Batalia polityczna,
jaka toczy się w coraz to nowych odsłonach, to wciąż to samo starcie dwóch
koncepcji państwa i polskości. Jedną z nich określa Jarosław Kaczyński, drugą
Adam Michnik - odwieczni adwersarze, którzy swoje debaty toczyli już na długo
przed powstaniem PiS.
Im większe piętno odciska na kształcie Polski
Jarosław Kaczyński, tym lepiej widać, jakim państwem Polska była. Konstytucję
zaczęliśmy czytać dopiero wtedy, gdy przestała cokolwiek znaczyć.
Dowiedzieliśmy się, czym zajmuje się Sąd Najwyższy, a czym Krajowa Rada
Sądownictwa, gdy żegnały się z niezależnością. Zrozumieliśmy w ogóle, jakie
jest znaczenie takiego pojęcia jak trójpodział władzy, gdy ulegał likwidacji.
Przede wszystkim jednak zrozumieliśmy, na czym polega liberalizm, główna ofiara
polityki Kaczyńskiego. Do niedawna kojarzył się bardziej z gospodarką, dziś
zrozumieliśmy, że najważniejsze, aby był polityczny. Jego prawodawcy przegrali
pierwsi i było to już dawno. Zostawili jednak właśnie liberalizm i jego
fundamenty: instytucje i zasady. Budowa liberalnego systemu była pierwszym
rozdziałem w historii wolnej Polski po 1989 r. i pożegnaniem z polityką
dysydentów.
Gdzieś obok już
czaił się Judasz liberalnego wyznania. Można powiedzieć, że to właśnie Kaczyński
jest ostatnim politykiem Unii Wolności, który dziś realizuje jej linię a
rebours. Najlepszym wskaźnikiem przewidywania, co zaraz zniszczy, jest to, co
u progu transformacji zostawiła po sobie UW i - korzystając z rządu dusz w
pierwszych latach - wprowadziła rękami różnych partii w życie. Najważniejsza w
tym wszystkim była oczywiście konstytucja z 1997 r.
Po zdobyciu pełni
władzy w Polsce Kaczyński wcale nie z Platformą Obywatelską i Tuskiem się
rozprawia, ale właśnie z Unią Wolności. Bohater wywiadów rzek z Jarosławem
Kaczyńskim jest zawsze ten sam: Adam Michnik i Unia Demokratyczna (którą
zastąpiła UW). PC miało być odpowiedzią na UD. Spółka Telegraf odpowiedzią na
Agorę. Nauczyciel zawsze był ten sam, a za nim z nożem podążał uczeń.
W pierwszym
wywiadzie rzece, znacząco nazwanym „Odwrotna strona medalu”
30 z 1991 r., co i raz pada, że Michnik „zerwał ze mną wtedy
wszelkie stosunki, przestał mi nawet mówić dzień dobry”, „byłem zawiedziony”,
Michnik „był na mnie obrażony”, „przestał się do mnie odzywać”, „te relacje
przestały istnieć”, „te stosunki są nikłe” („O dwóch takich, czyli alfabet
braci Kaczyńskich...”, Michał Karnowski, Piotr Zaremba), „zerwał ze mną kontakty”
(„My”, Teresa Torańska). Niezmienne u Kaczyńskiego jest stałe odnoszenie się do
„tamtego środowiska”, które nie chce „dopuścić nikogo, kto myśli choć trochę
inaczej („Odwrotna...”).
Bywało, że
Kaczyński był już tuż, tuż: „Tak, właśnie wtedy zaczęła się ta niechęć. (...)
był moment, że Michnik chciał mnie wprzęgnąć do tego Geremkowskiego wozu”
(„Odwrotna.”). Nawet wtedy, gdy już nie potrafi powiedzieć prawie niczego
dobrego o Michniku, i tak ulewa mu się: „Sam myślałem, jak Michnik, szukałem wyjścia,
byłem tym poszukiwaniem chwilami wręcz zmęczony”, albo: „W tamtych czasach
mieliśmy poglądy w miarę wspólne (...) wspólnie czekaliśmy na jakąś zmianę”
(„alfabet.”). Michnik kiedyś w końcu spróbował docenić Kaczyńskiego: „Stworzyłeś
partię z niczego i przeciwko wszystkim”. Ale było już za późno. Tak, Kaczyński
stworzył partię ze wszystkich odrzuconych miłości Michnika i tylko przeciwko
niemu.
Gdy wszyscy mówią o budowie, jedni
gospodarki, inni państwa, Kaczyński mówi cały czas o walce, o barykadach, o
wojnach pozycyjnych i manewrowych. Interesuje go szarpanie się o wpływy i gotowość
do walki na wyniszczenie. O Michniku Kaczyński potrafi myśleć wyłącznie
kontrastami. „Wybitna postać”, „dzielny bojownik, wszyscy porządni ludzie go
szanowali, a wielu uwielbiało”, „najwybitniejsza postać pokolenia” albo
„wielki szkodnik”. Kaczyńskiemu „on się przełamuje na dwie postaci”. W każdej
najważniejsza jest władza, nie formalna (np. premiera), ale ta prawdziwa:
„póki Michnik nie powiedział, faktu nie ma” („alfabet...”).
Jeśli Kaczyński
docenia za coś Michnika, „Gazetę Wyborczą”, Unię Demokratyczną czy w ogóle
drugą stronę sporu, to może być to tylko skuteczność, nigdy idea. Gdy znamy
teraz dalszy ciąg, uderzy nas właśnie to: jak bardzo nieistotne są poglądy.
Tamten Kaczyński z lat 90. jest liberałem gospodarczym, krytykiem mieszania się
Kościoła do polityki, przede wszystkim jednak nie znosi „tych rozszalałych
furii, zacietrzewionych grup, piszących o jakichś spiskach itp.”
(„Odwrotna.”). Autor słów „oni stoją tam, gdzie kiedyś stało ZOMO” wcześniej
deklaruje: „w ogóle nie lubię totalnego podważania zasług przedsierpniowej
opozycji” („alfabet.”). Mówi to piewca lustracji, układu i zamachu
smoleńskiego.
Michnik nie ufał
społeczeństwu, pamiętał Marzec ’68, ale z tej samej lekcji dowiedział się, że
sterowanie społeczeństwem nic nie da. Lepiej niech się uczy wolności. Takiej,
jak rozumieli ją dysydenci, czyli jako przeciwieństwo komunistycznego
zamordyzmu i gospodarki nakazowo-rozdzielczej: zostawiając ludzi samym sobie.
To nie był liberalizm polityczny z Europy Zachodniej, bo nie mógł nim być. To
było tyle, ile można było nad Wisłą od nowa wymyślić.
Kaczyński dopiero w upadku komunizmu
dostrzegł szansę dla siebie. Wtedy się naprawdę narodził. Na miejsce homo
sovieticus chciał nowego społeczeństwa, ale także zaplanowanego, tylko po swojemu.
„Czy należy społeczeństwo przebudować, poprawić, czy też w glebie tego
przegniłego i nadal gnijącego komunizmu poprawić to, co jest. Moja partia
uważa, że należy zbudować je od podstaw. Żadnych grubych kresek”
(„Odwrotna...”). A później je tresować, karmić, rzucać mu coś na przynętę.
„Społeczeństwa nie trzeba wyciszać, bo prowadzi to do apatii, ale
społeczeństwu trzeba coś dać” („My”).
Nie przypadkiem
Kaczyński był takim radykalnym antykomunistą dopiero po 1989 r. Jego plan miał
sens dopiero po upadku jednego systemu, jeśli miał zastąpić jeden drugim.
Budowanie swojego społeczeństwa, państwa, człowieka, tego chciał Kaczyński, a
nie użerania się z komuną. I to dziś robi. Gdy Adam Michnik męczy się w
700-stronicowej książce „Między Panem a Plebanem”, żeby wytłumaczyć swój
stosunek do Kościoła, Kaczyńskiemu wystarcza jedno zdanie: „My się czarnych
nie boimy, Teresa, nam z nimi dobrze” („My”).
Liberalizm
polityczny to przeciwieństwo inżynierii społecznej. To system zbyt na to
kruchy, rozkładający odpowiedzialność za państwo na jednostki, a raczej na
relacje między nimi. Liberalizm jest w stanie organizować życie społeczne i polityczne
tylko wtedy, gdy między ludźmi jest odpowiedni poziom zaufania. Liberał nie
może myśleć kontrastami, działać zrywami, wyrzec się musi romantycznych, zbyt
wizjonerskich i ambitnych projektów. Potrzebuje akceptacji rozwiązań cząstkowych
i wiele cierpliwości. Liberalizm wykształca się pokoleniami, zobowiązuje do
umiaru, unikania skrajności, respektowania przeciwnika, tolerancji.
Tradycyjnie budowa
liberalnego mrowiska przychodziła najlepiej mieszczańskim mrówkom -
praprzodkom klasy średniej. Taki liberalizm jest w zasadzie obcy polskiej
kulturze politycznej, którą cechował nie tyle liberalny indywidualizm, co klientelistyczny
antagonizm, słabe i pozbawione praw mieszczaństwo. I gospodarka nastawiona na
podtrzymanie zewnętrznych objawów statusu społecznego szlachty, a nie
nastawiona na wymianę handlową, a więc ucząca się negocjacji i ucierania
kompromisów, a przede wszystkim szanowania drugiej strony, bo jeśli upokorzysz
drugiego, nie będziesz miał z kim robić ani interesów, ani polityki. Skażesz
siebie i swoje państwo na samotność. Tak można wygrać wojnę, ale tak się nie da
wygrać pokoju.
Gdy w końcu
Rzeczpospolita upadła, nie tylko nie było mowy o takim luksusie jak liberalizm,
ale nawet o samej polityce. Uprawianie jakiejkolwiek musiałoby oznaczać wpierw
pożegnanie z marzeniami o niepodległości, więc zamiast polityki (czyli reform,
postępu cywilizacyjnego, rozwijania edukacji, rozwoju gospodarczego, a przede
wszystkim równouprawnienia mieszczan i Żydów itd.) wybierano cofające
cywilizacyjnie powstania. Tak powstały najgorsze możliwe warunki do zbudowania
tożsamości liberalnej, czyli takiej, w której podstawową kategorią polityczną
jest kompromis. Zamiast tego ukształtowało się jej przeciwieństwo, czyli
resentyment, nienawiść do obcych, Kościół jako ersatz państwa oraz tożsamość
żołnierska, w której możliwe są tylko dwie role społeczne: zdrajcy lub
bohatera. Rozbiory się skończyły, gdy upadły imperia, ale tożsamość pozostała.
Dziwicie się, skąd
tyle nienawiści do obcych nawet bez obcych? Albo skąd nieustanne poszukiwanie
zdrajców i produkcja bohaterów, rozmaitych żołnierzy wyklętych, powstańców i
innych przegranych? Jeśli nie ma zaborców, można ich przecież wymyślić:
kondominium rosyjsko-niemieckie albo brukselskie
elity. Do reprodukcji naszej tożsamości pasuje wyłącznie
przegrana. Nic bowiem tak dobrze nie zwalnia z odpowiedzialności za rozwój.
Kto zachodzi w głowę, jak możliwa była „klęska pod Brukselą”, czyli słynne
27:1, niech wpisze to sobie pomiędzy inne polskie klęski, które dają alibi na
nieosiąganie tego, do czego Zachód dochodzi ciężką pracą. Nie bez powodu
Stanisław Brzozowski wołał: męczeństwo nie zastępuje pracy. Skończył potępiony
wśród oskarżeń o zdradę.
Tak rozumowały masy solidarnościowe, a dziś
lud pisowski. Ale byli tacy, którzy pojmowali, że tkwienie w takim systemie
przekonań to pułapka. Pierwszy był Adam Michnik, i to już przy okazji sporu o
„List otwarty do partii” Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Nikt tego już
nie pamięta, ale gdy tamci pragnęli wciąż dyktatury proletariatu (a nie
partii, za co dostali wyrok), Michnik krytykował ich za brak w ich propozycji
demokracji parlamentarnej. Potem dalej wzywał do rewizji polskich mitów i
resentymentów w „Nowym ewolucjonizmie”, w „Kościele, lewicy, dialogu”, a po
1989 r., już przejmując wraz z „Gazetą Wyborczą” rząd dusz, w artykułach „Wasz
prezydent, nasz premier”, „Amnestia tak, amnezja nie” i wielu innych.
Ten przekaz łączyło
jedno: zastąpienie rozliczeń demokratycznym konsensem. Był to konsens bardziej
elit niż ludzi i trochę jakby zamiast polityki niż w jej ramach. Bardziej z
nieufności do przeciwnika niż z zaufania do niego. Dlatego Kaczyński, odrzucony
od elit, zorganizował przeciwko nim ludzi, którzy wcześniej w tym politycznym
porozumieniu nie wzięli aktywnego udziału. Po latach przekonał ich, że zostali
- jak on - pominięci. Sam to ujął najlepiej: „mam taką cechę charakteru, że gdy
na wstępie nie uzyskam pewnego poziomu akceptacji, to potem nie pomogą żadne
zabiegi, by nawiązać ze mną porozumienie” („My”).
Kilka przegranych
konfrontacji politycznych w budowanej po 1989 r. demokracji wystarczyło, żeby
Kaczyński uznał, że ten ustrój go nie akceptuje, a on nie będzie szukał z nim
porozumienia. Do dziś go nie szuka, przedstawiając to jako polityczny atut,
dający mu walor wyjątkowości. Jest zatem inny niż wszyscy, prowadzi politykę
niepodrabialną, za jego rządów wiele rzeczy dzieje się po raz pierwszy, „nie
mieści się w głowie”. Ale - co mówią zwolennicy Kaczyńskiego - jedynie w liberalnej
głowie. Michnik najszybciej dostrzegł w Kaczyńskim ten gen nieprzystawalności,
pychy, autorytaryzmu; wystarczy przypomnieć ich słynną debatę z 1990 r. Ta
walka trwa od tamtego czasu. I wciąż jest nierozstrzygnięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz