niedziela, 17 grudnia 2017

Jeszcze lepsza zmiana,Sądy w rękach partii,Przemalowywanie,Prezes i Naczelnik i Drabinka cynizmu

Sklerotyczna satrapia

Minione dni pokazały istotę obecnej władzy - jej wszechmoc, ale i niemoc, dominację jed­nego człowieka nad systemem, ale i dojmującą słabość - tego człowieka i tego systemu.
   Tak zwana rekonstrukcja rzeczywiście przykryła dekonstrukcję systemu sądownictwa. Ale przykryła mimocho­dem. Prezes Kaczyński już tydzień wcześniej pokazał sobie i nam, że aby zepchnąć w cień niszczenie sądów, wystarczy mu atlas kotów. Nie było więc mowy o żadnej zaplanowanej PR-owskiej operacji - cała dwumiesięczna rekonstrukcja była niezaplanowaną PR-owską katastrofą. Zostawmy jed­nak PR, bo jest on drugorzędny, podobnie jak drugorzędne jest dziś w Polsce to, kto jest prezydentem i kto premierem. Jednego dnia władza może mieć garsonkę i broszkę, dru­giego - garnitur i eleganckie okulary, ale to tylko kostiumy i gadżety, z punktu widzenia garderobianej najważniejsze, a z punktu widzenia reżysera - drugorzędne.
   Rekonstrukcja rządu i dekonstrukcja sądów ma jedną ce­chę wspólną - pokazuje, że człowiek sprawujący władzę może wszystko i w każdej chwili. Moc sprawczą mają jego decyzje, ale i jego kaprysy. W jego przedstawieniu gwiazda jest tylko jedna, cała reszta to statyści.
   Ale między dekonstrukcją a rekonstrukcją jest też fun­damentalna różnicą, na którą ośmielam się zwrócić tu uwa­gę, bo tkwi w tym solidne ziarno optymizmu. Tak, Kaczyński może skinieniem palca odwołać każdego i powołać każdego, może skasować Trybunał Konstytucyjny i zamienić go w po­śmiewisko, może pozbawić sądy niezawisłości i krok po kro­ku zamieniać je w narzędzie władzy. Zniszczyć i zburzyć może Kaczyński wszystko, ale konstruować coś z sensem i na trwałe nie umie. Potrafi zmienić rząd, ale nie potrafi zarządzać.

   System, który działa według woli Kaczyńskiego, może ist­nieć wyłącznie dzięki Kaczyńskiemu. Ale też za sprawą Ka­czyńskiego jest doskonale dysfunkcjonalny. W ten sposób można, owszem, zarządzać firmą rodzinną, a nawet wiel­ką spółką, można tak zarządzać wielką partią, ale już no­woczesnym państwem niekoniecznie. Być może Jarosław Kaczyński naśladuje marszałka Piłsudskiego, ale to imitacja pokraczna z kilku względów. Kaczyński nie jest Piłsudskim, zamiast legionistów ma Błaszczaków, a przede wszystkim, to najważniejsze, nie, ta Polska, nie ta Europa, nie ta epo­ka. A Chiny, a Węgry, czy nie są właśnie jednoosobowo za­rządzane? Owszem. Tyle że ze względu na swój potencjał Polska nie jest Chinami, a Węgry nie są Polską.
   Nie ma najmniejszego sensu opowieść o tym, jak to PiS świadomie przykrywał zamach na sądy zmianą premiera. O ile zamach na sądy był bowiem manifestacją siły, o tyle operacja zmiany premiera była wybitnie nieudolna. Nie ukrywa się siły pokazem słabości. A wszyscy zobaczyliśmy, że kapitan statku robi, co chce, ale kapitanem jest nieporad­nym. Nominacja dla Mateusza Morawieckiego miała pod­kreślić profesjonalizm PiS-owskiej; ekipy, ale pokazała jej amatorszczyznę. Dwa miesiące spekulacji, sprzeczne komu­nikaty, totalne osłabienie pozycji premiera, kilkutygodnio­we przygotowywanie publiki na wariant „Kaczyński” nagła zmiana na wariant „Morawiecki”. Nieznane motywy, niejas­ne działania, okryte mgłą tajemnicy zakulisowe rozgrywki. To był seans słabości w atmosferze chaosu.
   Oczywiście, Jarosław Kaczyński po raz kolejny upokorzył prezydenta i premiera, ale w sumie to tylko kolejna odsłona znanej już wszystkim opowieści. W sumie zabawne, że An­drzej Duda chce organizować referendum konstytucyjne, podczas gdy jego zwierzchnik właśnie unieważnił konstytu­cję i zmienił ustrój. W tym ustroju Duda może co najwyżej udawać prezydenta, tak jak Szydło udawała premiera, a te­raz będzie go udawał Morawiecki. Za posłuszeństwo będą mieli swoje pałace, limuzyny, apanaże, a za skrajną uległość zachowają do nich prawo nawet po degradacji. Będą mogli Się bawić gadżetami, ale nie władzą, ta bowiem do kogo inne­go należy. Elektorat? Trudno powiedzieć, czy ten PiS-owski kupi bankiera, który zastąpił „naszą Beatę”. Z drugiej strony nie, takie rzeczy kupował. Część antypisowskiego elektora­tu z kolei może uznać Morawieckiego za alibi dla rezygnacji Ze sprzeciwu wobec władzy - premierostwo Morawieckiego będzie równie marionetkowe jak w wypadku pani Szydło, ale jednak mniej operetkowe.
   Tak, Jarosław Kaczyński może wszystko, ale ta satra­pia jest coraz bardziej zmęczona i sklerotyczna. Kaczyński czuje deficyty systemu i nadchodzące perturbacje w gospo­darce oraz w Europie, z możliwością utraty części unijnych pieniędzy. Ale natury stworzonego przez siebie systemu nie zmieni. PiS-owski paragraf 22. System może zmienić tylko Kaczyński, ale byłby to system bez Kaczyńskiego, na co Ka­czyński się nigdy nie zgodzi. Morawiecki będzie iluzjonistą Kaczyńskiego, ale żadna sztuczka nie sprawi, że iluzja stanie się rzeczywistością.
Tomasz Lis

Jeszcze lepsza zmiana

Badający aktywność internautów serwis politykawsieci.pl obliczył, że w ciągu doby od ogło­szenia dymisji premier Beaty Szydło pytanie „Dlaczego Szydło odchodzi?” zadano w internecie 33 mln razy. Szczególnie gorączkowo wyjaśnień domagali się użytkownicy tzw. portali prawicowych (na ogół sympatycy PiS) i oni też w ogromnej większości (75 proc.) wyrażali dezaproba­tę dla decyzji kierownictwa partii. Pojawiły się nawet, rzadko w tych miejscach spotykane, agresywne komentarze wymie­rzone w prezesa Kaczyńskiego. Wątpię, by na którekolwiek z 33 mln podobnie brzmiących pytań padła zadowalająca od­powiedź. Partyjne przekazy dnia dopiero to ustalają; sam prezes w godzinie przełomu głosu nie zabrał.
   Dość ogłupiałe są propisowskie media, wyraźnie zdane na siebie w poszukiwaniu karkołomnych uzasadnień, dlaczego „najlepszy rząd w historii” jest nagle zastępowany przez „jeszcze bardziej najlepszy”. I to dokładnie w tym samym dniu, kiedy rządowa większość odrzuca wniosek „antypolskiej opozycji” o dymisję pani premier. Tymczasowe tłumaczenia są takie, że chodziło o pewną korektę wizerunku rządu wobec instytucji Unii Europejskiej, o wzmocnienie kierownictwa gospodarczego i w ogóle o to, że jest nowy etap, do którego potrzeba nowych ludzi, a zresztą Beata Szydło przecież zostaje w rządzie... Chyba od początku tej kadencji nie było w PiS takiego propagandowego kociokwiku. A to przecież nie koniec serialu.

Trzeba powiedzieć, że i opozycja ma problem ze zrozumie­niem „o co chodzi Kaczyńskiemu” tym razem? Przez pewien czas dominowała teoria przykrywkowa: rzuca się publiczności i mediom personalną sensację, żeby osłonić jednoczesny za­mach władzy na wolne sądy i wolne wybory. Ta teoria, zresztą namiętnie i przy różnych okazjach używana przez politologów, generalnie wydaje się dość słaba, zakłada bowiem jakiś fun­damentalny niedorozwój umysłowy ogółu obywateli, a już na pewno ciężkie, powszechne uszkodzenia pamięci. Więc jeśli nie to, to co? W tym wydaniu gazety przedstawiamy różne krą­żące hipotezy (medyczną, unijną, sondażową, psychologiczną), ale sami skłaniamy się ku interpretacji najbliższej istocie obec­nej władzy: On miał Jej dość! Nieudolność Beaty Szydło w roli szefa rządu, kompensowana ślepą lojalnością i wysiłkiem przy­podobania się prezesowi, musiała Kaczyńskiego coraz bardziej nużyć i irytować. Ten związek nigdy nie był partnerski. Widzieli­śmy to jaskrawo teraz, kiedy wśród retorycznych konfetti, jakimi prezes i jego towarzysze obsypali Beatę Szydło, jej polityczną egzekucję przeprowadzono bezlitośnie, z charakterystycznym dla tej władzy dręczeniem ofiary. Warto jednak zauważyć, że i Beata Szydło, choćby swoim ostatnim wystąpieniem sejmo­wym w roli premiera - pełnym pogardy i nienawiści wobec politycznych przeciwników - nie zasłużyła na współczucie, co najwyżej na litość. Nie wiem, czy bigoci są zdolni do rachun­ku własnego sumienia, ale polecałbym pani Szydło za jakiś czas ponowną lekturę swoich sejmowych wystąpień; może jednak uzna, że nie spotkała jej krzywda, ale odpłata?

Częścią pakietu „jeszcze lepszej zmiany” jest nominacja Ma­teusza Morawieckiego na premiera. Od pewnego czasu ta kandydatura była już jedyną alternatywą dla, sugerowanej i oczekiwanej, samointronizacji Jarosława Kaczyńskiego. Więc zaskoczenia raczej nie ma, ale i sens nie do końca jest czytelny. Prawdopodobnie znów, jak w przypadku dymisji Szydło, zade­cydowały emocje i nastroje prezesa. Morawiecki mu podobno imponuje, bo ma wiele z tego, czego prezesowi brakuje: świa­towe obycie, znajomość języków, zarobione pieniądze, wiedzę o finansach i gospodarce, a przy tym w żadnym miejscu nie wy­kracza poza ideologiczny horyzont prezesa. Podziela i wzmac­nia jego przekonania o konieczności odwrotu od wolnoryn­kowej, liberalnej gospodarki w stronę państwowej własności i kontroli, „przemysłowego patriotyzmu”, wielkich inwestycji, odpowiadających wielkości Narodu i jego Kierownictwa. To ktoś taki jak przy Gierku (starsze pokolenie pamięta) wicepremier Wrzaszczyk, realizujący misję modernizacji kraju, co prawda na kredyt i poprzez import technologii, ale ze szczerym zamia­rem przegonienia Zachodu. Jak to się wtedy skończyło, nie ma co wypominać, a już na pewno nie należy sobie i nowemu pre­mierowi tego życzyć. Podzielam jednak niepokój wielu rozsąd­nych obserwatorów, że u Mateusza Morawieckiego występuje chroniczna nadprodukcja słów w stosunku do czynów (K.M. Ujazdowski), zwłaszcza retoryki pseudopatriotycznej (to R. Bugaj), a ostatnio także chrystianizacyjnej, coraz mniej pa­sującej do dawnego wizerunku Morawieckiego profesjonalisty.

Przez dwa lata, jakie zostały do wyborów parlamentarnych, polska gospodarka, która przed rządami PiS była w bardzo dobrym stanie, a teraz korzysta dodatkowo z najlepszej od kil­kunastu lat koniunktury, na pewno się nie przewróci; jej odpor­ność na eksperymenty PiS jest znaczna, co premierowi Morawieckiemu ułatwi uprawianie propagandy sukcesu. Ale jedno­cześnie cała ta operacja rekonstrukcyjna ujawnia głębokie sła­bości rządzącej formacji, które mogą niwelować spodziewane pożytki z „nowego otwarcia”. Chodzi o stopień wewnętrznego skonfliktowania, narastające w obozie władzy rachunki krzywd i pokłady nieufności, twardą rywalizację o wpływy, pieniądze i dostęp do ucha prezesa, ale też wątpliwości, co do skuteczno­ści przywództwa samego Jarosława Kaczyńskiego. Na to musi liczyć opozycja, która nie ma dziś wielkich możliwości przeciw­stawienia się pisowskiej władzy, ani w parlamencie, ani na ulicy.
   Spadające ostatnio sondaże rządzącej partii (pewnie wskutek rekonstrukcyjnego zamętu) podtrzymują, do niedawna nikłe, nadzieje na przyszłą porażkę PiS. Paradoksalnie, dokonywany właśnie zamach na ordynację wyborczą może tę perspektywę przybliżyć. Możliwość manipulowania przez władzę przebiegiem i wynikami głosowań wręcz zmusza całą opozycję do organizowania wielkiego ruchu obrony wolnych wyborów. Potrzeba będzie pewnie kilkuset tysięcy ludzi gotowych brać udział w komisjach wyborczych i w osobnych komisjach liczących głosy, trzeba będzie tworzyć niezależny informatyczny system zliczania głosów i dublowania Państwowej (przejętej przez PiS) Komisji Wyborczej. Trzeba ściągnąć setki obserwatorów spoza Polski i zapewnić im warunki pracy. To jest oczywisty interes wszystkich formacji i ruchów opozycyjnych, naturalna płaszczyzna bezkolizyjnej współpracy przed kolejnymi wyborami. Rzeczywiście, zamianą Szydło na Morawieckiego nie ma co się specjalnie i zbyt długo emocjonować. Najważniejsze są wybory. Tylko one mogą popsuć prezesowi zabawę w Piłsudskiego.
Jerzy Baczyński

Sądy w rękach partii

Ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa idą do prezy­denta, który dostał władzę w Sądzie Najwyższym, ale nie jest to władza niepodziel­na. Przyznanie prezydentowi kompetencji niewymienionych w konstytucji wymaga bo­wiem kontrasygnaty premiera - czyli de facto prezesa partii rządzącej. Tak jak utworzenie rządu Morawieckiego zależy od akceptacji prezydenta. Tyle w Rzeczpospolitej PiS zosta­ło z mechanizmu checks and balances, czyli wzajemnej kontroli i równoważenia się władz: „równoważenie” zredukowane do wzajemnej kontroli władzy wykonawczej. A ponieważ pochodzi ona z jednego ugrupowania, to osiągnęliśmy właśnie stan z czasów ponoć minionych. W dniu przyjęcia ustaw sądowych przez Sejm Komisja Wenecka wydała opinie, w których regulacje te uznała za zagrażające wymiarowi sprawiedliwości. Podobnie jak przejęcie prokuratury przez członka rządu - ministra sprawiedliwości.

Co się stanie, gdy ustawy o SN i KRS wejdą w życie? Partia przejmie władzę nad Są­dem Najwyższym, czyli ostatnim ośrodkiem kontroli konstytucyjności prawa. I ostatnią in­stancją sądową, której orzecznictwo decydu­je o tym, jak prawo działa w praktyce. Przej­mie kontrolę nad obsadzaniem stanowisk sędziowskich i asesorskich przez KRS, a także nad opiniowaniem projektów prawa regulu­jącego działanie wymiaru sprawiedliwości.
   W nowym roku - po 30 dniach od pu­blikacji - wejdzie w życie ustawa o KRS.
15 sędziów straci w niej miejsca. A po wymia­nie i prezesa SN, i - ewentualnej - prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego także ich miejsce zajmą sędziowie wskazani przez partię rządzącą. W ten sposób obóz władzy będzie miał co najmniej 20 na 25 członków w KRS. A jeśli opozycja i Kukiz'15 nie zechcą zgłosić lub nie zdołają przegłosować swoich kandydatów do KRS - co najmniej 23 miejsca (licząc obecnie zasiadających tam parla­mentarzystów PiS, ministra sprawiedliwości i przedstawiciela prezydenta).
   Gdy KRS będzie już przejęta, po trzech miesiącach od publikacji wejdzie w życie usta­wa o Sądzie Najwyższym. Rozwiązane zostaną Izba Wojskowa oraz Izba Pracy i Ubezpieczeń Społecznych, powstaną dwie nowe: Dyscypli­narna i Kontroli Nadzwyczajnej. A sędziowie, którzy skończyli 65 lat, przejdą w stan spoczyn­ku. Podobnie wszyscy sędziowie zlikwidowa­nej Izby Wojskowej. Partia, za pomocą nowej KRS, będzie miała do obsadzenia co najmniej 80 miejsc w Sądzie Najwyższym, czyli blisko 70 proc. wszystkich, bo jednocześnie liczbę sędziów SN z dzisiejszych 87 zwiększa do „co najmniej” 120.

Tu przyjdzie czas na prezydenta. Może wyrazić zgodę na pozostanie niektórych sędziów, którzy wejdą w nowy wiek emery­talny - wedle widzimisię, bo żadne kryteria go nie ograniczają. Mianuje tymczasowego Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego i no­wych prezesów izb. Będą rządzić, dopóki skład Sądu Najwyższego nie zostanie uzupeł­niony do co najmniej 110 sędziów. A więc tak długo, jak zechce PiS. Dopiero gdy skład SN będzie liczył 110 osób, sędziowie będą mogli prezydentowi wskazać kandydatów na I Pre­zesa i prezesów izb. Prezydent zdecyduje też, jak Sąd Najwyższy ma działać: wyda rozpo­rządzenie z nowym Regulaminem SN. A kiedy będzie już 110 sędziów, może wydać drugi „po zasięgnięciu opinii Kolegium Sądu Naj­wyższego” - czyli opinii niewiążącej. Będzie mógł mianować nadzwyczajnego rzecznika dyscyplinarnego i wskazać mu konkretnego sędziego - także sędziego sądów powszech­nych - którym ma się zająć. I raczej nie ma ryzyka, że jak się już specrzecznik nim zajmie, to Izba Dyscyplinarna go uniewinni. Dla ważności wszystkich tych aktów prezydent potrzebuje kontrasygnaty premiera. W ten sposób Sąd Najwyższy nie wymknie się spod kontroli prezesa Kaczyńskiego.

A jaką władzę w Sądzie Najwyższym dostaje prokurator generalny Zbigniew Ziobro?
W okresie przejściowym będzie mógł dele­gować do Sądu Najwyższego (na wniosek tymczasowego prezesa) sędziego - także sądu rejonowego - z co najmniej 10-letnim stażem. Zostanie on w SN, jak długo będzie się podo­bało ministrowi-prokuratorowi Ziobrze. A więc będzie się chciał ministrowi podobać. W ten sposób prokurator generalny zyskuje bezpo­średnie przełożenia także na Izbę Karną SN, która będzie rozpatrywać kasacje od wyroków uzyskanych przez kierowaną przez Zbigniewa Ziobrę prokuraturę. Więc kiedy akt oskarżenia - np. przeciwko Donaldowi Tuskowi - padnie w sądzie powszechnym, Sąd Najwyższy może „uratować” sytuację.
   Mianując zwykłego rzecznika dyscyplinar­nego i mając (przez KRS) wpływ na skład Izby Dyscyplinarnej SN, Zbigniew Ziobro będzie mógł doprowadzić do postępowania dyscy­plinarnego i ukarania każdego sędziego, także sądów powszechnych. Również w sprawach już prawomocnie zakończonych, bo będzie je można teraz wznawiać. Jedną z kar dyscypli­narnych jest wydalenie z zawodu.

Nie ma powodu sądzić, iż wybrani przez władzę sędziowie będą sądzili zgodnie z jej oczekiwaniami. Przecież powinni być niezawiśli - tego wymaga od nich konstytucja i ustawa - twierdzą politycy i publicyści związa­ni z PiS. To prawda. Ale wraz z wejściem w życie ustaw sądowych sędziowie tracą gwarancje niezawisłości. Oczywiście oczekujemy od nich, że pozostaną wewnętrznie niezawiśli mimo braku takich gwarancji. Ale wśród sędziów jest prawdopodobnie nie więcej osób odważnych i gotowych dla idei poświęcić własny interes, niż wynosi przeciętna dla całej populacji.
   Jeden sąd - konstytucyjny - partia rządzą­ca już obsadziła. Wiadomo, z jakim skutkiem.
   Obóz rządzący kończy etap przejmowania instytucji demokratycznego państwa prawa i zmiany ustroju. I przechodzi do praktycznego korzystania z władzy, w którym konstytucja i sądy przestają być wreszcie problemem.
Ewa Siedlecka

Przemalowywanie

PiS miało jasne i proste hasła, teraz, po dwóch latach rządzenia, na wizerunku partii pojawiają się silne pęknięcia. I choć Jarosław Kaczyński próbuje tchnąć nowego ducha w swoje ugrupowanie, raczej nie uda mu się opanować sporów, walk frakcyjnych i niesnasek - ducha Konwentu Świętej Katarzyny.

Dotychczasowy obraz PiS, wokół którego skupiali się sympatycy partii, został pogrzebany wraz ze wskazaniem Mateusza Morawieckiego na premiera. Podział na „Polskę socjalną” - czyli PiS, i „Polskę liberalną” - czyli PO, był łatwy, czytelny, przemawiał do wyborców, nazywał program obu partii, ale też preferencje ich elektoratów. Jaki zaś teraz wizerunek PiS będzie propagowany przez kierownictwo partii i posłuszne jej media? Myślę, że efekt będzie pełen sprzeczności oraz obietnic Wielkiej i Potężnej Polski. Mało przekonujący dla przeciętnego obywatela.
   Partia Kaczyńskiego rzeczywiście skupia elektorat socjalny, starszy, z mniejszych miejscowości; PO - lepiej wykształcony, zasobniejszy, z większych miast. W czasie ostatniej kampanii wyborczej do programu socjalnego PiS dodano więc nośne populistyczne hasła. Partia miała reprezentować suwerena, prostych, uczciwych i zwykłych ludzi - na kontrze do PO, która w retoryce prawicy stanowi ugrupowanie przyciągające „przypięte do żłobu elity”, złodziei, bogaczy, kapitał zagraniczny... Tymczasem wraz z nominacją Morawieckiego do haseł socjalnych dołączają się gospodarcze, a to już komplikuje przekaz. Lata temu Zyta Gilowska, wicepremier gospodarczy w pierwszym rządzie PiS, podejmowała liberalne i prorynkowe decyzje, ale wtedy nie wpłynęły one na wizerunek PiS: partia - dzięki premierowi Kaczyńskiemu - dalej była postrzegana jako socjalna, etatystyczna, sceptyczna wobec UE i promująca tradycyjne wartości. Pytanie, czy teraz nowy premier, mający silny wizerunek bankowca, finansisty, wprowadzi zamieszanie, burząc dotychczasową spójność?

W języku rządzących na pierwszy plan wysunie się: innowacyjna Polska, konstytucja dla nauki, konstytucja dla biznesu, wielkie inwestycje. Co raczej nie spodoba się tradycyjnemu elektoratowi rządzących. Próba uzupełnienia wizerunku PiS
modernizację może więc się nie udać. Pamiętamy przecież, jak liberałowie z partii premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego postanowili zmienić swój wizerunek na bardziej socjalny i takie też hasła zaczęli promować. Przegrali wybory, nowe oblicze zbyt odklejało się od tego utrwalonego w opinii publicznej.
   Beata Szydło była bardzo podobna do większości wyborców PiS. Burmistrz małej miejscowości, matka księdza, podkreślająca swoją religijność i oddanie Kościołowi. Zwolennicy PiS dużo częściej niż inni uczęszczają do kościoła, dostrzegają potrzebę obecności religii w życiu publicznym. Częściej niż wyborcy innych partii oczekują też od państwa funkcji opiekuńczych. Dotychczasowy rząd realizował obietnice socjalne, hojnie rozdając pieniądze.
Teraz będzie mówił o inwestycjach, lotniskach, infrastrukturze. Gospodarka będzie wysuwała się na pierwszy plan, co spowoduje odesłanie do lamusa prostego podziału na Polskę: socjalną i rynkową.

Do lamusa trzeba będzie też odesłać podział na elitę i reprezentowanego przez PiS „zwykłego suwerena”.
Na czele rządu staje przecież kształcony za granicą technokrata, kwintesencja elit. Nie byliśmy rządem elit, ale zwykłych Polaków - mówiła w Sejmie, żegnając się ze stanowiskiem, Beata Szydło.
Nowemu premierowi trudno jednak będzie wejść w taką populistyczną retorykę. Będzie musiał ułożyć zupełnie nową opowieść. Niewątpliwie Jarosław Kaczyński pomoże mu, krzycząc na wiecach o złodziejskich i zbrodniczych elitach PO, ale również i te hasła powoli tracą swoją świeżość. Szczególnie że naocznie obserwujemy powstawanie nowej „misiewiczowej” elity, popleczników PiS korzystających z dobrodziejstw władzy.

Najtrudniej jednak będzie wytłumaczyć elektoratowi próby załagodzenia stosunków Polski z Unią Europejską. Dotychczas rządzący budowali swe poparcie na „dawaniu odporu” Komisji Europejskiej i „walce” o narodową godność i suwerenność. Morawiecki ma zaś podjąć próbę poprawienia tych relacji.
Tylko jak teraz objaśnić wyborcom, że wielu zaleceń UE nie można całkowicie zlekceważyć, że trzeba je realizować? Premier Morawiecki będzie więc musiał prowadzić politykę Orbana: ustępując trochę Unii, ale w kraju pokazując, że się nie dajemy.
   Takie przemalowanie obrazu PiS wywoła konsternację części wyborców. Pomimo wyjątkowej wiary, jaką pokładają w nieomylność prezesa Kaczyńskiego, niektórzy z sympatyków mogą zacząć wątpić w jego intencje. Niezrozumiała dla wielu zamiana miejsc na szczycie władzy może więc istotnie zdemobilizować głosujących na PiS. Także nowe priorytety, przekierowanie na gospodarkę, mogą zostać niezrozumiane, ponieważ badania pokazują duże zadowolenie z Polaków z własnej sytuacji materialnej i z sytuacji gospodarczej kraju.
(Inna sprawa, czy zadowolony ze swojej sytuacji materialnej elektorat zagłosuje ponownie na PiS?).

Wyborcy PiS w swoich sympatiach politycznych kierują się przede wszystkim względami światopoglądowymi, a nie „kieszenią”. Morawiecki będzie co prawda mówił o patriotyzmie,
Wielkiej Polsce i wartościach, ale droga do nich ma wieść przez innowacje i inwestycje. A jak dowodzi historia rządu PO-PSL, wyborcy, owszem, chcą więcej dróg i mostów, ale nie nagradzają za nie w kolejnych wyborach. Stworzenie nowego, konserwatywno-nowoczesnego wizerunku partii jest mocno wątpliwe. Zbyt dużo tu sprzeczności i niespójności. W to nowe otwarcie PiS wpisało też przywrócenie roli klasy średniej - tego wyborczego centrum, o które zabiega każda partia. Rządzący będą próbowali odzyskiwać głosy tej grupy. Ale dla klasy średniej ważna jest demokracja i praworządność, takie wartości jak wolność i prawa człowieka. A PiS właśnie dobił państwo prawa, co wiele osób zaczyna dostrzegać.
   Zmiana w rządzie mogła jednak wynikać nie z długofalowej strategii politycznej, ale po prostu z coraz silniejszych konfliktów w obozie władzy, które nowy premier ma opanować. Jednak nadzieja, że walka o wpływy, ambicje i o podział łupów ustanie wraz ze zmianą szefa rządu, jest płonna. Mamy przed sobą dwa lata wyborów, czas, w którym na pewno nasilą się nie tylko walki między władzą a opozycją, ale też te wewnątrz obozu rządzącego.
to te konflikty, a nie nowy wizerunek, przesądzą o dalszych losach PiS.
Lena Kolarska-Bobińska

Prezes i Naczelnik

W początku grudnia pre­zydent Duda wygłosił orędzie inaugurujące obchody 100. rocz­nicy odzyskania nie­podległości oraz 150. rocznicy urodzin Józefa Piłsudskie­go. Przemówienie minęło bez szerszego echa, gdyż partia rządząca - z walnym udziałem prezydenta - zajęta była dobijaniem niezawisłości sądownictwa. Nie czas wspomi­nać Marszałka czy Witosa, kiedy prezydent i prezes szyją ciasny gorsecik naszej demokracji. (Ciekawe, jak oni będą wspominani za sto lat?). A wszystko to zręcznie przykryte ślimaczą rekonstrukcją, czyli trwającą miesiącami zamia­ną PP. Szydło na Morawieckiego. Beata Szydło wykazywała zero samodzielności, była bezwzględną wykonawczynią linii Kaczyńskiego. Kpiła w żywe oczy, na przykład w Par­lamencie Europejskim, kiedy zapewniała, że rządy prawa w Polsce nie są zagrożone. Miała znaczne poparcie, bo dała 500 zł i dla wielu jest swojska, nasza, prowincjonalna, taka jak oni. Szkoda tylko, że grillowanie ministrów trwało po­nad dwa miesiące (i nadal trwa), a „nasza Beatka” została niepotrzebnie sponiewierana, choć tak bardzo starała się odgadnąć każdą myśl prezesa. „Za co? Za co?” - pytała wy­soki Sejm. Kaczyński dał jej kwiaty i buzi, a Duda odwołanie.
   Prezes czuje się do pewnego stopnia kontynuatorem Marszałka. „Ja i mój brat - mówił niedawno - uważali­śmy się w jakiejś mierze, w zasadniczo odmiennych wa­runkach, za kontynuatorów myśli marszałka Józefa Pił­sudskiego; zawsze najważniejsze dla nas było myślenie w kategoriach państwowych”. Bracia Kaczyńscy uważali Piłsudskiego za najwybitniejszego Polaka, obok Jana Paw­ła II i kardynała Wyszyńskiego.
   Czy prezes ma w sobie coś z Marszałka? Tak, na przy­kład obaj to nocne marki. Marszałek nie raz kładł się spać o świcie i spał do południa, prezes też podobno pracuje do późnych godzin nocnych, ale na Nowogrodzkiej po­jawia się dopiero około południa. Jak Churchill albo jak profesor Sieriebriakow z „Wujaszka Wani”. Całymi nocami myślał i prochu nie wymyślił.
   Obu polityków łączyła także miłość do matki. Wszyscy pamiętamy troskę Jarosława i Lecha o los Jadwigi Kaczyń­skiej. Podobnie czuł Marszałek: „A zaklinam wszystkich co mnie kochali - pisał w ostatniej woli - sprowadzić zwłoki mojej matki z Sufit Wiłkomirskiego powiatu do Wil­na i pochować matkę największego rycerza Polski nade mną. (...) Niech wszystkie armaty zagrzmią salwą poże­gnalną i powitalną tak by szyby w Wilnie się zatrzęsły”. Co do siebie, to pisał Piłsudski: „Nie wiem, czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech!”. Sądzę, że Marsza­łek nie był ostatnim, który o tym myśli. Wszak każdy wie, że gdzieś spocznie.
   Dla swoich zwolenników Kaczyński jest wodzem, mó­wią nawet o Naczelniku Państwa, niedawno usłyszałem w telewizji, że wierzą weń jak w Boga. Kiedy trzeba było przepchnąć Morawieckiego na premiera, wzywał, by za­ufać jego instynktowi, który jakoby nigdy go nie zawiódł. Piłsudski miał oczywiście większe zasługi wodzowskie, był wszak wojskowym, dowódcą, po wojnie z bolsze­wikami owianym legendą, i zdawał sobie z tego sprawę.
Kiedy Mussolini szykował swój marsz na Rzym (1922 r.), Piłsudski pisał, że wódz musi być czymś innym niż ci, których prowadzi. „Wodzowie, mali czy wielcy, w mniejszych czy większych ugrupowaniach, w mniejszym czy większym wydaniu, są koniecznością”. Silnie akcentował samotność wodza, konieczność przeciwstawiania się opinii, a nawet swojemu najbliższemu otoczeniu. Należeli doń m.in. Sła­wek, Wieniawa, Prystor, Miedziński, Świtalski, Pieracki, Matuszewski, Orlicz-Dreszer. Skład biura politycznego dzisiaj każdy może sobie dośpiewać: Brudziński, Lipiński, Kamiński, Błaszczak, Macierewicz, Terlecki, Suski, Kuchciński, Karczewski i im podobni.
   Przeciwników swoich Piłsudski i Kaczyński nie darzą nadmiernym poważaniem. Marszałek o endecji: „Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swą brudną duszę, opluwający mnie zewsząd, nie szczędzący mi niczego, (...) ten potworny karzeł był moim nieodstęp­nym druhem, nieodstępnym towarzyszem doli i niedoli, szczęścia i nieszczęścia, zwycięstwa i klęski”. Równie moc­ne jak „ZOMO” i „zdradzieckie mordy”.
   Obaj, Marszałek i prezes, nie byli - delikatnie mówiąc - entuzjastami Sejmu jako ciała demokratycznego i róż­norodnego. W 1929 r. klub BBWR opracował projekt zmian w konstytucji, których posłowie i senatorowie BBWR nie znali do ostatniej chwili. Członkowie Komisji Konstytu­cyjnej wezwani zostali na godz. 18, dyskutowali do 4 nad ranem, na godz. 9 rano wezwano posłów i senatorów, któ­rym projekt odczytano, o 10 zaczynały się obrady Sejmu. Projekt przewidywał m.in. - bagatela - likwidację trójpo­działu władz, oddając najwyższą władzę w ręce prezydenta.
   Gdy Kaczyński strzelił z bata, Sejm dał parodię debaty nad ustawami prezydenta w sprawie sądów i KRS. Popraw­ki wręczane w ostatniej chwili, jednominutowe wypowie­dzi, hurtowe głosowanie poprawek, nocne obrady, jak gdy­by chodziło o klęskę żywiołową. Puste ławy rządowe i partii rządzącej choćby podczas przemówienia rzecznika praw obywatelskich pokazują, co prezes myśli o parlamencie.
   Nie dorównuje jeszcze Marszałkowi, dla którego Sejm był symbolem wszelkiego zła. Kiedy prezydent chciał mu po­wierzyć misję utworzenia rządu, postawił warunki: posło­wie i partie nie wtrącają się do rządzenia i personaliów rzą­du, nie wtrącają się do budżetu, Sejm w ciągu co najmniej pół roku nie zostanie zwołany. Napisał wtedy, że jednak pewnych rzeczy na sobie wymusić nie może, na przykład kiedy w dziecięcych eksperymentach „stawiałem przed sobą talerz z ekskrementami, twierdząc: więc spróbuj”. Posłowie to dla Komendanta było „bydło i ścierwo”.

Ponieważ obecnie partia prezesa Kaczyńskiego defor­muje Państwową Komisję Wyborczą, warto przypo­mnieć, że Marszałek uważał to ciało za „ścierwo, które sprawę wyborów tylko komplikować może”. Jedynie z braku czasu „dopuściłem różne ścierwa do istnienia i zarażania powietrza”.
   Seminarium profesora Śpiewaka „Socjologia Jarosława Kaczyńskiego” na uniwersytecie zapowiada się ciekawie.
Daniel Passent

Drabinka cynizmu

Mamy 10 grudnia. Wielka choinka na pl. Zamko­wym w stolicy stoi bied­na za płotem, odgro­dzona od nas wszyst­kich. Nawet pogłaskać jej nie można. Szczelnie otoczona przez policję, jest najbezpieczniejszą choinką na świecie. Za chwilę obok niej przejdą ci, którzy co miesiąc są coraz bliżej.
   Obraduje Sejm. Barierki i setki funkcjonariuszy w bo­jowym rynsztunku nie pozwalają zbliżyć się do gmachu, gdzie 237 parodystów władzy ustawodawczej unieważ­nia demokrację.
   Centrala na Nowogrodzkiej w Warszawie. Znów płot, policja itp. Góra PiS się naradza i wara wszystkim od tej świętej góry.
   Nie zdziwię się, jeśli 12 grudnia na zaprzysiężenie nowego premiera i starego rządu pod Pałac Prezydenc­ki przyjedzie kilka ciężarówek wyładowanych belami kolczastego drutu. Takiej kupy rycerzy prawdy nie na­leży przecież z bliska pokazywać obywatelom. A swoją drogą, cztery lata premier Szydło szybko zleciały. Cieka­we, ile lat zleci w pół roku Mateuszowi Morawieckiemu.
   Ciężko i gęsto robi się w atmosferze tego zamku. Prezes, dążący do jasnej prawdy po drabince cynizmu, wezwał do rozprawy z opozycją (cytuję kilka haseł): Nasz wróg nie spocznie, póki nie zniszczy kraju i ży­cia Polaków, dlatego musimy zrobić wszystko, by ich cel nie został zrealizowany. Zwyciężymy. Polska będzie demokratyczna, przyzwoita i uczciwa. W ustach preze­sa te słowa zabrzmiały jak bluźnierstwo. Aż dziw, że się od swoich łgarstw nie udusił. Tymczasem suweren łykał je niczym gęś kluski. Ciekawe, kiedy się połapie, czym go karmią.
   Totalni z PO i N opamiętajcie się! - pompował się w tym samym duchu na Twitterze Jego Garniturowatość minister Błaszczak, niezawodne narzędzie prezesa: „Wasi przyjaciele podżegają do przestępstw. Swoimi wystąpieniami w Sejmie i na ulicach podsycacie nie­nawiść, napuszczacie bandytów. Policja nie pozwoli na łamanie prawa”. Nie pozwoli? Ależ oczywiście, nie pozwoli - PiS o tym wie i nigdy prawa nie łamie. Ła­mie je zawsze opozycja, czyli wrogowie. To oni w mil­czeniu zapalają świeczki pod Sądem Najwyższym, czym aż się proszą, by zakuć ich w kajdanki i ciągać po komisariatach. Narodowcom Mariusz Błaszczak nie zabrania palenia rac i smolistych pochodni ani ryczeć przez megafony „My chcemy Boga i Euro­py tylko dla białych” oraz „Nie islamska, nie laicka, tylko Polska katolicka”. Mogą się przydać do tego czy owego.

Jeśli komuś się wydaje, że ten trujący polityczny smog wywieje czysty ze­fir Mateusza Odnowiciela, to się grubo myli. Nasza kon­stytucja nadal będzie wisiała na gwoździu gdzieś pod bia­łoruskim Mińskiem. W swo­im pierwszym wywiadzie po nominacji na premiera, którego udzielił Telewizji Trwam i Radiu Maryja, Mo­rawiecki nie krył podziwu dla Zbigniewa Ziobry. Za­pewnił, że ma wolę bardzo głębokiej współpracy z mi­nistrem sprawiedliwości dla dobra Polski. Nazwał go osobą z misją, która „z pa­sją walczy o to, żeby było jak najmniej przestępstw”. Całkowicie poparł zmiaż­dżenie sądów zwane przez rząd PiS oczekiwaną przez społeczeństwo reformą. Wymiar sprawiedliwości III RP nazwał stajnią Augiasza, którą trzeba wyczyścić z pe­erelowskich aparatczyków. A ja wiem, że buty można wyczyścić bez rozwalania całego przemysłu skórzanego i zawłaszczania zakładów produkcyjnych przez politruków Ziobry.
   Prawo i Sprawiedliwość porządzi jeszcze, ile samo da radę. Pichcą właśnie w Sejmie nowy Kodeks Wyborczy i żadna siła tego przekrętu nie zatrzyma. Wszystkie głosy we wszystkich wyborach będą ważne, a specjalna ko­misja zawsze ustali, że 97 proc. z nich oddano na PiS.
o to chodzi.
Stanisław Tym


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz