Jedność kontra jedynowładztwo
Na pytanie, co się teraz dzieje z Polską,
odpowiedź jest brutalnie prosta. Polska staje się PiS-em.
Lider PiS najpierw sprywatyzował
swoją partię, teraz prywatyzuje państwo. Zgodnie ze statutem PiS Kaczyński
jest praktycznie nieodwoływalny. Zgodnie z prawami już przyjętymi i właśnie
forsowanymi w parlamencie władzę absolutną będzie miał także w Polsce. W PiS
jego słowo jest prawem. Czasem zresztą nie musi nic mówić, czynownicy domyślają
się jego życzeń i spełniają je, zanim je wypowie. PiS podejmuje decyzje według
jego zachcianek, PiS-owski chór śpiewa według jego partytury.
I tak samo za chwilę będzie w całym kraju.
Sądy będą sądami tylko z nazwy, a ten najważniejszy będzie najwyższy też tylko
z nazwy, bo najwyższym prawem w praktyce będzie wola wodza. W sprawach o
politycznym zabarwieniu sądy będą miały mniej więcej taką niezależność jak sąd
partyjny w PiS, który przyklepuje wszystko, czego chce Kaczyński. Partia jest
na usługach prezesa, a teraz na usługach jego i partii będzie całe państwo.
Zrepolonizowane banki będą sponsorowały (już sponsorują) liczne
przedsięwzięcia wskazane przez władzę. Z państwowych spółek właściwie uczyniono
finansowe zaplecze partii, opłacając z ich pieniędzy partyjną telewizję i
partyjne kampanie.
Pośpiech w
przepychaniu ustaw demolujących resztki demokracji jest zrozumiały. Wódz,
który zapewne już za moment obejmie funkcję premiera, musi mieć oczyszczone
pole. Żadnego podziału władz - ma być jedynowładztwo. Żadnego głosu sprzeciwu,
który mógłby go powstrzymać. Trzeba też, rewanżując się przy okazji za weta i
wymuszone wizyty w Belwederze, do końca ośmieszyć i zadrianizować prezydenta.
Intronizacji pana i władcy towarzyszy bowiem abdykacja Andrzeja Dudy.
Ostateczna.
Mówienie o
dyktaturze jeszcze niedawno narażało mówiącego na zarzut braku umiaru, a może
nawet ulegania histerii. Już nie. Autorytet na lewicy, Karol Modzelewski, mówi
o państwie policyjnym. Autorytet dla konserwatystów, Aleksander Hall - o
zamordyzmie. Autorytet dla liberałów, Leszek Balcerowicz - o państwie
autorytarnym. Autorytet dla centrystów, Donald Tusk, sugeruje realizowanie
przez władzę scenariusza kremlowskiego. Wspólnota myśli i odczuć tych ludzi
jest ważna. Reakcją na autorytarną władzę jest powstanie - podobnie jak w
czasach PRL - demokratycznej opozycji. Czyli takiej, dla której celem
naczelnym, definiującym i wspólnym jest przywrócenie demokracji.
Biorąc pod uwagę
wymontowanie niemal wszystkich bezpieczników, jakimi dysponuje demokracja,
osiągnięcie tego celu będzie szalenie trudne. W punkcie wyjścia najważniejsza
jest świadomość tego, co zdecyduje o wyniku tej batalii.
Rozstrzygnie się ona w politycznym centrum. Jego osłabienie
zawsze zwiastuje kłopoty, widać to nie tylko po rozchwianej politycznie
Wielkiej Brytanii czy bardziej podatnej niż kiedykolwiek wcześniej na
wewnętrzne wstrząsy Ameryce, ale nawet po tak stabilnej demokracji jak
niemiecka. Gdy demokracja pada, autokratyczna władza dąży do paraliżu, a potem
demontażu centrum. Jarosław Kaczyński wie, że musi pilnować, by nic nie wyrosło
mu na prawym skrzydle, ale śmiertelny wróg jest właśnie w centrum.
Centrum może ocaleć
wyłącznie pod warunkiem jedności wszystkich najważniejszych demokratycznych
sił, od konserwatystów po ludzi lewicy. Operując skrótem - od Halla po
Modzelewskiego, od Biedronia po Ujazdowskiego. Absolutnie nie bagatelizuję
kwestii ważnych dla konserwatystów, liberałów czy ludzi lewicy. Ale - z całym
szacunkiem dla nich - dziś są one nieistotne. Za kilka miesięcy padną kolejne
instytucje drogie konserwatystom, a już drakońska ustawa antyaborcyjna może
być skrajnie drakońska. Dopóki w Polsce będzie autorytaryzm/zamordyzm/państwo
policyjne, nie zostaną zrealizowane żadne postulaty lewicowe, konserwatywne ani
liberalne. Kto tego nie rozumie, nie rozumie absolutnie nic. Na podział
przyjdzie jeszcze czas. Ale powinien on nastąpić po wygraniu ostatecznej bitwy,
a nie przed nią. Dziś, przy wszelkich różnicach między demokratami, jedno musi
być dla nich oczywiste - wszystko, co ich dzieli, jest doskonale nieistotne w
zestawieniu z tym, co ich musi łączyć: pragnieniem życia w normalnym,
demokratycznym, europejskim kraju. Zamiast więc politykować pryncypialnie, tak
jakbyśmy wciąż żyli w demokratycznym kraju, należy postępować racjonalnie, o mniej
ważnych różnicach na jakiś czas zapominając.
Zjednoczenie
wszystkich demokratów jest niezbędne, by wygrać. Ale jest niezbędne także po
to, by w razie porażki przegrać „przyzwoicie”. Kto wie, może 40 proc. z małym
hakiem w wyborach parlamentarnych da szansę odwrócenia biegu wydarzeń w
wyborach prezydenckich. Klęska w tych pierwszych doprowadzi do marginalizacji
opozycji i kolejnych klęsk w kolejnych wyborach. A wtedy era mroku potrwa nie
kolejne dwa ani nie kolejne sześć lat, ale całe pokolenie. Szkoda Polski,
szkoda naszych dzieci.
Tomasz Lis
Pinokio w Wietnamie
Trzeba przyjąć do wiadomości, że dla obozu
nazywanego rządowym takie sformułowania jak: „fundamentalne zasady”,
„poszanowanie prawa” czy „konstytucja” po prostu nic istnieją i nic stanowią
żadnych przeszkód dla osiągnięcia celu, jakim jest władza absolutna, a przy
okazji demolka demokracji. Tu patrzę prosto w oczy tym wszystkim, którzy po
lipcowych wetach mieli nadzieję, że nasz Pinokio nawrócił się, przypomniał
sobie Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego i zacznie strzec konstytucji,
służąc wszystkim obywatelom.
Żenujące obrady
komisji (o ironio, sprawiedliwości i praw człowieka) wykazały kolejny raz, że
PiS wszystkich, łącznic z niekłamaną bohaterką panią Zofią Romaszewską, nabija w
butelkę. Prezydent przepytywany w wywiadzie przed ucieczką do Wietnamu
zastosował manewr znany z ćwiczeń dla początkujących aktorów. Kiedy kłamał,
opuszczał powłóczyste powieki, co przy tej liczbie kłamstw sprawiało wrażenie,
że jest to rozmowa z niewidomym. Nie widział problemu w tym, że składa
niekonstytucyjne ustawy. Był spokojny, że jego przedstawiciele będą w stanic
odpowiedzieć logicznie na zadane pytania, nic tylko z dziedziny prawa, ale też
wtedy, kiedy okaże się, że wprowadzane poprawki np. wzajemnie sic wykluczają.
Fajnie jest zajadać sajgonki, kiedy to, co się dzieje w kraju, woła o pomstę do
nieba.
Niebo na razie jest
głuche i nic widzi, że jednocześnie poza sprawą niezawisłych sądów tli się
lont w postaci kuriozalnych zmian ordynacji wyborczej, a tuż za rogiem
fundamentaliści, których PiS jest wyborczym zakładnikiem, próbują się przebić
z kolejnymi zmianami w ustawie aborcyjnej. Już niedługo Boże Narodzenie i
bydlątka będą mówić ludzkim głosem. Wyprzedziła Wigilię pewna krowa, która
miała dość przebywania w pobliżu ludzi i po dwóch miesiącach odnalazła sic w
stadzie wolno żyjących żubrów. Tu też trzeba uważać, bo do Puszczy
Białowieskiej minister Szyszko przenosi Łysą Polanę.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Delegalizacja
Kilka dni temu prof. Magdalena Środa napisała
felieton „Rozumiem wstyd, że należy się do PiS. Ale dlaczego wstydzicie się
Platformy? Dlaczego Nowoczesnej?”. Rzecz była o charakterystycznym dla szeroko
rozumianych środowisk opozycyjnych dystansowaniu się na każdym kroku od
wszelkich partii, tak jakby partyjność była piętnem. Środa argumentuje: „Żyjemy
w systemie politycznym, w którym partyjność stanowi niezbędny element
skutecznego działania. To nie partie są złe, tylko ludzie, którzy - bywa -
czynią z nich organizacje mafijne, rodzinne, układowe, zaborcze lub kompletnie
martwe. I to trzeba zmieniać”.
Jak dotąd pełna
zgoda, pani profesor. Ale dalej jest gorzej i niestety niebezpiecznie, a na
pewno przeciwskutecznie: „Rozumiem, że piętnem jest należenie do PiS. Gdy to
ugrupowanie będzie już zdelegalizowane z powodu łamania konstytucji,
faszyzacji kraju i zastępowania demokracji innym ustrojem, przyznanie się do
niego będzie prawdziwym wstydem”.
Zacznijmy od tego nieszczęsnego piętna. Może dla pani
profesor i jej kręgu towarzyskiego przynależność do PiS jest powodem do wstydu,
ale myślę, że nie spędza to snu z powiek członkom partii, którą popiera prawie
połowa głosującego elektoratu, a kolejne kilkanaście, może dwadzieścia procent
przygląda się na zasadzie: nie głosuję na nich, ale jak zrobią coś dla mnie,
to w porządku.
Rozumiem, że
deklaracja o pisowskim piętnie poprawia samopoczucie pani profesor i utwierdza
ją w poczuciu wyższości. Proszę mi jednak uwierzyć - mimo żem prosty magister
- iż każda taka wypowiedź jeszcze bardziej przywiązuje elektorat do partii
matki, a tego i owego niegłosującego dotychczas na Jarosława Kaczyńskiego może
do takiej decyzji popchnąć. Ten sam mechanizm działał z disco polo. Im bardziej
światli i mądrzy piętnowali kicz i tandetę współczesnej polskiej muzyki ludowej,
tym bardziej rosła jej wśród ludu popularność. Aż triumfalnie wkroczyła do
miast. Obrażanie pisowskiego ludu być może daje satysfakcję, ale jest kompletnie
bezproduktywne, zwłaszcza jeśli liczymy na to, że coś ma się w naszym kraju
zmienić na lepsze.
No i wreszcie:
delegalizować PiS? Serio? Pomijam już fakt, że jakby ktoś dzisiaj miał kogoś
delegalizować, to raczej oni nas niż my ich. Ale dobrze, załóżmy, że stanie
się to, o czym - jak rozumiem - wspólnie marzymy z profesor Środą, czyli PiS
przerżnie wybory i jakaś opozycja przejmie władzę. Pomińmy ten drobiazg, że na
dzisiaj wiele wskazuje na to, iż za dwa lata obóz Kaczyńskiego przeciwników
rozklepie. Ale owszem, wiadomo, kiedyś przegrają.
Tak, kiedy demolują
system demokratyczny, pchają nasz kraj w stronę autorytaryzmu, atakują Zachód
niczym komediowy dyktatorek, kokietują rodzimych faszystów, robią z Polski na
arenie międzynarodowej obiekt specjalnej troski, to owszem - szlag mnie trafia
i budzą się we mnie niedobre uczucia. Być może w takich emocjach prof. Środa
rzuciła greps o delegalizacji.
Reakcja
prorządowych publicystów była oczywista i całkowicie zrozumiała: oto Środa
ujawnia plan opozycji po przejęciu władzy. Na ich miejscu ciągnąłbym to jak
najdłużej. Bo takie wypowiedzi to prezent od św. Mikołaja. Proszę, co za
demokraci, chcą delegalizować najpopularniejszą polską partię tylko dlatego,
że wbrew ich oczekiwaniom wygrała wybory i realizuje złożone rodakom obietnice
wyborcze.
Dobra, pomińmy
propagandę władzy i przypomnijmy, że taka np. PZPR miała prawdziwą krew na
rękach, setki zamordowanych i dziesiątki tysięcy uwięzionych na sumieniu.
Rządziła prawdziwie dyktatorsko. Została zdelegalizowana? A jej następczynie
SdRP i SLD? Jak by mnie nie trwożyły poczynania PiS, to naprawdę daleko im do
PZPR w jej najbardziej nawet liberalnej fazie. Znajmy proporcje.
Ale najważniejsze
jest co innego. PiS przegrywa wybory, zostaje zdelegalizowane i co robimy z
milionami popierających go ludzi? Do rezerwatów wsadzimy? Podkarpacie murem
otoczymy i tam wszystkich przesiedlimy? Może kogoś zaskoczę, ale nadal
będziemy musieli żyć razem w jednym kraju. Nawet jeśli PiS przegra, to zgarnie
swoje kilkadziesiąt procent głosów oddanych przez ludzi, którzy utożsamiają się
z tą partią jak żaden inny elektorat ze swoją. Co więcej, dla wahających się
dzisiaj po tamtej stronie gadki o delegalizacji to sygnał: ani kroku wstecz,
bo tamci i tak zgotują nam rzeź.
Wobec tego, co PiS
dzisiaj wyprawia, chęć zemsty jest emocjonalnie zrozumiała. I jednocześnie jest
najgorszym pomysłem na to, co potem.
Marcin Meller
Dwie teorie
Teorie są dwie. Jedna głosi, że w parlamencie
danego kraju powinna zasiadać absolutna śmietanka intelektualna społeczeństwa,
najwybitniejsi prawnicy, historycy, filozofowie, spece od sztuk wojennych i
edukacji, medycyny i spraw społecznych - tacy, co wiedzą więcej, wyobraźnią
sięgają dalej niż zwykły szary człowiek. To konsylium lekarskie złożone z
najwybitniejszych lekarzy, które potrafi ustalić diagnozę i metody leczenia
pacjenta, jakim jest państwo.
I teoria druga: w
parlamencie powinni zasiadać zwykli obywatele, reprezentanci ludu - takiego,
jaki on jest. W Polsce byłby to góral z Bieszczad, rybak z Wybrzeża, nauczyciel
z powiatowej szkoły, muzyk z kapeli rockowej, chłop ze wsi, byle wyszczekany,
jak Lepper spod wagonów z ziarnem, co zawalczy o nasze sprawy najlepiej, bo
jest jednym z nas. Nie żadna śmietanka, kasta, elita - won z nimi. To my
chodzimy po ulicach, do urzędów, widzimy co i jak, to nasze dzieci chodzą do
szkoły, wiemy, czego powinny się uczyć, wiemy, czego nam trzeba, a nie jakieś
wydumane profesorskie gremia.
Jak wielka jest
różnica między jednymi a drugimi, można dowieść empirycznie. Grupa pijaków
wybrałaby niechybnie tego, co zaoferuje największą ilość alkoholu i na pewno
nie tego, co picia zakazuje, bo uważa, że to wyniszcza społeczeństwo. Grupa
biznesmenów tego, co obieca najniższe podatki i nie tego, co będzie żądał lepszych
warunków socjalnych dla pracowników. Grupa mieszkańców wsi najpewniej tego, co
obieca im kawałek asfaltu, ale już niekoniecznie budowę lotniska, które
potrzebne jest całemu państwu. Tak to działa. Zęby w trybach się mijają, choć
każdy ma swojego wysłannika, bo nikt nie widzi państwa jako całości, a do tego
jest potrzebna ogromna wiedza.
Odstawmy sprawę
konsylium lekarskiego, bo wiadomo, że nikt nie chciałby, aby to sąsiedzi decydowali,
czy mu amputować nogę - lepiej, żeby to omówili chirurdzy. Ale wyobraźmy sobie
rozmowę Tadeusza Mazowieckiego z dzisiejszym wybrańcem ludu Dominikiem
Tarczyńskim. Z jednej strony człowiek o potężnym dorobku intelektualnym,
wielkiej wiedzy i szerokich horyzontach, z drugiej taki, który podczas
egzorcyzmów pluł gwoździami, w trakcie rozmowy szydzi z rozmówcy, przerywa,
kłamie, w końcu może powiedzieć: „Dobra, bydlaku, chodź na solo!”. Otóż
zakładam się, że ogromnym rzeszom polskiego narodu tenże Tarczyński mógłby
się spodobać - tacy jako naród jesteśmy, uwielbiamy nawalankę, imponuje nam
chamstwo. Rozum jedno, bójka drugie. I teraz wyobraźmy sobie, że jakimś
dziwnym splotem okoliczności tenże Tarczyński zostaje ministrem spraw
zagranicznych (a może się tak stać, czemu nie) i rozmawia z Putinem. Zamknijcie
oczy i zobaczcie to. Tarczyński mówi do Putina: „Chodź na solo”. Kapujecie? I
wyobraźcie sobie minę Putina.
Zobaczcie oczami
wyobraźni posłankę Pawłowicz jako członkinię Międzynarodowego Trybunału w Hadze.
Poważną sędzię w todze. Akurat przesłuchują jakiegoś ważnego świadka, tenże
mówi: „Myślę, że chcieliby państwo...” i wtedy ona woła: „Nie!”. Zdumienie.
„Ale...”
ponownie zaczyna zeznający i znów wrzask Pawłowicz:
„Nieee!”. Gdy inni sędziowie usiłują ją przywołać do porządku, ona puszcza
serię z kałasznikowa: „Zamknijcie swoje zdradzieckie mordy! Lewactwo, faszyści,
wynocha, szmaty!”. Tak mogłoby być. Bo przecież tak jest tu, w Polsce, w naszym
parlamencie. I nie oszukujmy się - wielu Polaków uznałoby: „Kurde, świetna
jest, dowaliła im, jak należy, co nam będą podskakiwać!”. Na zarzut, że to, co
robi Pawłowicz, jest niezgodne z prawem, równie wielu krzyknęłoby chórem:
„Jesteśmy za niezgodnością z prawem!”. Nie chcę pisać: „tacy jesteśmy”, bo
przecież nie wszyscy tacy jesteśmy, ale powiedzmy otwarcie: tacy bywamy i to w
niemałym procencie. Gdybyśmy nie bywali, nigdy byśmy nie oddali pół głosu ani
na Tarczyńskiego, ani na Pawłowicz, ani na Piotrowicza, postać surrealistyczną.
Siadanie do pokera
z szulerem, który przed rozgrywką kładzie karty na stole, wybiera kilka asów i
na naszych oczach wkłada je sobie do rękawa, zaś pozostałe karty znaczy
scyzorykiem i uśmiechając się diabelsko, mówi: „To co? Zaczynamy!” - to zajęcie
dla wariatów. A jednak członkowie opozycji siadają z tym oszustem i kłamcą, nie
mając żadnego sposobu na niego i nie umiejąc sobie z tym poradzić. I znowu nie
mam pojęcia, czy naród w swej większości tą degrengoladą nie jest zachwycony.
Przecież ów zachwyt wykazują rosnące sondaże. Tak jakbyśmy dno uważali za nasze
ulubione środowisko.
Zbigniew Hołdys
Cudzysłowy
Pierwsze zdanie powinienem zapisać w taki
sposób: w ubiegłym tygodniu „parlament” „obradował” nad „projektami ustaw” o
„reformie sądownictwa” i „reformie prawa wyborczego” Większość określeń, jakich
używamy dziś w Polsce do opisu zdarzeń politycznych, coraz bardziej odkleja się
od rzeczywistości. Nie używając cudzysłowów, w jakimś stopniu autoryzujemy
gwałt na słowach. Ale ile można? Niestety, brakuje katalogu znaków
interpunkcyjnych, który sygnalizowałby, że używane pojęcie rozstało się ze
słownikową definicją. Bo czy da się mówić o obradach lub debacie, jeśli
oponentom odbiera się prawo głosu; albo napisać serio o projektach ustaw i
poprawkach, jeśli ich tekstu nie znają nawet wnioskodawcy; jak używać słowa
reforma, gdy zmiana psuje, a nie polepsza? Sejm, Senat, Trybunał Konstytucyjny,
prezydent, premier, marszałek, za moment Krajowa Rada Sądownictwa, Państwowa Komisja
Wyborcza - kolejne instytucje państwa są pozbawiane wagi, znaczenia,
niezależności. PiS wygryza je od środka jak kornik drukarz. Zostają martwe
fasady, wydrążone konstrukcje, dekoracje do teatrzyku marionetek.
Tym razem w sejmowych dekoracjach
obejrzeliśmy jakieś przedwczesne jasełka, gdzie (przepraszam za skojarzenie) w
role gorliwych apostołów nadchodzącego królestwa, nowego Piotra i Pawła,
wcielali się państwo Piotrowicz i Pawłowicz. Cóż, jaka wiara i jaki prorok,
tacy apostołowie. Ale ten spektakl, nawet jak na marne standardy, do których
przywykamy, był wyjątkowo odstręczający. Można było współczuć posłom opozycji,
że muszą w tym uczestniczyć, znosić arogancję, agresję, pogardę. Jednak
dokładnie przed rokiem opozycja - najpierw decydując się na blokowanie mównicy
sejmowej, a potem na zakończenie protestu - w zasadzie zdefiniowała swoją rolę
w tej grze: nawet jeśli PiS przepycha przez Sejm, co chce i jak chce, trzeba
protestować, dawać świadectwo, nie odpuszczać. W tym sensie, mimo porażki we
wszystkich głosowaniach, tego tygodnia opozycja nie przegrała.
I co teraz? PiS sobie uchwali przejęcie
formalnej władzy nad sądownictwem, prezydent pewnie podpisze, ale do
faktycznej kontroli, zwłaszcza nad sądami powszechnymi, droga jeszcze daleka.
Trzeba by wcześniej przeprowadzić kadrową czystkę na dużą skalę, złamać opór
środowiska, a to wcale nie będzie łatwe, o ile w ogóle możliwe.
I musi potrwać. Widać zresztą, że partia nastawia się na
długotrwałe oblężenie sądów. Tu będą używane głównie dwa narzędzia: obniżony
wiek emerytalny i postępowania dyscyplinarne. Wysyłanie w stan spoczynku
sędziów, którzy ukończą 60 i 65 lat, to pozbywanie się ze składów orzekających
osób najbardziej zawodowo doświadczonych, ustabilizowanych życiowo, zwykle już
nienastawionych na awanse, przywykłych do sędziowskiej niezawisłości,
politycznie nieelastycznych. Że obniży to jakość funkcjonowania wymiaru
sprawiedliwości, nie ma znaczenia, bo od początku nie o to w tzw. reformie
chodzi.
Także nowa Izba Dyscyplinarna w Sądzie Najwyższym jest
ewidentnie projektowana jako instrument represji, usuwania z zawodu na polityczny
wniosek. Niemniej zanim te narzędzia przefiltrują,„oczyszczą” środowisko
sędziowskie (Zofia Romaszewska podkreśliła, że„sędziowie nie mają prawa do
obrony swojej niezależności”), pewnie skończy się kadencja tej władzy. Zresztą
podobnie jest w innych obszarach (media, prywatna gospodarka, organizacje
społeczne, zawodowe, a przede wszystkim samorządy); tego wszystkiego nie da się
łatwo i szybko przejąć oraz przetrawić. Dlatego partia wszelkimi sposobami -
przez wykorzystanie aparatu państwa, służb specjalnych, budżetowych pieniędzy
(miliard na TVP), aż po zmianę ordynacji wyborczej - będzie próbowała zapewnić
sobie wyborcze zwycięstwo. To kwestia elementarnego bezpieczeństwa i
przetrwania tej formacji.
Polecam w tym numerze rozmowę z węgierskim
socjologiem Balintem Magyarem, który opisuje stan deprawacji i prywatyzacji
państwa węgierskiego po 7 latach rządów Viktora Orbana, władzy już dobrze
osadzonej, kontrolującej wszystkie elementy systemu państwowego. Dramatyczna
przestroga dla nas. Z niedawnej podróży do Ameryki Łacińskiej, która ma
wyjątkowo długie, różnorodne i bardzo bolesne doświadczenia z rządami
rozmaitych dyktatur i populistów, przywiozłem jeszcze dodatkowy worek
ostrzeżeń. Przy wszystkich odmiennościach społecznych i historycznych tamtego
regionu metody i techniki manipulacyjne stosowane przez autokratów wydają się
odwieczne i uniwersalne (polaryzacja społeczeństwa, nieustanna mobilizacja do
walki z wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi, zwłaszcza rozmaicie definiowanymi
elitami, kombinacja przywilejów i represji, te same retoryczne kompozyty -
religia, naród, dobro ludu, honor, wielkość). Doświadczenie Ameryki
Południowej wskazuje, że dobrze zainstalowane autorytarne reżimy mogą trwać po
kilkanaście lat i zwykle upadają dopiero w warunkach głębokiego kryzysu lub po
śmierci charyzmatycznego caudillo. I wreszcie, uczy też, że każdy epizod
rządów niedemokratycznych powoduje polityczne i gospodarcze konwulsje, które
cofają w rozwoju państwa i społeczeństwa na wiele lat, na ogół na pokolenie.
Nie, na pewno nie jesteśmy skazani na taki
scenariusz. Tu jednak wciąż jest inna historia, inny kontekst. Zresztą w tym
paskudnym politycznie i klimatycznie tygodniu dostarczamy Państwu, wraz z tym
numerem POLITYKI, sporą dawkę optymizmu. Proszę przeczytać nasz okładkowy
raport z badań„Jakiej Polski chcą Polacy?”. Okazuje się, że pogardzana,
wyśmiewana„liberalna demokracja” jest w Polakach nadspodziewanie mocno
zakorzeniona, a PiS bynajmniej nie sprawuje jeszcze w Polsce rządu dusz. Mamy -
cała polityczna, etyczna, estetyczna, mentalna opozycja wobec PiS - rok do
pierwszej wielkiej bitwy o władzę w samorządach i dwa lata do wyborów
sejmowych. Jeśli PiS nie pójdzie na jawną awanturę z odwołaniem, skrajnym
zmanipulowaniem lub jednostronnym ogłoszeniem wyników wyborów, wciąż może
przegrać. Ale raczej tylko teraz. Jeśli wygra, będziemy tu mieli jeszcze więcej
„demokracji'; „pluralizmu” „dobrobytu” i „wolności”
Jerzy Baczyński
Historia w więzieniu
Ustawa o jawności życia publicznego przewiduje
wprowadzenie sygnalistów, którzy będą informować o korupcji - prawdziwej lub
domniemanej - w zakładach pracy. Nie można wykluczyć, że sygnalista będzie miał
pokusę złożenia donosu na zamówienie, będzie reagował na to, czego oczekuje
„góra” albo że ktoś mu podpadnie. Jak się chce psa uderzyć... Świadczy o tym
przypadek prof. Pawła Machcewicza, byłego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej
w Gdańsku.
Gdyby profesor był
posłuszny i wyrobiony politycznie, to od początku szykowałby wystawę w duchu
Polski niezłomnej (wszak prezydent Duda zapewniał, że jest niezłomny),
nieskazitelnej, niepokonanej, niewinnej, bohaterskiej i tak dalej, w duchu
obowiązującej polityki historycznej, która zawsze obsadza nas w roli ofiar,
broń Boże sprawców. Dobrze to czuje pani Maria Szonert-Binienda, zamieszkała w
USA, która pisze w „Sieciach Prawdy”, że to właśnie my, Polacy, jesteśmy
„największymi ofiarami niemieckiego faszyzmu i sowieckiego komunizmu”.
Niestety, ubolewa autorka, przemilczanie doznanych krzywd stało się już naszą
cechą narodową. Milczymy z wyrachowania, z powodu dbałości o przyszłość, o
nasze bezpieczeństwo. W ten sposób Polacy - zdaniem pani zamieszkałej
bezpiecznie za oceanem - zostali wtrąceni „w przepaść nicości moralnej tak, aby
się już nigdy z tej przepaści nie wydostali”.
Ledwo pod muzeum
podłożono kamień węgielny, prezes Kaczyński z góry ostrzegał przez budowaniem
instytucji antypolskiej (inicjatywa była Tuska, więc polska być nie mogła).
Prof. Machcewicz nie wziął sobie tych ostrzeżeń do serca, zamarzyło mu się
muzeum światowe, a nie prowincjonalne, więc nowa władza, duet PP.
Gliński-Sellin, powołała swoich recenzentów, którzy zgodnie z oczekiwaniami
stwierdzili, że wystawa za mało uwzględnia polski punkt widzenia, za mało
eksponowane są straty Kościoła, że tego nie ma, tamta jest za słabo widoczna
itd. Mimo że chór wybitnych historyków z najlepszych uczelni światowych
wychwalał muzeum pod niebiosa, zdaniem wydziału ideologicznego KC Partii
muzeum wymaga zmian, zwłaszcza zmiany dyrektora. Machcewicz został zdjęty, tak
jak zdjęci zostali generałowie (około 30), ambasadorowie (62 w ciągu dwóch
lat), sędziowie, dyrektorzy Instytutów Książki, Adama Mickiewicza, Sztuki
Filmowej - ktokolwiek zrobił coś dobrego, coś godnego uwagi, ten został wyrzucony,
a na jego miejsce przyszedł człowiek zaufany. TKM pędzi przez Polskę z
szybkością pendolino.
Mieściłoby się to
jeszcze w kategoriach głupoty, gdyby nie fakt, że do drzwi Machcewicza zapukało
CBA. To już nie jest głupota - to świństwo. Bo nawet jeśli służby szykują coś
lub uważają, że mają coś na Machcewicza, to na miłość boską - nie teraz! Trudno
bowiem oprzeć się wrażeniu, że państwo polskie szuka kija na niezłomnego
profesora, żeby go do końca zdyskredytować. Przerobić historyka na
kryminalistę. Machcewicz będzie miał dla kogo wygłaszać pogadanki z historii
Polski, najlepiej w najnowocześniejszym więzieniu.
Właśnie poseł ziemi
opolskiej, wiceminister Patryk Jaki, chwalił się, że w okolicach Brzegu Opolskiego
Polska zbuduje największe i najbardziej nowoczesne więzienie w Europie. Jest to
bez wątpienia inwestycja celowa, gdyż w zakładach karnych panuje przeludnienie.
Znajdzie się tam na pewno nie tylko okazała kaplica, ale i sala wykładowa.
Przypomina mi to, jak około 20 lat temu, kiedy byłem ambasadorem w Chile,
wizytę złożył wicepremier i minister spraw wewnętrznych Janusz Tomaszewski
(AWS), ówczesny Błaszczak. Dosłownie kilka dni przed przyjazdem ministra w
Chile otwarto „najnowocześniejsze więzienie w Ameryce Łacińskiej”, nic
dziwnego, że gospodarze chcieli się pochwalić. Faktycznie, zwiedzając
nowoczesny obiekt, można było sądzić, że oglądamy jakieś SPA - ośrodek
rekreacyjno-edukacyjny, wszystko to sterowane komputerowo i obserwowane przez
setki kamer. Centrum dowodzenia przypominało wieżę kontrolną lotniska w
Chicago. Żaden więzień nie mógł się nawet podrapać bez wiedzy dyżurnego
oficera. Ciepło, widno, bezpiecznie - chętnie bym tam został na dłużej i
umacniał współpracę najlepszych więzień, ale służba nie drużba. Odjechaliśmy
pod wrażeniem, ale niedaleko, bowiem zaledwie kilka dni po otwarciu powiodła
się pierwsza ucieczka z wzorowego więzienia.
Donosicielstwo, intryganctwo, nieufność,
surowa dyscyplina (dyscyplinowanie sędziów i innych zawodów prawniczych) - to
wszystko cechy obecnego reżimu. W Sądzie Najwyższym ma powstać izba dyscyplinująca
sędziów, adwokatów, radców i prokuratorów - na pewno największa w Europie.
Dotychczas naszą specjalnością były izby wytrzeźwień, teraz będą izby
dyscyplinujące.
„Wracam właśnie z rady nauczycielskiej, na
której dowiedziałem się, że wkrótce do placówek oświatowych zostaną
wprowadzeni tzw. sygnaliści, którzy mają na celu sprawdzanie, czy nauczyciele
wypełniają swoje obowiązki »moralnie« i »bez zewnętrznych wpływów« czytamy na Facebooku. - Pani wprost nam powiedziała, że
niektórzy nauczyciele w rozmowach z rodzicami podważają dobre imię Ministerstwa
Edukacji (szczególnie po ostatnich reformach). Zadaniem sygnalisty jest być
wtedy na miejscu, by »pouczyć« niesfornego belfra i służyć »pomocą« rodzicom,
którzy chcą się zapoznać z reformą oświaty. Nauczyciele i rodzice będą zobowiązani
w razie zauważenia »niemoralnego« zachowania innego nauczyciela do
poinformowania dyrektora placówki albo sygnalisty”.
Załóżmy, że jakiś
nauczyciel zechce dzieciom wpajać niechęć do wojen, będzie utrzymywał, że wojna
to najgorsze nieszczęście, śmierć, cierpienie i zniszczenie. Na to odezwie się
jakiś sygnalista, jeden z recenzentów Muzeum II Wojny, i zapyta: - A męstwo?
Dzielność? Patriotyzm? Braterstwo? Solidarność? Czyż wojna nie jest kolebką
tych cnót? Sygnalista nie przepuści.
Daniel Passent
Goń go do dziury
Sytuacja w ringu jest następująca:
prezydent w narożniku kurczowo trzyma się lin, by nie upaść.
Można zatem powiedzieć, że obie ręce ma zajęte. Przed nim
stoją dwaj, którzy go leją - z lewej pan Zbyszek, a z prawej pan Antoni. O,
prezydent właśnie zrobił unik! Widzi to sędzia ringowy siedzący w wygodnym
fotelu, bo boli go nóżka. Ostro łaje reprezentanta, że uniki to szyderstwo z
dumy narodowej niegodne prawdziwego Polaka.
- Taki zawodnik może być dożywotnio zdyskwalifikowany -
przestrzega arbiter. Prezydent na to: - Panie sędzio, przecież ja od tego
zacząłem, że w służbie ojczyzny zszargałem konstytucję. To ja nadżarłem trzecią
władzę, ułaskawiając ministra, który nie miał prawomocnego wyroku.
- Antek, goń go do
dziury! - krzyknął ktoś z tłumu zgromadzonego wokół ringu. Przez liny zaczął
się przedzierać naczelny „Gazety Polskiej”. Zgrzytając zębami, syczał: - Nie ma
pan szans na reelekcję. Nie będę na pana głosował, nawet jeśli miałby wygrać Donald
Tusk. Z wielkiego fotela wychynął czubek głowy sędziego: - Zostawcie go w
spokoju, chcę sprawdzić, czy mi jeszcze raz coś zawetuje. Pan Zbyszek się
skrzywił, ale posłusznie opuścił ręce. Patrząc w oczy prezydentowi, przekazał
mu wiadomość: - Nie będziesz mi tu podstawiał nogi, gwałcąc demokrację, bo
tylko ja mam do tego moralne prawo. A fotel zaskrzypiał: - I sprawiedliwość.
Błysk fleszy
otoczył na chwilę parę siedzącą w pierwszym rzędzie. To Zofia Romaszewska,
więziona w PRL za działalność opozycyjną, i poseł PiS Stanisław Piotrowicz,
pezetpeerowski prokurator oskarżający oponentów ówczesnej władzy, uścisnęli
sobie ręce. - Powiem prezydentowi, że jest dobrze. Chapeau bas, myślałam, że
będzie gorzej - skomentowała doradczyni głowy państwa przyjęcie przez komisję sejmową
ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym w wersji PiS. A prościej mówiąc - zupełne
zgruchotanie aparatu
sprawiedliwości przez cynicznych polityków. Fotel tylko radośnie
jęczał sprężynami.
Ale naprawdę radośnie było w tzw.
toruńskiej alejce, czyli głównej drodze prowadzącej z geotermalnych odwiertów
na ring. Tu właśnie fetowała 26 lat obecności w eterze wielka grupa rodziny
Radia Maryja. Wiła się niczym uroczysty soliter, składając hołd skromnemu
zakonnikowi. Każdemu, kto wręczył kopertę, wdzięczny gospodarz ofiarowywał w
zamian imienną przepustkę do nieba. Rozkoszą było patrzeć na już zbawionych. Na
pierwszym miejscu - prof. Jan Szyszko, anioł stróż polskiej fauny i flory,
który podarł na strzępy rodowód Puszczy Białowieskiej, uznając, że nie jest to dziedzictwo
przyrodnicze, tylko dzieło rąk ludzkich. Teraz drze kolejne metryki: Puszczy
Bukowej pod Szczecinem i Karpackiej na pogórzu. Na miejscu drugim - anioł stróż
porządku publicznego Mariusz Błaszczak. Zawsze z żelazkiem w ręku, bo właśnie
skończył prasowanie garnituru. Każdego wieczoru zapisuje sobie na kartce:
„Ważne! Wyjaśnić sprawę Igora Stachowiaka”, ale następnego dnia kartka mu
ginie. W sumie zginęło ich już 520. Za to co miesiąc minister jest obecny na
Krakowskim Przedmieściu, by sprawdzić, czy wszyscy funkcjonariusze przyszli
pod płot. Trzecie miejsce zajęli ex aequo pan Zbyszek i pan Antoni, ale o nich
już pisałem.
W naszej polskiej
hali widowiskowo-sportowej sytuacja w ringu się nie zmienia. Fotel wciąż stoi
w centrum kwadratu, a wspomniany na początku narożnik jest bacznie
obserwowany. Halę zamiata się dość często, ale nieporządnie, więc pośrodku
rośnie góra śmieci, połamanych krzeseł i życiorysów. To zaczyn wyspy wolności i
tolerancji, którą kiedyś otoczy się kolczastym różańcem. Żadna mysz się stąd
nie wyślizgnie i żadna myśl się tu nie dostanie.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz