Sklerotyczna
satrapia
Minione
dni pokazały istotę obecnej władzy - jej wszechmoc, ale i niemoc, dominację jednego
człowieka nad systemem, ale i dojmującą słabość - tego człowieka i tego
systemu.
Tak zwana rekonstrukcja rzeczywiście przykryła dekonstrukcję systemu
sądownictwa. Ale przykryła mimochodem. Prezes Kaczyński już tydzień wcześniej
pokazał sobie i nam, że aby zepchnąć w cień niszczenie sądów, wystarczy mu
atlas kotów. Nie było więc mowy o żadnej zaplanowanej PR-owskiej operacji -
cała dwumiesięczna rekonstrukcja była niezaplanowaną PR-owską katastrofą.
Zostawmy jednak PR, bo jest on drugorzędny, podobnie jak drugorzędne jest dziś
w Polsce to, kto jest prezydentem i kto premierem. Jednego dnia władza może
mieć garsonkę i broszkę, drugiego - garnitur i eleganckie okulary, ale to
tylko kostiumy i gadżety, z punktu widzenia garderobianej najważniejsze, a z
punktu widzenia reżysera - drugorzędne.
Rekonstrukcja rządu i dekonstrukcja sądów ma jedną cechę wspólną -
pokazuje, że człowiek sprawujący władzę może wszystko i w każdej chwili. Moc
sprawczą mają jego decyzje, ale i jego kaprysy. W jego przedstawieniu gwiazda
jest tylko jedna, cała reszta to statyści.
Ale między dekonstrukcją a rekonstrukcją jest też fundamentalna
różnicą, na którą ośmielam się zwrócić tu uwagę, bo tkwi w tym solidne ziarno
optymizmu. Tak, Kaczyński może skinieniem palca odwołać każdego i powołać
każdego, może skasować Trybunał Konstytucyjny i zamienić go w pośmiewisko,
może pozbawić sądy niezawisłości i krok po kroku zamieniać je w narzędzie
władzy. Zniszczyć i zburzyć może Kaczyński wszystko, ale konstruować coś z
sensem i na trwałe nie umie. Potrafi zmienić rząd, ale nie potrafi zarządzać.
System, który działa według woli Kaczyńskiego, może istnieć wyłącznie
dzięki Kaczyńskiemu. Ale też za sprawą Kaczyńskiego jest doskonale
dysfunkcjonalny. W ten sposób można, owszem, zarządzać firmą rodzinną, a nawet
wielką spółką, można tak zarządzać wielką partią, ale już nowoczesnym
państwem niekoniecznie. Być może Jarosław Kaczyński naśladuje marszałka
Piłsudskiego, ale to imitacja pokraczna z kilku względów. Kaczyński nie jest
Piłsudskim, zamiast legionistów ma Błaszczaków, a przede wszystkim, to
najważniejsze, nie, ta Polska, nie ta Europa, nie ta epoka. A Chiny, a Węgry,
czy nie są właśnie jednoosobowo zarządzane? Owszem. Tyle że ze względu na swój
potencjał Polska nie jest Chinami, a Węgry nie są Polską.
Nie ma najmniejszego sensu opowieść o tym, jak to PiS świadomie
przykrywał zamach na sądy zmianą premiera. O ile zamach na sądy był bowiem
manifestacją siły, o tyle operacja zmiany premiera była
wybitnie nieudolna. Nie ukrywa się siły pokazem słabości. A wszyscy zobaczyliśmy,
że kapitan statku robi, co chce, ale kapitanem jest nieporadnym. Nominacja dla
Mateusza Morawieckiego miała podkreślić profesjonalizm PiS-owskiej; ekipy, ale
pokazała jej amatorszczyznę. Dwa miesiące spekulacji, sprzeczne komunikaty,
totalne osłabienie pozycji premiera, kilkutygodniowe przygotowywanie publiki
na wariant „Kaczyński” nagła zmiana na wariant „Morawiecki”. Nieznane motywy,
niejasne działania, okryte mgłą tajemnicy zakulisowe rozgrywki. To był seans
słabości w atmosferze chaosu.
Oczywiście, Jarosław Kaczyński po raz kolejny upokorzył prezydenta i
premiera, ale w sumie to tylko kolejna odsłona znanej już wszystkim opowieści.
W sumie zabawne, że Andrzej Duda chce organizować referendum konstytucyjne,
podczas gdy jego zwierzchnik właśnie unieważnił konstytucję i zmienił ustrój.
W tym ustroju Duda może co najwyżej udawać prezydenta, tak jak Szydło udawała
premiera, a teraz będzie go udawał Morawiecki. Za posłuszeństwo będą mieli
swoje pałace, limuzyny, apanaże, a za skrajną uległość zachowają do nich prawo
nawet po degradacji. Będą mogli Się bawić gadżetami, ale nie władzą, ta bowiem
do kogo innego należy. Elektorat? Trudno powiedzieć, czy ten PiS-owski kupi bankiera, który zastąpił
„naszą Beatę”. Z drugiej strony nie, takie rzeczy kupował. Część
antypisowskiego elektoratu z kolei może uznać Morawieckiego za alibi dla
rezygnacji Ze sprzeciwu wobec władzy - premierostwo Morawieckiego będzie równie
marionetkowe jak w wypadku pani Szydło, ale jednak mniej operetkowe.
Tak, Jarosław Kaczyński może wszystko, ale ta satrapia jest coraz
bardziej zmęczona i sklerotyczna. Kaczyński czuje deficyty systemu i
nadchodzące perturbacje w gospodarce oraz w Europie, z możliwością utraty
części unijnych pieniędzy. Ale natury stworzonego przez siebie systemu nie
zmieni. PiS-owski paragraf 22. System może zmienić tylko Kaczyński, ale byłby
to system bez Kaczyńskiego, na co Kaczyński się nigdy nie zgodzi. Morawiecki
będzie iluzjonistą Kaczyńskiego, ale żadna sztuczka nie sprawi, że iluzja
stanie się rzeczywistością.
Tomasz Lis
Jeszcze lepsza zmiana
Badający aktywność internautów serwis
politykawsieci.pl obliczył, że w ciągu doby od ogłoszenia dymisji premier
Beaty Szydło pytanie „Dlaczego Szydło odchodzi?” zadano w internecie 33 mln
razy. Szczególnie gorączkowo wyjaśnień domagali się użytkownicy tzw. portali
prawicowych (na ogół sympatycy PiS) i oni też w ogromnej większości (75 proc.)
wyrażali dezaprobatę dla decyzji kierownictwa partii. Pojawiły się nawet,
rzadko w tych miejscach spotykane, agresywne komentarze wymierzone w prezesa
Kaczyńskiego. Wątpię, by na którekolwiek z 33 mln podobnie brzmiących pytań
padła zadowalająca odpowiedź. Partyjne przekazy dnia dopiero to ustalają; sam
prezes w godzinie przełomu głosu nie zabrał.
Dość ogłupiałe są
propisowskie media, wyraźnie zdane na siebie w poszukiwaniu karkołomnych
uzasadnień, dlaczego „najlepszy rząd w historii” jest nagle zastępowany przez
„jeszcze bardziej najlepszy”. I to dokładnie w tym samym dniu, kiedy rządowa
większość odrzuca wniosek „antypolskiej opozycji” o dymisję pani premier.
Tymczasowe tłumaczenia są takie, że chodziło o pewną korektę wizerunku rządu
wobec instytucji Unii Europejskiej, o wzmocnienie kierownictwa gospodarczego i
w ogóle o to, że jest nowy etap, do którego potrzeba nowych ludzi, a zresztą
Beata Szydło przecież zostaje w rządzie... Chyba od początku tej kadencji nie
było w PiS takiego propagandowego kociokwiku. A to przecież nie koniec serialu.
Trzeba powiedzieć, że i opozycja ma problem
ze zrozumieniem „o co chodzi Kaczyńskiemu” tym razem? Przez pewien czas
dominowała teoria przykrywkowa: rzuca się publiczności i mediom personalną
sensację, żeby osłonić jednoczesny zamach władzy na wolne sądy i wolne wybory.
Ta teoria, zresztą namiętnie i przy różnych okazjach używana przez politologów,
generalnie wydaje się dość słaba, zakłada bowiem jakiś fundamentalny
niedorozwój umysłowy ogółu obywateli, a już na pewno ciężkie, powszechne
uszkodzenia pamięci. Więc jeśli nie to, to co? W tym wydaniu gazety
przedstawiamy różne krążące hipotezy (medyczną, unijną, sondażową,
psychologiczną), ale sami skłaniamy się ku interpretacji najbliższej istocie
obecnej władzy: On miał Jej dość! Nieudolność Beaty Szydło w roli szefa rządu,
kompensowana ślepą lojalnością i wysiłkiem przypodobania się prezesowi,
musiała Kaczyńskiego coraz bardziej nużyć i irytować. Ten związek nigdy nie był
partnerski. Widzieliśmy to jaskrawo teraz, kiedy wśród retorycznych konfetti,
jakimi prezes i jego towarzysze obsypali Beatę Szydło, jej polityczną egzekucję
przeprowadzono bezlitośnie, z charakterystycznym dla tej władzy dręczeniem
ofiary. Warto jednak zauważyć, że i Beata Szydło, choćby swoim ostatnim
wystąpieniem sejmowym w roli premiera - pełnym pogardy i nienawiści wobec politycznych
przeciwników - nie zasłużyła na współczucie, co najwyżej na litość. Nie wiem,
czy bigoci są zdolni do rachunku własnego sumienia, ale polecałbym pani Szydło
za jakiś czas ponowną lekturę swoich sejmowych wystąpień; może jednak uzna, że
nie spotkała jej krzywda, ale odpłata?
Częścią pakietu „jeszcze lepszej zmiany”
jest nominacja Mateusza Morawieckiego na premiera. Od pewnego czasu ta
kandydatura była już jedyną alternatywą dla, sugerowanej i oczekiwanej,
samointronizacji Jarosława Kaczyńskiego. Więc zaskoczenia raczej nie ma, ale i
sens nie do końca jest czytelny. Prawdopodobnie znów, jak w przypadku dymisji
Szydło, zadecydowały emocje i nastroje prezesa. Morawiecki mu podobno
imponuje, bo ma wiele z tego, czego prezesowi brakuje: światowe obycie,
znajomość języków, zarobione pieniądze, wiedzę o finansach i gospodarce, a przy tym w żadnym miejscu nie wykracza
poza ideologiczny horyzont prezesa. Podziela i wzmacnia jego przekonania o
konieczności odwrotu od wolnorynkowej, liberalnej gospodarki w stronę
państwowej własności i kontroli, „przemysłowego patriotyzmu”, wielkich
inwestycji, odpowiadających wielkości Narodu i jego Kierownictwa. To ktoś taki
jak przy Gierku (starsze pokolenie pamięta) wicepremier Wrzaszczyk, realizujący
misję modernizacji kraju, co prawda na kredyt i poprzez import technologii, ale
ze szczerym zamiarem przegonienia Zachodu. Jak to się wtedy skończyło, nie ma
co wypominać, a już na pewno nie należy sobie i nowemu premierowi tego życzyć.
Podzielam jednak niepokój wielu rozsądnych obserwatorów, że u Mateusza
Morawieckiego występuje chroniczna nadprodukcja słów w stosunku do czynów (K.M.
Ujazdowski), zwłaszcza retoryki pseudopatriotycznej (to R. Bugaj), a ostatnio
także chrystianizacyjnej, coraz mniej pasującej do dawnego wizerunku
Morawieckiego profesjonalisty.
Przez dwa lata, jakie zostały do wyborów
parlamentarnych, polska gospodarka, która przed rządami PiS była w bardzo
dobrym stanie, a teraz korzysta dodatkowo z najlepszej od kilkunastu lat koniunktury,
na pewno się nie przewróci; jej odporność na eksperymenty PiS jest znaczna, co
premierowi Morawieckiemu ułatwi uprawianie propagandy sukcesu. Ale jednocześnie
cała ta operacja rekonstrukcyjna ujawnia głębokie słabości rządzącej formacji,
które mogą niwelować spodziewane pożytki z „nowego otwarcia”. Chodzi o stopień
wewnętrznego skonfliktowania, narastające w obozie władzy rachunki krzywd i
pokłady nieufności, twardą rywalizację o wpływy, pieniądze i dostęp do ucha
prezesa, ale też wątpliwości, co do skuteczności przywództwa samego Jarosława
Kaczyńskiego. Na to musi liczyć opozycja, która nie ma dziś wielkich możliwości
przeciwstawienia się pisowskiej władzy, ani w parlamencie, ani na ulicy.
Spadające ostatnio
sondaże rządzącej partii (pewnie wskutek rekonstrukcyjnego zamętu) podtrzymują,
do niedawna nikłe, nadzieje na przyszłą porażkę PiS. Paradoksalnie, dokonywany
właśnie zamach na ordynację wyborczą może tę perspektywę przybliżyć. Możliwość
manipulowania przez władzę przebiegiem i wynikami głosowań wręcz zmusza całą
opozycję do organizowania wielkiego ruchu obrony wolnych wyborów. Potrzeba
będzie pewnie kilkuset tysięcy ludzi gotowych brać udział w komisjach
wyborczych i w osobnych komisjach liczących głosy, trzeba będzie tworzyć
niezależny informatyczny system zliczania głosów i dublowania Państwowej
(przejętej przez PiS) Komisji Wyborczej. Trzeba ściągnąć setki obserwatorów
spoza Polski i zapewnić im warunki pracy. To jest oczywisty interes wszystkich
formacji i ruchów opozycyjnych, naturalna płaszczyzna bezkolizyjnej współpracy
przed kolejnymi wyborami. Rzeczywiście, zamianą Szydło na Morawieckiego nie ma
co się specjalnie i zbyt długo emocjonować. Najważniejsze są wybory. Tylko one
mogą popsuć prezesowi zabawę w Piłsudskiego.
Jerzy Baczyński
Sądy w rękach partii
Ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej
Radzie Sądownictwa idą do prezydenta, który dostał władzę w Sądzie Najwyższym,
ale nie jest to władza niepodzielna. Przyznanie prezydentowi kompetencji
niewymienionych w konstytucji wymaga bowiem kontrasygnaty premiera - czyli de
facto prezesa partii rządzącej. Tak jak utworzenie rządu Morawieckiego zależy
od akceptacji prezydenta. Tyle w Rzeczpospolitej PiS zostało z mechanizmu
checks and balances, czyli wzajemnej kontroli i równoważenia się władz:
„równoważenie” zredukowane do wzajemnej kontroli władzy wykonawczej. A ponieważ
pochodzi ona z jednego ugrupowania, to osiągnęliśmy właśnie stan z czasów ponoć
minionych. W dniu przyjęcia ustaw sądowych przez Sejm Komisja Wenecka wydała
opinie, w których regulacje te uznała za zagrażające wymiarowi sprawiedliwości.
Podobnie jak przejęcie prokuratury przez członka rządu - ministra
sprawiedliwości.
Co się stanie, gdy ustawy o SN i KRS wejdą
w życie? Partia przejmie władzę nad Sądem Najwyższym, czyli ostatnim ośrodkiem
kontroli konstytucyjności prawa. I ostatnią instancją sądową, której
orzecznictwo decyduje o tym, jak prawo działa w praktyce. Przejmie kontrolę
nad obsadzaniem stanowisk sędziowskich i asesorskich przez KRS, a także nad
opiniowaniem projektów prawa regulującego działanie wymiaru sprawiedliwości.
W nowym roku - po
30 dniach od publikacji - wejdzie w życie ustawa o KRS.
15 sędziów straci w niej miejsca. A po wymianie i prezesa SN,
i - ewentualnej - prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego także ich miejsce
zajmą sędziowie wskazani przez partię rządzącą. W ten sposób obóz władzy będzie
miał co najmniej 20 na 25 członków w KRS. A jeśli opozycja i Kukiz'15 nie
zechcą zgłosić lub nie zdołają przegłosować swoich kandydatów do KRS - co
najmniej 23 miejsca (licząc obecnie zasiadających tam parlamentarzystów PiS,
ministra sprawiedliwości i przedstawiciela prezydenta).
Gdy KRS będzie już
przejęta, po trzech miesiącach od publikacji wejdzie w życie ustawa o Sądzie
Najwyższym. Rozwiązane zostaną Izba Wojskowa oraz Izba Pracy i Ubezpieczeń
Społecznych, powstaną dwie nowe: Dyscyplinarna i Kontroli Nadzwyczajnej. A
sędziowie, którzy skończyli 65 lat, przejdą w stan spoczynku. Podobnie wszyscy
sędziowie zlikwidowanej Izby Wojskowej. Partia, za pomocą nowej KRS, będzie
miała do obsadzenia co najmniej 80 miejsc w Sądzie Najwyższym, czyli blisko 70
proc. wszystkich, bo jednocześnie liczbę sędziów SN z dzisiejszych 87 zwiększa
do „co najmniej” 120.
Tu przyjdzie czas na prezydenta. Może
wyrazić zgodę na pozostanie niektórych sędziów, którzy wejdą w nowy wiek emerytalny
- wedle widzimisię, bo żadne kryteria go nie ograniczają. Mianuje tymczasowego
Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego i nowych prezesów izb. Będą rządzić,
dopóki skład Sądu Najwyższego nie zostanie uzupełniony do co najmniej 110
sędziów. A więc tak długo, jak zechce PiS. Dopiero gdy skład SN będzie liczył
110 osób, sędziowie będą mogli prezydentowi wskazać kandydatów na I Prezesa i
prezesów izb. Prezydent zdecyduje też, jak Sąd Najwyższy ma działać: wyda rozporządzenie
z nowym Regulaminem SN. A kiedy będzie już 110 sędziów, może wydać drugi „po
zasięgnięciu opinii Kolegium Sądu Najwyższego” - czyli opinii niewiążącej.
Będzie mógł mianować nadzwyczajnego rzecznika dyscyplinarnego i wskazać mu
konkretnego sędziego - także sędziego sądów powszechnych - którym ma się
zająć. I raczej nie ma ryzyka, że jak się już specrzecznik nim zajmie, to Izba
Dyscyplinarna go uniewinni. Dla ważności wszystkich tych aktów prezydent
potrzebuje kontrasygnaty premiera. W ten sposób Sąd Najwyższy nie wymknie się
spod kontroli prezesa Kaczyńskiego.
A jaką władzę w Sądzie Najwyższym dostaje
prokurator generalny Zbigniew Ziobro?
W okresie przejściowym będzie mógł delegować do Sądu
Najwyższego (na wniosek tymczasowego prezesa) sędziego - także sądu rejonowego
- z co najmniej 10-letnim stażem. Zostanie on w SN, jak długo będzie się podobało
ministrowi-prokuratorowi Ziobrze. A więc będzie się chciał ministrowi podobać.
W ten sposób prokurator generalny zyskuje bezpośrednie przełożenia także na
Izbę Karną SN, która będzie rozpatrywać kasacje od wyroków uzyskanych przez
kierowaną przez Zbigniewa Ziobrę prokuraturę. Więc kiedy akt oskarżenia - np.
przeciwko Donaldowi Tuskowi - padnie w sądzie powszechnym, Sąd Najwyższy może
„uratować” sytuację.
Mianując zwykłego
rzecznika dyscyplinarnego i mając (przez KRS) wpływ na skład Izby
Dyscyplinarnej SN, Zbigniew Ziobro będzie mógł doprowadzić do postępowania
dyscyplinarnego i ukarania każdego sędziego, także sądów powszechnych. Również
w sprawach już prawomocnie zakończonych, bo będzie je można teraz wznawiać.
Jedną z kar dyscyplinarnych jest wydalenie z zawodu.
Nie ma powodu sądzić, iż wybrani przez
władzę sędziowie będą sądzili zgodnie z jej oczekiwaniami. Przecież powinni być
niezawiśli - tego wymaga od nich konstytucja i ustawa - twierdzą politycy i
publicyści związani z PiS. To prawda. Ale wraz z wejściem w życie ustaw
sądowych sędziowie tracą gwarancje niezawisłości. Oczywiście oczekujemy od
nich, że pozostaną wewnętrznie niezawiśli mimo braku takich gwarancji. Ale
wśród sędziów jest prawdopodobnie nie więcej osób odważnych i gotowych dla idei
poświęcić własny interes, niż wynosi przeciętna dla całej populacji.
Jeden sąd -
konstytucyjny - partia rządząca już obsadziła. Wiadomo, z jakim skutkiem.
Obóz rządzący
kończy etap przejmowania instytucji demokratycznego państwa prawa i zmiany
ustroju. I przechodzi do praktycznego korzystania z władzy, w którym
konstytucja i sądy przestają być wreszcie problemem.
Ewa Siedlecka
Przemalowywanie
PiS miało jasne i
proste hasła, teraz, po dwóch latach rządzenia, na wizerunku partii pojawiają
się silne pęknięcia. I choć Jarosław Kaczyński próbuje tchnąć nowego ducha w
swoje ugrupowanie, raczej nie uda mu się opanować sporów, walk frakcyjnych i
niesnasek - ducha Konwentu Świętej Katarzyny.
Dotychczasowy obraz PiS, wokół którego
skupiali się sympatycy partii, został pogrzebany wraz ze wskazaniem Mateusza
Morawieckiego na premiera. Podział na „Polskę socjalną” - czyli PiS, i „Polskę
liberalną” - czyli PO, był łatwy, czytelny, przemawiał do wyborców, nazywał
program obu partii, ale też preferencje ich elektoratów. Jaki zaś teraz
wizerunek PiS będzie propagowany przez kierownictwo partii i posłuszne jej
media? Myślę, że efekt będzie pełen sprzeczności oraz obietnic Wielkiej i
Potężnej Polski. Mało przekonujący dla przeciętnego obywatela.
Partia Kaczyńskiego
rzeczywiście skupia elektorat socjalny, starszy, z mniejszych miejscowości; PO
- lepiej wykształcony, zasobniejszy, z większych miast. W czasie ostatniej
kampanii wyborczej do programu socjalnego PiS dodano więc nośne populistyczne
hasła. Partia miała reprezentować suwerena, prostych, uczciwych i zwykłych
ludzi - na kontrze do PO, która w retoryce prawicy stanowi ugrupowanie
przyciągające „przypięte do żłobu elity”, złodziei, bogaczy, kapitał
zagraniczny... Tymczasem wraz z nominacją Morawieckiego do haseł socjalnych
dołączają się gospodarcze, a to już komplikuje przekaz. Lata temu Zyta
Gilowska, wicepremier gospodarczy w pierwszym rządzie PiS, podejmowała
liberalne i prorynkowe decyzje, ale wtedy nie wpłynęły one na wizerunek PiS:
partia - dzięki premierowi Kaczyńskiemu - dalej była postrzegana jako socjalna,
etatystyczna, sceptyczna wobec UE i promująca tradycyjne wartości. Pytanie, czy
teraz nowy premier, mający silny wizerunek bankowca, finansisty, wprowadzi
zamieszanie, burząc dotychczasową spójność?
W języku rządzących na pierwszy plan
wysunie się: innowacyjna Polska, konstytucja dla nauki, konstytucja dla
biznesu, wielkie inwestycje. Co raczej nie spodoba się tradycyjnemu
elektoratowi rządzących. Próba uzupełnienia wizerunku PiS
modernizację może więc się nie udać. Pamiętamy przecież, jak
liberałowie z partii premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego postanowili zmienić
swój wizerunek na bardziej socjalny i takie też hasła zaczęli promować.
Przegrali wybory, nowe oblicze zbyt odklejało się od tego utrwalonego w opinii
publicznej.
Beata Szydło była
bardzo podobna do większości wyborców PiS. Burmistrz małej miejscowości, matka
księdza, podkreślająca swoją religijność i oddanie Kościołowi. Zwolennicy PiS
dużo częściej niż inni uczęszczają do kościoła, dostrzegają potrzebę obecności
religii w życiu publicznym. Częściej niż wyborcy innych partii oczekują też od
państwa funkcji opiekuńczych. Dotychczasowy rząd realizował obietnice socjalne,
hojnie rozdając pieniądze.
Teraz będzie mówił o inwestycjach, lotniskach,
infrastrukturze. Gospodarka będzie wysuwała się na pierwszy plan, co spowoduje
odesłanie do lamusa prostego podziału na Polskę: socjalną i rynkową.
Do lamusa trzeba będzie też odesłać podział
na elitę i reprezentowanego przez PiS „zwykłego suwerena”.
Na czele rządu staje przecież kształcony za granicą
technokrata, kwintesencja elit. Nie byliśmy rządem elit, ale zwykłych Polaków -
mówiła w Sejmie, żegnając się ze stanowiskiem, Beata Szydło.
Nowemu premierowi trudno jednak będzie wejść w taką
populistyczną retorykę. Będzie musiał ułożyć zupełnie nową opowieść.
Niewątpliwie Jarosław Kaczyński pomoże mu, krzycząc na wiecach o złodziejskich
i zbrodniczych elitach PO, ale również i te hasła powoli tracą swoją świeżość.
Szczególnie że naocznie obserwujemy powstawanie nowej „misiewiczowej” elity,
popleczników PiS korzystających z dobrodziejstw władzy.
Najtrudniej jednak będzie wytłumaczyć
elektoratowi próby załagodzenia stosunków Polski z Unią Europejską. Dotychczas
rządzący budowali swe poparcie na „dawaniu odporu” Komisji Europejskiej i
„walce” o narodową godność i suwerenność. Morawiecki ma zaś podjąć próbę
poprawienia tych relacji.
Tylko jak teraz objaśnić wyborcom, że wielu zaleceń UE nie
można całkowicie zlekceważyć, że trzeba je realizować? Premier Morawiecki
będzie więc musiał prowadzić politykę Orbana: ustępując trochę Unii, ale w
kraju pokazując, że się nie dajemy.
Takie przemalowanie
obrazu PiS wywoła konsternację części wyborców. Pomimo wyjątkowej wiary, jaką
pokładają w nieomylność prezesa Kaczyńskiego, niektórzy z sympatyków mogą
zacząć wątpić w jego intencje. Niezrozumiała dla wielu zamiana miejsc na
szczycie władzy może więc istotnie zdemobilizować głosujących na PiS. Także
nowe priorytety, przekierowanie na gospodarkę, mogą zostać niezrozumiane,
ponieważ badania pokazują duże zadowolenie z Polaków z własnej sytuacji
materialnej i z sytuacji gospodarczej kraju.
(Inna sprawa, czy zadowolony ze swojej sytuacji materialnej
elektorat zagłosuje ponownie na PiS?).
Wyborcy PiS w swoich sympatiach
politycznych kierują się przede wszystkim względami światopoglądowymi, a nie
„kieszenią”. Morawiecki będzie co prawda mówił o patriotyzmie,
Wielkiej Polsce i wartościach, ale droga do nich ma wieść
przez innowacje i inwestycje. A jak dowodzi historia rządu PO-PSL, wyborcy,
owszem, chcą więcej dróg i mostów, ale nie nagradzają za nie w kolejnych
wyborach. Stworzenie nowego, konserwatywno-nowoczesnego wizerunku partii jest
mocno wątpliwe. Zbyt dużo tu sprzeczności i niespójności. W to nowe otwarcie
PiS wpisało też przywrócenie roli klasy średniej - tego wyborczego centrum, o
które zabiega każda partia. Rządzący będą próbowali odzyskiwać głosy tej grupy.
Ale dla klasy średniej ważna jest demokracja i praworządność, takie wartości
jak wolność i prawa człowieka. A PiS właśnie dobił państwo prawa, co wiele osób
zaczyna dostrzegać.
Zmiana w rządzie
mogła jednak wynikać nie z długofalowej strategii politycznej, ale po prostu z
coraz silniejszych konfliktów w obozie władzy, które nowy premier ma opanować.
Jednak nadzieja, że walka o wpływy, ambicje i o podział łupów ustanie wraz ze
zmianą szefa rządu, jest płonna. Mamy przed sobą dwa lata wyborów, czas, w którym
na pewno nasilą się nie tylko walki między władzą a opozycją, ale też te
wewnątrz obozu rządzącego.
to te konflikty, a nie nowy wizerunek, przesądzą o dalszych
losach PiS.
Lena Kolarska-Bobińska
Prezes i Naczelnik
W początku grudnia prezydent Duda wygłosił
orędzie inaugurujące obchody 100. rocznicy odzyskania niepodległości oraz
150. rocznicy urodzin Józefa Piłsudskiego. Przemówienie minęło bez szerszego
echa, gdyż partia rządząca - z walnym udziałem prezydenta - zajęta była
dobijaniem niezawisłości sądownictwa. Nie czas wspominać Marszałka czy Witosa,
kiedy prezydent i prezes szyją ciasny gorsecik naszej demokracji. (Ciekawe, jak
oni będą wspominani za sto lat?). A wszystko to zręcznie przykryte ślimaczą
rekonstrukcją, czyli trwającą miesiącami zamianą PP. Szydło na Morawieckiego.
Beata Szydło wykazywała zero samodzielności, była bezwzględną wykonawczynią
linii Kaczyńskiego. Kpiła w żywe oczy, na przykład w Parlamencie Europejskim,
kiedy zapewniała, że rządy prawa w Polsce nie są zagrożone. Miała znaczne
poparcie, bo dała 500 zł i dla wielu jest swojska, nasza, prowincjonalna, taka
jak oni. Szkoda tylko, że grillowanie ministrów trwało ponad dwa miesiące (i
nadal trwa), a „nasza Beatka” została niepotrzebnie sponiewierana, choć tak
bardzo starała się odgadnąć każdą myśl prezesa. „Za co? Za co?” - pytała wysoki
Sejm. Kaczyński dał jej kwiaty i buzi, a Duda odwołanie.
Prezes czuje się do
pewnego stopnia kontynuatorem Marszałka. „Ja i mój brat - mówił niedawno -
uważaliśmy się w jakiejś mierze, w zasadniczo odmiennych warunkach, za
kontynuatorów myśli marszałka Józefa Piłsudskiego; zawsze najważniejsze dla
nas było myślenie w kategoriach państwowych”. Bracia Kaczyńscy uważali
Piłsudskiego za najwybitniejszego Polaka, obok Jana Pawła II i kardynała
Wyszyńskiego.
Czy prezes ma w
sobie coś z Marszałka? Tak, na przykład obaj to nocne marki. Marszałek nie raz
kładł się spać o świcie i spał do południa, prezes też podobno pracuje do
późnych godzin nocnych, ale na Nowogrodzkiej pojawia się dopiero około
południa. Jak Churchill albo jak profesor Sieriebriakow z „Wujaszka Wani”.
Całymi nocami myślał i prochu nie wymyślił.
Obu polityków
łączyła także miłość do matki. Wszyscy pamiętamy troskę Jarosława i Lecha o los
Jadwigi Kaczyńskiej. Podobnie czuł Marszałek: „A zaklinam wszystkich co mnie
kochali - pisał w ostatniej woli - sprowadzić zwłoki mojej matki z Sufit
Wiłkomirskiego powiatu do Wilna i pochować matkę największego rycerza Polski
nade mną. (...) Niech wszystkie armaty zagrzmią salwą pożegnalną i powitalną
tak by szyby w Wilnie się zatrzęsły”. Co do siebie, to pisał Piłsudski: „Nie
wiem, czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech!”. Sądzę, że Marszałek nie
był ostatnim, który o tym myśli. Wszak każdy wie, że gdzieś spocznie.
Dla swoich
zwolenników Kaczyński jest wodzem, mówią nawet o Naczelniku Państwa, niedawno
usłyszałem w telewizji, że wierzą weń jak w Boga. Kiedy trzeba było przepchnąć
Morawieckiego na premiera, wzywał, by zaufać jego instynktowi, który jakoby
nigdy go nie zawiódł. Piłsudski miał oczywiście większe zasługi wodzowskie, był
wszak wojskowym, dowódcą, po wojnie z bolszewikami owianym legendą, i zdawał
sobie z tego sprawę.
Kiedy Mussolini szykował swój marsz na Rzym (1922 r.),
Piłsudski pisał, że wódz musi być czymś innym niż ci, których prowadzi.
„Wodzowie, mali czy wielcy, w mniejszych czy większych ugrupowaniach, w
mniejszym czy większym wydaniu, są koniecznością”. Silnie akcentował samotność
wodza, konieczność przeciwstawiania się opinii, a nawet swojemu najbliższemu
otoczeniu. Należeli doń m.in. Sławek, Wieniawa, Prystor, Miedziński,
Świtalski, Pieracki, Matuszewski, Orlicz-Dreszer. Skład biura politycznego
dzisiaj każdy może sobie dośpiewać: Brudziński, Lipiński, Kamiński, Błaszczak,
Macierewicz, Terlecki, Suski, Kuchciński, Karczewski i im podobni.
Przeciwników swoich
Piłsudski i Kaczyński nie darzą nadmiernym poważaniem. Marszałek o endecji:
„Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swą brudną duszę,
opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący mi niczego, (...) ten potworny karzeł
był moim nieodstępnym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli,
szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski”. Równie mocne jak „ZOMO” i
„zdradzieckie mordy”.
Obaj, Marszałek i
prezes, nie byli - delikatnie mówiąc - entuzjastami Sejmu jako ciała
demokratycznego i różnorodnego. W 1929 r. klub BBWR opracował projekt zmian w
konstytucji, których posłowie i senatorowie BBWR nie znali do ostatniej chwili.
Członkowie Komisji Konstytucyjnej wezwani zostali na godz. 18, dyskutowali do
4 nad ranem, na godz. 9 rano wezwano posłów i senatorów, którym projekt
odczytano, o 10 zaczynały się obrady Sejmu. Projekt przewidywał m.in. -
bagatela - likwidację trójpodziału władz, oddając najwyższą władzę w ręce
prezydenta.
Gdy Kaczyński
strzelił z bata, Sejm dał parodię debaty nad ustawami prezydenta w sprawie
sądów i KRS. Poprawki wręczane w ostatniej chwili, jednominutowe wypowiedzi,
hurtowe głosowanie poprawek, nocne obrady, jak gdyby chodziło o klęskę
żywiołową. Puste ławy rządowe i partii rządzącej choćby podczas przemówienia
rzecznika praw obywatelskich pokazują, co prezes myśli o parlamencie.
Nie dorównuje
jeszcze Marszałkowi, dla którego Sejm był symbolem wszelkiego zła. Kiedy
prezydent chciał mu powierzyć misję utworzenia rządu, postawił warunki: posłowie
i partie nie wtrącają się do rządzenia i personaliów rządu, nie wtrącają się
do budżetu, Sejm w ciągu co najmniej pół roku nie zostanie zwołany. Napisał wtedy,
że jednak pewnych rzeczy na sobie wymusić nie może, na przykład kiedy w
dziecięcych eksperymentach „stawiałem przed sobą talerz z ekskrementami,
twierdząc: więc spróbuj”. Posłowie to dla Komendanta było „bydło i ścierwo”.
Ponieważ obecnie partia prezesa
Kaczyńskiego deformuje Państwową Komisję Wyborczą, warto przypomnieć, że
Marszałek uważał to ciało za „ścierwo, które sprawę wyborów tylko komplikować
może”. Jedynie z braku czasu „dopuściłem różne ścierwa do istnienia i zarażania
powietrza”.
Seminarium
profesora Śpiewaka „Socjologia Jarosława Kaczyńskiego” na uniwersytecie
zapowiada się ciekawie.
Daniel Passent
Drabinka cynizmu
Mamy 10 grudnia. Wielka choinka na pl.
Zamkowym w stolicy stoi biedna za płotem, odgrodzona od nas wszystkich.
Nawet pogłaskać jej nie można. Szczelnie otoczona przez policję, jest najbezpieczniejszą
choinką na świecie. Za chwilę obok niej przejdą ci, którzy co miesiąc są coraz
bliżej.
Obraduje Sejm.
Barierki i setki funkcjonariuszy w bojowym rynsztunku nie pozwalają zbliżyć
się do gmachu, gdzie 237 parodystów władzy ustawodawczej unieważnia
demokrację.
Centrala na
Nowogrodzkiej w Warszawie. Znów płot, policja itp. Góra PiS się naradza i wara
wszystkim od tej świętej góry.
Nie zdziwię się,
jeśli 12 grudnia na zaprzysiężenie nowego premiera i starego rządu pod Pałac
Prezydencki przyjedzie kilka ciężarówek wyładowanych belami kolczastego drutu. Takiej kupy rycerzy prawdy nie należy
przecież z bliska pokazywać obywatelom. A swoją drogą, cztery lata premier
Szydło szybko zleciały. Ciekawe, ile lat zleci w pół roku Mateuszowi
Morawieckiemu.
Ciężko i gęsto robi
się w atmosferze tego zamku. Prezes, dążący do jasnej prawdy po drabince
cynizmu, wezwał do rozprawy z opozycją (cytuję kilka haseł): Nasz wróg nie
spocznie, póki nie zniszczy kraju i życia Polaków, dlatego musimy zrobić
wszystko, by ich cel nie został zrealizowany. Zwyciężymy. Polska będzie
demokratyczna, przyzwoita i uczciwa. W ustach prezesa te słowa zabrzmiały jak
bluźnierstwo. Aż dziw, że się od swoich łgarstw nie udusił. Tymczasem suweren
łykał je niczym gęś kluski. Ciekawe, kiedy się połapie, czym go karmią.
Totalni z PO i N
opamiętajcie się! - pompował się w tym samym duchu na Twitterze Jego Garniturowatość
minister Błaszczak, niezawodne narzędzie prezesa: „Wasi przyjaciele podżegają
do przestępstw. Swoimi wystąpieniami w Sejmie i na ulicach podsycacie nienawiść,
napuszczacie bandytów. Policja nie pozwoli na łamanie prawa”. Nie pozwoli? Ależ
oczywiście, nie pozwoli - PiS o tym wie i nigdy prawa nie łamie. Łamie je
zawsze opozycja, czyli wrogowie. To oni w milczeniu zapalają świeczki pod
Sądem Najwyższym, czym aż się proszą, by zakuć ich w kajdanki i ciągać po
komisariatach. Narodowcom Mariusz Błaszczak nie zabrania palenia rac i
smolistych pochodni ani ryczeć przez megafony „My chcemy Boga i Europy tylko
dla białych” oraz „Nie islamska, nie laicka, tylko Polska katolicka”. Mogą się
przydać do tego czy owego.
Jeśli komuś się wydaje, że ten trujący
polityczny smog wywieje czysty zefir Mateusza Odnowiciela, to się grubo myli.
Nasza konstytucja nadal będzie wisiała na gwoździu gdzieś pod białoruskim
Mińskiem. W swoim pierwszym wywiadzie po nominacji na premiera, którego
udzielił Telewizji Trwam i Radiu Maryja, Morawiecki nie krył podziwu dla
Zbigniewa Ziobry. Zapewnił, że ma wolę bardzo głębokiej współpracy z ministrem
sprawiedliwości dla dobra Polski. Nazwał go osobą z misją, która „z pasją
walczy o to, żeby było jak najmniej przestępstw”. Całkowicie poparł zmiażdżenie
sądów zwane przez rząd PiS oczekiwaną przez społeczeństwo reformą. Wymiar
sprawiedliwości III RP nazwał stajnią Augiasza, którą trzeba wyczyścić z peerelowskich
aparatczyków. A ja wiem, że buty można wyczyścić bez rozwalania całego
przemysłu skórzanego i zawłaszczania zakładów produkcyjnych przez politruków
Ziobry.
Prawo i
Sprawiedliwość porządzi jeszcze, ile samo da radę. Pichcą właśnie w Sejmie nowy
Kodeks Wyborczy i żadna siła tego przekrętu nie zatrzyma. Wszystkie głosy we
wszystkich wyborach będą ważne, a specjalna komisja zawsze ustali, że 97 proc.
z nich oddano na PiS.
o to chodzi.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz