoramilionową karę stacji TVN24 za stronniczość, która w TVP Kurskiego byłaby nieosiągalnym szczytem obiektywizmu.
Po gniewnej reakcji amerykańskiego
Departamentu Stanu w obozie rządzących zrobiło się jednak nerwowo i zaraz
zaczęto szukać formalnych sposobów na odkręcenie decyzji. Premier Morawiecki
nawet otwarcie tego zażądał od KRRiT, choć niezależność tego ciała gwarantuje
przecież polska konstytucja.
Opowieść o „normalności” obecnych rządów PiS to istotna zmiana w porównaniu
z poprzednimi (2005-07). Wtedy prezes Kaczyński otwarcie mówił o rewolucji.
Jego zdaniem państwo wymagało gruntownego „oczyszczenia”, a na przeszkodzie
stały instytucje liberalnego państwa. Doktryna walki z „imposybilizmem” miała
więc legalizować ustrojowe drogi na skróty, uzasadniać konieczność działań
nadzwyczajnych. Pobrzmiewały w tym echa doktryny prawnej Carla Schmitta z lat
30., który pragnął wynieść „suwerenną władzę” ponad ograniczające ją normy
prawa. Ostatecznym kryterium owej suwerenności miała być według niemieckiego
prawnika zdolność władcy do ustanowienia „stanu wyjątkowego”.
Usunięcie starych elit było jednak możliwe tylko na drodze politycznego
abordażu i skolonizowania instytucji przez ludzi wiernych braciom Kaczyńskim,
czyli rodzaju „stanu wyjątkowego”. Nie wyglądało to dobrze, więc podsunięto
Polakom utopię IV Rzeczpospolitej. Czyli nowego państwa, w którym w bliżej
nieokreślonej przyszłości zagwarantowane zostaną przejrzystość reguł i
faktyczny pluralizm. Należało więc chwilowo zacisnąć zęby i zaakceptować skrajne upartyjnienie jako etap przejściowy,
nieodzowny na drodze do prawdziwej demokracji. Polacy wtedy jednak odrzucili
ofertę i już po dwóch latach podziękowali prezesowi. Kaczyński wyciągnął z
tego wnioski. Być może nawet zweryfikował swoje wyobrażenia o Polakach.
Zorientował się, że oni wcale nie chcą rewolucji. Ani nie kwapią się do podejmowania
wielkich wyzwań. Przecież Tusk odesłał PiS do opozycji właśnie dlatego, że
obiecał wyborcom „normalność”. Czyli coś, co w ówczesnym języku prawicy było
uważane za postkomunistyczną gnuśność, mętne bajoro układów, żerowisko dla
oligarchów i WSI. Okazało się jednak, że
wiarygodność tej diagnozy nie była powszechnie odczuwana.
Przy drugim podejściu do władzy relacja normalności i radykalizmu
została przez PiS sprytnie odwrócona. Rewolucja wyparowała ze słownika obozu
rządzącego. Już nie ma potrzeby ustanawiania stanu wyjątkowego. Nie mówi się o
wielkich celach ustrojowych (co najwyżej gospodarczych, a i to mgliście), nie
konkretyzuje się żadna utopia. PiS po prostu dba o dobro Polaków (zwłaszcza
„zwykłych”), jak każda partia uczciwie traktująca swój mandat do sprawowania
władzy.
Ta zmiana oczywiście wynika z nowych okoliczności. Wystarczyło po prostu
skorzystać z możliwości, jakie daje posiadanie samodzielnej większości
parlamentarnej, o czym dotąd Kaczyński nie mógł marzyć. Po co iść na otwartą
konfrontację z systemem, skoro można krok po kroku odsysać jego esencję?
Szabel jest dość, choć przyda się jeszcze - przynajmniej dopóki brakuje
większości konstytucyjnej - kreatywność w naginaniu prawa i tupet w jego omijaniu.
No i język, który kamufluje realny, rewolucyjny wymiar toczącego się procesu
ustrojowego. Rządzący nieprzypadkowo tak się bronią przed przyznaniem
oczywistości, że ich wola polityczna zgodnie ze schmittańskim ideałem
zapanowała już nad niemal wszystkimi regułami państwa prawa. Konsekwentnie
udają, że dokonująca się wymiana kadrowa jest demokratyczną rutyną i w żaden
sposób nie zmieniła natury systemu. Temu właśnie służą wszystkie niby to
obiektywizujące określenia, dowodzące proceduralnej prawomocności.
Choć sporadycznie logika działań nadzwyczajnych jeszcze się wydobywa na
powierzchnię. Wtedy gdy kamuflaż okazuje się niewystarczający i opinia
publiczna zgłasza donośne votum separatum wobec „normalności”. Tak się stało w lipcu tego roku, gdy
PiS nagle wyciągnął z rękawa projekt ustawy o Sądzie Najwyższym, prowokując
wielkie protesty społeczne. Powróciły wtedy argumenty o komunistycznej kaście
i dziejowej sprawiedliwości. Lecz już niedawna sądowa dogrywka legislacyjna
nie wzbudziła aż tak wielkich niepokojów, więc propaganda rządowa powróciła do
narracji, że w zasadzie nic wielkiego się nie dzieje. Ot, suweren przejmuje
kontrolę nad sądownictwem, co w demokratycznym państwie nikogo nie powinno
dziwić.
Teraz o rewolucyjnym wymiarze rządów PiS mówi bowiem wyłącznie opozycja.
Co zbywane jest przez rządzących jako coś niepoważnego, przejaw „histerii”
albo głębokiej umysłowej zapaści ludzi, którzy po utracie władzy stracili
kontakt z rzeczywistością. Tak samo traktowane są uliczne mobilizacje
obywatelskie. Jeśli władza reprezentuje
demokratyczną „normalność”, to manifestacje przeciwko niej stają się objawem
antydemokratycznej paranoi. I w majestacie prawa należy ją ograniczać. Tego
przecież wymaga autorytet państwa, które chciałoby normalnie działać. Lecz nie
może, bo opozycja nieustannie anarchizuje.
Tak stawiając sprawę, rządzący mogą teraz użyć sądów powszechnych - jak
niedawno przestrzegał politolog Rafał Matyja - do skryminalizowania opozycji.
Spór czy wojna?
Obecny układ odniesień pod wieloma względami powiela schematy z lat 80.
Propaganda PRL tak samo kojarzyła wtedy obóz władzy ze spokojem i porządkiem.
Solidarność była z kolei uosobieniem chaosu i anarchii. Huśtała państwem, wzywając
- wobec braku innych możliwości działania po delegalizacji ruchu - do ulicznych
konfrontacji. Na domiar złego co rusz dopuszczała się zdrady państwa,
realizując wytyczne wrogich ośrodków za granicą. Podczas gdy władza oficjalnie
dekretowała etap „normalizacji”.
Ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban podobnie jak dziś kamuflował omnipotencję
reżimu. Zapytany kiedyś, czy Lech Wałęsa będzie mógł osobiście odebrać w Oslo
Nagrodę Nobla, odparł, że „władze polskie nie zajmują się tą sprawą, a Komenda
Milicji w Gdańsku rozpatruje takie sprawy wtedy dopiero, kiedy wpłynie podanie
o paszport zagraniczny”. Utrzymywał, że za decyzją o bojkocie olimpiady w Los
Angeles stał Polski Komitet Olimpijski. Gdy brytyjski dziennikarz pytał Urbana,
czy wezwanie ks. Henryka Jankowskiego do prokuratury jest zapowiedzią fali represji
duchownych, ten udawał, że Polska niczym się nie różni od kraj ów zachodnich:
„Czy to, że jakiś brytyjski obywatel został wezwany do prokuratury, oznacza, że
inni obywatele brytyjscy też będą wzywani?”.
Tyle że tamtemu reżimowi wyjątkowo trudno było udawać demokratyczną normalność,
jako że funkcjonował w zupełnie innym porządku historycznym i ideologicznym.
Choć i wtedy starano się zacierać różnice systemów po obu stronach żelaznej
kurtyny przy pomocy przymiotnika „socjalistyczny”. Mieliśmy więc „socjalistyczną
demokrację”, która w istocie była dyktaturą. Był „socjalistyczny pluralizm”,
niestety mocno ograniczony fasadową formułą PRON. „Socjalistyczną praworządność”,
czyli oficjalnie usankcjonowane bezprawie. Wszystkie te zabiegi propagandowo-legitymizacyjne skazane były jednak na klęskę. Państwo generała
Jaruzelskiego już ledwo dyszało. Sięgając po przemoc, dawało ostateczny dowód
swej słabości. Funkcjonowało bowiem w społecznej próżni, bez nadziei na choćby ograniczony mandat, stabilizowane
wyłącznie przez geopolityczne realia.
„Dobra zmiana” rzecz jasna nie
funkcjonuje w próżni. Jej tłem jest społeczna schizofrenia. PiS dysponuje
demokratycznym mandatem, choć rozszczepionym. Wyborcy bez wątpienia oczekują
od rządzących kontynuacji dotychczasowej polityki społeczno-gospodarczej. A
zarazem odrzucają autorytarną ewolucję ustrojową. Przynajmniej deklaratywnie,
czego ostatnio dowodził sondaż zamówiony i opisany przez POLITYKĘ. I choć
można się zżymać, że nie umiemy wyciągnąć trafnych wniosków z następujących po
sobie kolejnych etapów konsolidacji władzy, warto mimo wszystko doceniać, iż
Polacy, zasadniczo rzecz biorąc, nie wyczekują rządów silnej ręki. Co skazuje
rządzących na lawirowanie, grę pozorów, ciągłe inscenizowanie spektaklu
normalności. Który w razie pogorszenia koniunktury na innych wymiarach łatwo
może stać się farsą. Dziś efekty wzrostu gospodarczego i hojnych programów
społecznych mogą jeszcze osłabiać moralny dyskomfort wywołany autorytarnym
trendem. Kiedyś jednak osłabną albo spowszednieją, a wtedy demokratyczna
wrażliwość Polakom wróci.
Być może zresztą wymiana Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego wynika
z chęci zablokowania niekorzystnego dla PiS scenariusza. Zmiana na stanowisku
premiera raczej nieprzypadkowo zaszła równolegle z przepchnięciem przez parlament
ustaw sądowych. Najwyraźniej nie należało brudzić wizerunku nowego szefa
rządu, który dotąd trzymał się z dala od ciemnej strony pisowskich rządów.
Podporządkowanie ostatniej fundamentalnej instytucji ustrojowej mogło jeszcze pójść
na konto poprzedniczki.
Zaś nowy premier zyskał tym samym komfort wygłoszenia wspólnotowego expose, w którym zaproponował nowe otwarcie - aby „na nowo odnaleźć
to, co nas łączy, i obniżyć temperaturę sporu politycznego”. Hasłem nowego
etapu ma być teraz „spór - tak, wojna - nie”. Przystać na zawieszenie broni w
takim momencie to tyle, co wyrazić zgodę na „normalizację” oferowaną przez
PiS. Czyli na sędziów dyscyplinowanych przez ministra sprawiedliwości.
Jednominutowe wystąpienia w parlamencie. Trybunał Konstytucyjny na telefon oraz
analogicznie umocowany Sąd Najwyższy, który poświadczy bądź nie prawomocność
wyborów. Do prowadzenia sporów niezbędna jest bowiem demokratyczna
przestrzeń, w której wszyscy mają w miarę równe szanse. Zawieszenie reguł jest
z kolei tożsame z wprowadzeniem przez władzę stanu wojny.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz