Na przekór czasom
Przypominam sobie nasze
nastroje świąteczne sprzed roku. Było niespokojnie, nerwowo, ale też na swój
sposób podniośle. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem z dziennikarskiego
protestu przeciwko ograniczaniu dostępu mediów do Sejmu zrobił się potężny
kryzys polityczny: poselska blokada mównicy sejmowej, potem sali plenarnej;
przed Sejmem tłumy demonstrantów, w gmachu i na zewnątrz jednostki policji. Tak
zaczął się „Kryzys grudniowy 2016”
- pod tym tytułem wydaliśmy wtedy specjalny, przypominający formą samizdatową
ulotkę, dodatek do części nakładu gotowego już numeru świątecznego POLITYKI.
Dynamika zdarzeń była trudna do przewidzenia: tłum protestujący przeciwko „konstytucyjnemu
zamachowi stanu” zablokował Sejm. To wtedy powstało pamiętne zdjęcie prezesa
Kaczyńskiego, wymykającego się z oblężonego gmachu chronioną limuzyną, z jakimś
dziwnym, stężonym grymasem twarzy. Władze chyba po raz pierwszy od przejęcia
władzy na serio przestraszyły się „polskiego majdanu”. Protesty, które po
drodze wchłonęły sporo bożonarodzeniowych tradycji (były choinki, opłatki,
msza, kolędy), trwały do pierwszych dni stycznia. W oficjalnej propagandzie
zostały nazwane puczem, a wielu uczestników tamtych zdarzeń, w tym także
posłowie, do dziś są wzywani do prokuratur i sądów.
Dokładnie rok później jest tak, jakby czas
zatoczył koło: w Sejmie posłom i senatorom opozycji władza znów odbiera głos;
na Wiejskiej wielotysięczne tłumy protestujących. Wszędzie zasieki. Wściekłość
rządowej propagandy. Oddziały Heroda otaczają i zatrzymują buntowników. Mamy
kolejne polskie święta stanu wyjątkowego.
Tym razem różnica taka, że
przed rokiem dobijano Trybunał Konstytucyjny, a teraz Sąd Najwyższy. Wtedy
dziennikarze protestowali przeciwko wyrzucaniu ich z Sejmu, teraz przeciwko
(mówiąc skrótem) nałożeniu przez Telewizję Trwam, w majestacie pisowskiego
prawa, drakońskiej kary finansowej na TVN24. Prasa światowa uznała to za
bezprecedensowy atak na wolność słowa, a polscy niezależni dziennikarze za
zapowiedź zmasowanego ataku na opozycyjne media. Obawialiśmy się wcześniej jakiejś
ustawy dekoncentracyjnej czy repolonizacyjnej, ale widać, że władza sięgnie
raczej po prostsze narzędzia: kary, mandaty, procesy o wielkie odszkodowania.
Żeby złamać ekonomicznie, zastraszyć. Nawet jeśli będzie przegrywać w sądach
powszechnych, niemal każdą sprawę może doprowadzić do nowo powołanej izby
odwoławczej w Sądzie Najwyższym, całkowicie już obsadzonej ludźmi PiS. Teraz
jeszcze, w konkretnym przypadku kary dla TVN, wskutek ostrego protestu rządu
USA zapewne nastąpi jakieś cofnięcie (bo i dla Mateusza Morawieckiego to
niezręczny początek premierowania), ale po przejęciu sądów ta ścieżka została
otworzona, a kije bejsbolowe pokazane całej niezależnej prasie. Przy okazji
zobaczyliśmy, dlaczego rządowa propaganda kładzie zaporowy ogień przeciwko
„wynoszeniu polskich spraw za granicę”. Międzynarodowa izolacja rządu, utrata
reputacji kraju, możliwe formalne i nieformalne sankcje, zaczynają już być dla
rządu kosztowne i niebezpieczne. Wbrew buńczucznym popisom nacisk naszych
sojuszników i partnerów to dziś dla władzy o wiele większy kłopot niż akcje,
bezradnej w sumie, opozycji parlamentarnej czy ulicznej.
Bo popatrzmy dookoła. Chociaż
ostatnie demonstracje odbywały się w kilkudziesięciu miastach, trudno
oczekiwać, aby te święta miały być „zepsute przez politykę”. Prawdziwe tłumy
nie gromadzą się na marszach i demonstracjach, ale w sklepach i galeriach
handlowych. Wszędzie korki na ulicach, gorączka zakupów, choinki, efektowne
rozświetlone dekoracje miast. Przy wtórze śpiewanych w Sejmie kolęd sądom
obcina się głowę jak świątecznemu karpiowi, szybko - żeby zdążyć z wigilijnym
daniem dla prezesa. Jeszcze zmiany w ordynacji wyborczej, podpisy prezydenta i
władza będzie mogła już udać się gremialnie na pasterkę. To połączenie
sentymentalnej, ciepłej, opłatkowej atmosfery Bożego Narodzenia z polityczną
dintojrą zdaje się absurdalne, schizofreniczne; ale tak było przed rokiem, tak
jest teraz.
Ubiegłoroczne nadzieje, że już, zaraz, w
obronie odbieranej wolności wyjdą nas miliony, a „moc struchleje”, rozwiały
się jak dym po sztucznych ogniach. Parotysięczne grupy, pewnie w znacznej
mierze tych samych ludzi, protestują, niosą transparenty, trąbią na wuwuzelach,
a żadne mury się nie rozpadają. Władza robi, co chce, łamie konstytucję, kłamie,
obraża, a jej sondażowe notowania zbliżają się podobno do 50 proc. Dla
wszystkich, którzy jakoś bardziej przejmują się polityką i w ogóle tzw. życiem
publicznym, to głęboko frustrujące, depresyjne. Ciągła mieszanka nadziei i
beznadziei. Bo niby sondaże pokazują, że ogromna większość Polaków nie popiera
tego pełzajacego zamachu stanu, to jednak świetna sytuacja gospodarcza, spadek
bezrobocia, podwyżki płac, dodatki socjalne, wzmocnione intensywną propagandą
sukcesu, robią swoje: neutralizują niepokój o państwo, pozwalają jakoś scalić w
głowie dwie kompletnie różne opowieści o współczesnej Polsce. Więc w sumie
święta w większości polskich domów będą pewnie udane, „z dala od polityki”.
W różnych latach tego właśnie
życzyliśmy naszym czytelnikom i sympatykom - oderwania się w święta od szarej
codzienności, zwłaszcza od politycznych napięć i konfliktów. Tym razem jednak,
przewrotnie, namawiamy, żeby nie uciekać od polityki przy świątecznych stołach,
bo kiedy jest i będzie lepsza okazja do ważnej rozmowy o nas samych, o naszym
kraju, naszej przyszłości, niż wtedy, gdy mamy wreszcie czas, towarzystwo
bliskich i znajomych, a przede wszystkim wyjściową wzajemną sympatię? Różnice
poglądów są ciekawe, jeśli się w nie wsłuchać, próbować zrozumieć, odkryć,
gdzie się różnimy aksjologicznie, czego nie warto ruszać, a gdzie możemy się porozumieć.
Zasypywanie podziałów na różne sorty Polaków nie będzie możliwe od góry (mimo
pustych deklaracji prezydenta i premiera), bo ich szef zrobi wszystko (proszę
odtworzyć sobie ostatnie wypowiedzi prezesa PiS z 10 i 13 grudnia), aby każdy
podział pogłębić, wykopać między Polakami przepaść nieufności, lęku, wzajemnej
nieżyczliwości, pogardy. Ale to się może udać od dołu, jeśli damy sobie szansę.
Święta są może
najlepszą okazją do takiej dywersji, bo wszystko, cała atmosfera, tradycja,
nastrój skłaniają do podjęcia wysiłku bycia razem. „Ulica i zagranica” może
jakoś mitygować władzę. Ale najważniejszy front przebiega dziś przez nasze
domy, rodziny, znajomych, środowiska; tu, na tym prywatnym, osobistym poziomie
będą decydowały się wyniki wszystkich następnych wyborów. Więc nie odpuszczajmy
świątecznej okazji zawarcia pokoju czy chociaż rozejmu między nami. Zaprośmy
politykę do stołu. Na przekór „czasom i ludziom złym” musimy się uczyć bycia
razem. Życzę Świąt lepszych, niż był ten rok!
Jerzy Baczyński
Wężykiem
Rękami i nogami popieram
nagrodę Grand Press dla Wojciecha Bojanowskiego z TVN za reportaże o tym, jak
zginął młody człowiek katowany na komisariacie policji i jak władze państwowe
przez rok usiłowały to ukryć. Pomyślmy tylko, jakim skarbem są wolność słowa i
niezależne media. Przecież gdyby Bojanowski pracował w TVPiS, zapewne jego
reportaże nigdy by nie powstały, a jeśli - to nie ujrzałyby światła dziennego.
Ba, gdyby dowódcy policji, a także ministrowie Błaszczak i Zieliński
dowiedzieli się o ich istnieniu, nie byliby zachwyceni i bezczynni. Konfetti z
helikoptera milsze jest niż gorzka prawda. Ciekaw jestem, czy reporter otrzymał
list dziękczynny od ministra Błaszczaka? Sądzę, że wątpię.
Zamiast wyrazów wdzięczności ze strony władz
TVN24 została ukarana przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji za sposób, w
jaki relacjonowała wydarzenia w Sejmie i przed Sejmem rok temu, w czasie „puczu”,
jak sytuację nazwał Błaszczak i inni. Warto zapamiętać skład tego szacownego
grona: Witold Kołodziejski (przewodniczący), Teresa Bochwic, Janusz Kawecki,
Andrzej Sabatowski i Elżbieta Więcławska-Sauk. Cała piątka będzie miała święta
zdechłe jak ten karp na półmisku, zepsute przez wyrzuty sumienia. TVN24 ma
zapłacić prawie 1,5 mln zł za to, że relacjonowała wydarzenia inaczej niż TVPiS
Jacka Kurskiego, inaczej, niż tego wymagał Komitet Centralny partii. Decyzja
KRRiT to pierwszy tak potężny pocisk wystrzelony w kierunku mediów prywatnych,
tych, które są solą w oku partii i rządu. Autorka ekspertyzy sporządzonej dla
Rady, dr Hanna Karp ze stajni Ojca Rydzyka, mówi, że ta (gigantyczna - D.P)
kara „na razie wygląda jak delikatne napomnienie”. Wtóruje jej zachwycona dziennikarka
i posłanka PiS Joanna Lichocka, która chciałaby, żeby kara nałożona na TVN
„podziałała jak przysłowiowy kubeł zimnej wody również na inne telewizje”.
Gdyby pozostały tylko telewizje Trwam i TV Republika - o ileż świat byłby piękniejszy...
Intencje władz wobec niezależnych mediów są
jasne, a raczej ciemne. Rozprawa z nimi zapowiadana jest od dłuższego czasu,
zaczęła się od odcięcia niepokornym reklam firm i instytucji publicznych,
główne uderzenie spodziewane po pacyfikacji sądów właśnie się zaczyna. Nowy
premier Morawiecki będzie mógł pokazać, jakim jest oświeconym Europejczykiem,
jak Polska PiS pasuje do europejskich puzzli. Na razie Europa pokazuje, jak nie
pasuje do niej Polska PiS. „Karanie prywatnej telewizji za relacjonowanie
protestów w parlamencie jest absolutnie niedopuszczalne. Rząd Prawa i
Sprawiedliwości zakłada kaganiec wolnym mediom” - pisze Guy Verhofstadt,
wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego, lider frakcji liberalnej.
Nie po raz pierwszy odezwał się też
Departament Stanu USA, od dawna już zaniepokojony tym, co wyprawia się w naszym
kraju. Chociaż premier Morawiecki w swoim expose dwukrotnie wymienił Stany jako
najważniejszego sojusznika, Waszyngton nie jest chyba zadowolony i nie pomoże
wdzięk oraz znajomość angielskiego (cóż za rzadkość w dzisiejszych czasach)
panów Morawieckiego, Szczerskiego i Waszczykowskiego. Powstająca z kolan Polska
doczekała się kolejnej reprymendy. „Wolne i niezależne media są niezbędne dla
silnej demokracji” - przypomina oświadczenie Departamentu Stanu. „Ta decyzja
wydaje się podważać wolność mediów w demokratycznej Polsce - naszym bliskim
sojuszniku”. Amerykanie są „zaniepokojeni” sytuacją, w której prywatna stacja
telewizyjna (w dodatku amerykańska) zostaje ukarana za „domniemane stronnicze
relacjonowanie demonstracji w parlamencie. Departament Stanu wierzy w siłę i w
moc polskiej demokracji, które zapewnią, że demokratyczne instytucje tego
kraju będą mogły funkcjonować bez przeszkód i w poszanowaniu”.
Zaledwie kilka miesięcy temu rzecznik
Andrzeja Dudy zapewniał, że stosunki prezydent-minister obrony układają się
poprawnie, a także, że czystka generałów nie niepokoi prezydenta. Ale dziś
król jest nagi. Kłamstwo ma krótkie nogi.
W ramach wspierania wolnego słowa polecam
pasjonującą książkę „Generałowie” naszego redakcyjnego kolegi Juliusza
Ćwielucha. Są to rozmowy z czterema najważniejszymi generałami (sama elita),
którzy jeszcze wczoraj dowodzili naszymi siłami zbrojnymi, a dziś są poza wojskiem.
Oto próbki w krótkich żołnierskich słowach.
Gen. brygady (rez.) Tomasz Drewniak, pilot I
klasy, 34 lata służby, w 2016 r. wyznaczony na inspektora Sił Powietrznych. Po
niespełna roku zwolniony bez podania przyczyn.
O swoim odwołaniu
dowiedział się z esemesa, który przesyłali sobie koledzy. „Czystki nie dotyczą
kilku generałów, a setek oficerów. I wszyscy lecą z jednego klucza. Każdy, kto
ośmieli się nie tyle skrytykować, co wyrazić własne zdanie, musi się liczyć z
tym, że w nocy dostanie szarą kopertę, a w dzień jego karta wejściowa do pracy
będzie już nieaktywna”.
Gen. broni (rez.) Mirosław
Różański, były dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych, 35 lat służby. „Musiałem
odejść, bo nie mogłem i nie chciałem firmować tego, co działo się z polską
armią i w polskiej armii. (. ) Program modernizacji leży. Kadra jest w
rozsypce. WOT powstaje kosztem wojsk operacyjnych. Jak mogli (generałowie)
ukończyć studia, skoro mianowania dostali kilka tygodni po rozpoczęciu nauki. O
studiach generalskich w trybie zaocznym nigdy wcześniej nie słyszałem”.
Gen. brygady (rez.) Adam Duda, były szef
Inspektoratu Uzbrojenia. „Po 31 latach wzorowej służby, krótko po tym, jak
minister Kownacki w ocenie rocznej pracy wystawił mi ocenę wzorową, zostałem
zwolniony ze stanowiska przez telefon”.
Generał w stanie spoczynku Mieczysław
Cieniuch, lat 66, 43 lata służby, były szef Sztabu Generalnego. „Jaką większość
może stworzyć kraj, który Francuzów chce ponownie uczyć jeść widelcem, od
Niemców chce reparacji, Litwinów obraża nowym wzorem paszportu, a Włochów
trzyma w szachu, nie odbierając zamówionych wcześniej samolotów. Gdzie pan nie
spojrzy, tam zgliszcza. A proszę mi wierzyć, że tak dobrze się zaczynało”.
Słowa generałów radzę podkreślić. Wężykiem.
Daniel Passent
Mętne łby
Antoni Słonimski, którego zawsze podziwiałem i adorowałem,
pisał swoje felietony w „Cyruliku Warszawskim”.
W jednym z nich, „Mętne łby” (1928 r.), celnie i nieco szyderczo
sklasyfikował 12 typów umysłowych ludzi żyjących w ówczesnej Polsce. Wypożyczam
dziś tytuł od mistrza Antoniego - dostałem zresztą na to 45 lat temu jego
zgodę.
1 Kobieta płci żeńskiej z najwyższym wykształceniem, na
jakie mogła sobie pozwolić. Ktoś, nie wiadomo już kto, dał jej do przeczytania
powieść pt. „Konstytucja”. Trzyma ją w kieszeni swojego codziennego fartucha i
czyta nawet dwa razy na dobę. Wie, że akcja dzieje się w Polsce, i tyle. Zawsze
ma czyste ręce. Uczuciowa. Ma sentyment do Mozarta, bo pierwsze imię
kompozytora przypomina jej męża.
2 Działacz polityczny. Łysy, ale się czesze, bo to przypomina
mu młodość. Absolutnie ufa mądrości kierownictwa partii, w której kierownictwie
sam zresztą zasiada. Cichy jak mak zasiany, ale gdy krzyknie „komuniści i
złodzieje”, to śmieje się z niego cała Polska. Jest dowodem na to, że można się
świetnie utrzymać, znając na pamięć tylko pięć słów: hańba, bolszewia, zdrajcy,
pogrobowcy Jaruzelskiego. Samego prezesa wniósł na szczyt góry, choć mu się w
śliskiej biało-czerwonej pelerynie z rąk wysuwał.
3 Zawsze
wyprasowany niczym prosto z magla. W przyszłym roku poświęci się dla ojczyzny
i w myśl knebla nazwanego nowym Kodeksem Wyborczym
unieważni wybory, gdyby przegrał PiS. A tak zasypuje podziały między Polakami,
że już dna rowu nie widać. Troskliwie upomina opozycję, by nie podżegała w
Sejmie do przestępstw i nie napuszczała bandytów na rząd.
4 Poseł opozycji.
Ambitny, ale teraz choruje. Bakteria Imposibilis schetinalis nie została
jeszcze dokładnie zbadana przez naukowców. Wiadomo jedynie, że choremu nic się
nie udaje, tym bardziej że od dawna mu się nie chce. Już 20 razy ogłosił śmierć
demokracji, bo tylko tyle może dla niej zrobić.
5 Niegdyś ksiądz, a
teraz właściwie w dalszym ciągu. Po ukończonych wyższych studiach polskiego
katolicyzmu. Właściciel radiostacji i uczelni w jakimś mieście pod Bydgoszczą.
Pierwszy odważny w Polsce, który dowiercił się do piekła i kradnie stamtąd
Belzebubowi gorącą wodę. Głęboko wierzy, że wiara przynosi góry - pieniędzy
oczywiście.
6 Chłop w sile
wieku, numer mózgu 44. Miło go spotkać, a jeszcze milej ominąć. Amator
świeżego powietrza. Mieszka na wsi, śpi w stodole. Całymi dniami siedzi w
Brukseli, gdzie tłumaczy ćwierćinteligentom, dlaczego siedzi w lesie. On go po
prostu kocha aż do bólu. Dlatego rżnie, piłuje, depcze i zabija. Zbiera do
słoików wszystkie owady i trzyma je w lodówkach, by z dobroci serca przedłużyć
im krzepiący sen zimowy. Często się modli, także przed modlitwą i po niej.
7 Z wykształcenia
trawnik. Co miesiąc pod oknami jego pałacu życzliwi urządzają mu tragifarsę na
14 fajerek. Położył się kiedyś krzyżem i przysięgał, że tak będzie leżał,
dopóki sądy nie staną się w pełni niezależne. Cała Polska wie, że słowa
dotrzymał. Wyjątkowo utalentowany w sportach zimowych. Kiedyś pierwszy raz
założył łyżwy figurowe i od razu na tafli wyrysował Matkę Boską Częstochowską.
Schodząc z lodowiska, jeszcze na moment wrócił, by na jednej nodze się pod nią
podpisać.
8 Wielki niwelator.
Czegokolwiek się tknie, to mu się udaje. Muzeum zamienił w gabinet krzywych
luster, by ekspozycja przedstawiała polski punkt widzenia, czyli pozytywne,
przyjemne aspekty drugiej wojny światowej. Uważa, że filmy takie jak „Ida” czy
„Pokłosie” wynaradawiają nam dusze. Marzy mu się wielki patriotyczny obraz pt.
„Jedliśmy czosnek na tyłach wroga”, wyreżyserowany w Hollywood, z Leonardo
DiCaprio w roli tytułowej.
PS
Chciałbym przeprosić wszystkich właścicieli mętnych łbów, które nie zostały
tutaj omówione. Redakcja nie zgodziła się na wydanie wielotomowej
encyklopedii.
Stanisław Tym
Kim nie zostałem
No, i się stało. A w zasadzie zaraz się
stanie. Licznik przekręci się na 2018 i od tej pory, jeśli jakiś tabloid
poświęci mi swą cenną uwagę, to obok informacji w stylu „Meller agresywnie
obłapiał staruszki w centrum handlowym” czy „Meller pluje na Polskę, nienawidzi
Polaków, tańca polka i ulicy Poleczki”, w nawiasie pojawi się złowieszcze 50.
Znaczy wiek gościa urodzonego w 1968 roku. Co każe mi zastanowić się nad
miejscem w życiu. Cieszę się tym, co mam, zresztą jako wyznawca filozofii
szklanki zawsze do połowy pełnej nie mam innego wyboru, ale przelatuję nad tym
wszystkim, czego nie udało mi się osiągnąć, mimo że mi się marzyło.
Nie pamiętam, kim
chciałem być w przedszkolu. Strażakiem? Kosmonautą? Czołgistą? (Janek z
„Czterech pancernych” się kłania). Rodziców już nie spytam, nie zostawili
stosownych zapisków, więc odnotuję dla swojego potomstwa, że ty, Guciu, mając
prawie sześć lat, chciałeś zostać podwodnym naukowcem, a ty, Basiu, zanim
stuknęła ci czwórka - śpiewaczką.
W podstawówce za
sprawą książki o oceanach postanowiłem zostać oceanografem, czyli „podwodnym
naukowcem”. Marzyłem, że będę nowym Jacques’em Cousteau, penetrującym zakątki
kosmosu... Nie, wróć - to cytat z czołówki serialu rysunkowego o piątce młodych
ludzi i diabolicznym Zoltarze, opowieści, która zawładnęła wyobraźnią połowy
kolegów ze szkoły. Chciałem badać Rów Mariański i nieznane gatunki podwodnych
potworów. Ale cóż - poległem na egzaminie do klasy matematyczno-fizycznej
upragnionego liceum. Zabolało, tym bardziej że potknąłem się na pytaniu o
teoretycznie wymarzoną dziedzinę: jaka jest temperatura wody na dnie głębokich
zbiorników wodnych? Później nieraz mi się śniły te cholerne 4 stopnie, ale
wylądowałem w innej szkole i zdałem sobie szybko sprawę, że jeśli chodzi o
przedmioty ścisłe, to z tej mąki oceanografa nie upieczesz, buuu.
Równolegle z
oceanami pokochałem romantycznych bojowników o wolność i demokrację - takich
jak Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Adam Michnik, Zbigniew Bujak, Władysław
Frasyniuk czy Henryk Wujec - i za ich sprawą postanowiłem, że zostanę
rewolucjonistą, prześladowanym, więzionym, ale kochanym przez kobiety. Głupia
sprawa, ale wtedy nie wiedziałem, że prawdziwymi i bohaterami walki są bracia
Kaczyńscy, a prokurator Piotrowicz ryzykuje więcej niż wszyscy moi idole razem
wzięci. Prawdę mówiąc, nikt o tym nie wiedział. Niestety, komuna upadła, kiedy
miałem 21 lat, więc zdążyłem zaliczyć tylko takie rebelianckie przedszkole, a
teraz, kiedy ponownie otworzyły się ciekawe perspektywy, to już lata trochę
nie te. To swoją drogą temat na inny felieton, teraz święta i ma być miło, ale
jak rewolty nie ciągną 20- i 30-latkowie, tylko moi rówieśnicy i starsi, to
dupa, nie rebelia i dopóki to się nie zmieni, jest jak jest.
Zaraz na początku
III RP wylądowaliśmy z rodziną w USA i tam jako wolny słuchacz chodziłem na
zajęcia z nauk politycznych i historii Ameryki Łacińskiej. Zafascynował mnie
świat amerykańskiego uniwersytetu i (wiedząc, że mam szansę na stypendium)
postanowiłem skończyć studia i zostać poważnym specjalistą od stosunków
międzynarodowych. Musiałem tylko wrócić do Polski i dopełnić formalności na
Uniwersytecie Warszawskim. Nie miałem kasy, więc szukając zajęcia na wakacje,
trafiłem do archiwum „Polityki”. Jakoś z przekładania gazet zrodziło się
pisanie i nie wiem, kiedy przeleciało mi 12 lat z życia reportera, a
amerykańska kariera naukowa poszła się turlać.
Przypadek i chęć
przygody sprawiły, że zacząłem jeździć na wojny, więc jak każdy młokos
zapragnąłem zostać Kapuścińskim. Pomijając kwestię talentu, a raczej jego
braku, nigdy nie miałem potrzebnej wytrwałości. Jeden reportaż na jakiś temat -
proszę bardzo, ale dyscyplina potrzebna, by stworzyć większe dzieło - już nie bardzo.
Zbyt ciągnęły mnie nowe bodźce, choćby telewizja, no i życie towarzyskie. Więc
z zazdrością, ale łagodną, patrzyłem, jak startujący później, czasem proszący
mnie na starcie o radę, pisali rzeczy, których ja bym nie potrafił.
No, i ostatni mój
pomysł: parę lat temu myślałem o dyplomacji. Wbrew pozorom nie chodziło o
pójście w ślady ojca. Mówiąc nieco wyniośle, zawsze uważałem się za patriotę,
a od 1990 r. również za państwowca. Łatwo nawiązuję kontakty, ciekawią mnie
obce kultury/, lubiłem dyskutować za granicą, broniąc polskich racji i emocji
zbierając to do kupy, myślałem, że mogę zrobić coś pożytecznego
dla kraju. Co dzisiaj jest równie prawdopodobne jak to, że odnajdę zaginionych
kosmitów na dnie Rowu Mariańskiego, a za książkę, którą o tym napiszę, dostanę
literackiego Nobla. Wesołych Świąt!
Marcin Meller
W wigilię o północy
Zwinnie wskoczył na krzesło i kucnął, po
czym spojrzał mi w oczy. Nikt na świecie tak nie potrafi. W czerwonej muszce
wyglądał dostojnie. Omiótł wzrokiem stół pełen niedojedzonych wigilijnych
potraw, resztek na półmiskach z rybami, paterę z ciastem i michę z kapustą,
pokręcił głową i powiedział:
- Nie masz
kabanosów?
- Jest wigilia...
- Już jest po
północy - wpatrywał się w jajka w majonezie. - Weź no, skocz do lodówki i
przynieś coś konkretnego.
Zrobiłem, jak kazał. Cienką kiełbaskę wciągnął niczym
spanielka Lady nitkę spaghetti w „Zakochanym kundlu”. Oblizał się i
zakomunikował: - Masz pozdrowienia od konia.
- Jakiego konia? -
nie mogłem sobie przypomnieć żadnego konia, z którym miałbym bliższe stosunki.
- Tegoż z Dusznik -
podpowiedział.
Przewinąłem szybko
film. Miałem 13 lat, pojechaliśmy z rodzicami na zimowe ferie do Dusznik. Z
dworca do hotelu jechaliśmy saniami, które ciągnął koń. Co jakiś czas dostawał
batem, kopyta mu się ślizgały, a ja nie reagowałem, interesowały mnie jedynie
pomponiki podczepione do bata, które woźnica nazywał kutasami. W pewnej chwili
postanowiłem przykozaczyć, zeskoczyłem z sań i gdy mnie minęły, chwyciłem je z
tyłu, by pojechać kawałek na butach. Nie potrafiłem się utrzymać i po chwili
sanie wlokły mnie jak kukłę. Dokładnie wtedy koń postawił kilka parujących
kasztanów. Sanie przejechały nad nimi i - zanim się zorientowałem - wziąłem je
na klatę i wysmarowałem nimi całą drogę.
Kazał ci przekazać,
że zrobił to celowo - powiedział. Pochylił głowę i zaczął wąchać resztki
kapusty. Byłem zdziwiony. To było 50 lat temu! Łypnął i wyjaśnił: - Widzisz,
konie są nieśmiertelne. Niby odchodzą, ale niezupełnie. Zresztą podobnie jak
bizony, psy i całe to tałatajstwo, które wbrew waszej woli panoszy się po
ziemi. My nie znikamy. Ale wy tak. Wy nie jesteście stąd. Ziemia nie jest wasza.
Zlizał majonez z
jajka na twardo. Zasmakował mu, więc chwycił całe jajko i połknął. Grdyka mu
powędrowała w górę i w dół.
- Pamiętasz, kiedyś
dorwałem kurę twojego sąsiada, rzuciłeś się na mnie i uratowałeś jej życie -
przypomniał sobie. - Ta bidula ze strachu zgubiła wtedy takie jajko. Pamiętasz?
Rozbiło się na asfalcie.
Pamiętam doskonale.
Białe pióra fruwały jeszcze następnego dnia.
To nie było fair, ale taką mam naturę. Nie powinno się
zabijać dla sportu. Niestety, nic na to nie poradzę. Tak samo z tą myszką
polną. Pisnęła i już. Po wszystkim.
Wydawało mi się, że posmutniał. Wychodziło na to, że zamiast
mi wygarnąć, wyliczał własne grzeszki. Podałem mu drugiego kabanosa. Podrzucił go
niczym żongler, złapał w locie sprytnie, by go od razu przegryźć w połowie i
pożreć. Oblizał się, sięgając językiem własnych brwi. Zawsze to robi, gdy mu
coś smakuje. Zmrużył oczy.
- Powiedz mi,
dlaczego to ja mam mówić o północy ludzkim głosem, a nie ty psim? - zapytał z
nutą uszczypliwości.
- Staram się
nauczyć twojego, ale niewiele mówisz, więc... - próbowałem coś wymyślić.
Przerwał mi krótkim skowytem. Zrozumiałem, że czas się kończy.
- Widzisz, kiedy
oglądasz telewizję czy siedzisz w internecie, nie widzisz moich oczu. A one
mówią wszystko. Gdy oczy mam wbite w ciebie, to jest znak, że czekam na
sygnał. Też mam swoją telewizję, też chcę ją obejrzeć, mój ekran jest ukryty w
trawie, mój internet fruwa w powietrzu. Czy wiesz, ile ważnych wieści mnie
omija przez to, że nie zwracasz uwagi na moje spojrzenie? Ani na mój ogon?
Szczekanie to ostateczność - westchnął i zaskowytał znowu. Chciałem go
pogłaskać, ale odsunął głowę.
- Poczekaj, coś ci
wyjaśnię. Wiesz, co to Uluru?
- Taka czerwona
góra w Australii.
- Tak i stamtąd się
wszystko bierze. Wszystko, co żyje na ziemi, wyszło z tej góry. W niej jest
cała przeszłość, wszyscy przodkowie... ten koń z Dusznik... I tam jest cała przyszłość,
stamtąd wszystko przyjdzie. Tylko jednej rzeczy tam nie ma.
- Jakiej? -
zapytałem.
Szczeknął króciutko.
- Ludzi - wbił we
mnie wzrok. - Wy nie jesteście stąd. Was przywieźli Różowi z innej planety.
Zeskoczył z krzesła
i pobiegł do swoich zabawek. Po chwali usłyszałem odgłos psiej piszczałki.
Zbigniew Hołdys
Nowa kurtyna
Winston Churchill ponad 70 lat temu, w słynnym
wystąpieniu w Fulton w stanie Missouri, ogłosił, że od Szczecina nad Bałtykiem
do Triestu nad Adriatykiem zapadła dzieląca kontynent żelazna kurtyna. Prawie
30 lat temu kurtyna zniknęła tylko po to, by teraz, w nowej formie, znowu się
pojawić.
Churchill
stwierdził rzecz oczywistą - Warszawa i Praga, Berlin i Budapeszt, Belgrad,
Bukareszt i Sofia znalazły się w sowieckiej strefie wpływów. Poza Belgradem
wszystkie te miasta to dziś stolice krajów Unii Europejskiej. Ale te kraje
zdają się krok po kroku oddalać od Europy i zmierzać na Wschód. Tam, skąd
dzięki uśmiechowi losu uciekły.
I
Kilka tygodni temu
leciałem samolotem z Gdańska do Liverpoolu, a stamtąd do Pragi. Była to
więc podróż z miasta, w którym narodziła się Solidarność, do kraju, który z UE
wychodzi, a potem do miasta, w którym doszło do aksamitnej rewolucji. Ale choć
obskurne lotnisko w Liverpoolu wygląda tak, jakby Wielka Brytania do Unii
nawet jeszcze nie weszła, a nowoczesne lotniska w Gdańsku i w Pradze, jakby
Polska i Czechy były w niej od bardzo dawna, oba kraje byłego bloku wschodniego
sprawiają wrażenie, że w Unii też im się nie podobało i chcą ją opuścić.
Lotnisko w Gdańsku
nosi imię Lecha Wałęsy, w Pradze - Vaclava Havla, ale dziś w swoich krajach
obaj legendarni przywódcy zdają się być wśród przegranych historii. Wałęsa
jest poniewierany przez nacjonalistyczne polskie władze, a populistyczne władze
Czech o Havlu wolałyby zapomnieć. Bo też oba kraje poszły drogą przeciwną do
tej, którą wytyczyli byli prezydenci. Obaj widzieli swe państwa jako
prawdziwie demokratyczne, praworządne i europejskie, a ich społeczeństwa jako
obywatelskie, otwarte i tolerancyjne. Havel przewodził aksamitnej rewolucji.
Dziś w tym regionie Europy ma miejsce nie tak aksamitna kontrrewolucja. W obu
krajach dominują partie antyeuropejskie, nacjonalistyczne lub antysystemowe.
Oba rządzone są przez polityków autorytarnych lub populistycznych, ewentualnie
jedno i drugie. Podobnie jest od lat w Budapeszcie. Podobnie w Belgradzie.
Nowa kurtyna zapada.
Choć kraje tej
części Europy w ostatnich dekadach dzieliły podobny los, są między nimi
wielkie różnice. Katolicka Polska, agnostyczne Czechy, umiarkowanie religijne
Węgry. Warszawa przez stulecia była w orbicie Moskwy, Budapeszt - Wiednia,
Praga - Berlina. Różni są też przywódcy tych krajów. W Czechach prorosyjski
oligarcha, który zdobył władzę dzięki miliardom i mediom. Na Węgrzech były
liberał i antykomunista, a dziś prorosyjski populista, który wzbogacił się
dopiero u władzy. W Polsce germanofob i rusofob, który jednak częściej atakuje
Niemcy niż Rosję i europejski liberalizm niż moskiewski despotyzm, a pieniądze
go nie interesują, bo interesuje go wyłącznie władza. Ale mimo różnych tradycji
z jakichś względów mniej więcej w tym samym czasie trzy najbardziej
prozachodnie niedawno kraje byłego bloku wschodniego odwracają się w stronę
autorytaryzmu i w stronę Wschodu, jakby ignorując geopolityczny fatalizm
przeszłości. Z liberalizmem im nie po drodze, z praworządnością nie do
twarzy, Europa im nie w smak. Co każe poszukać odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
II
Milan Kundera w eseju
„Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej” uznał Polskę, Czechosłowację i
Węgry właśnie za Europę Środkową, która cywilizacyjnie zawsze była częścią Zachodu,
pod koniec wojny została przez Zachód przehandlowana, a przez Moskwę
zgwałcona, ale musi wrócić tam, gdzie jej miejsce - na Zachód. Jeśli więc dziś
kraje te zgodnie odwracają się od Zachodu, to może Kundera się mylił, twierdząc,
że są „genetycznie” zachodnie. Bo może są równie zachodnie co wschodnie. A może
nie są ani takie, ani takie - są jakąś niedookreśloną hybrydą.
W ostatnich dwóch
latach w wielkie turbulencje popadł świat, za którym mieszkańcy naszej części
Europy długo tęsknili i do którego desperacko próbowali dołączyć. Ludy tak
zwanych krajów demokracji ludowej chciały demokracji prawdziwej. I prawdziwego
dostatku. Okazało się jednak, że wyśniona ziemia obiecana nie jest rajem. A w każdym
razie niekoniecznie dla wschodnich Europejczyków. Dla zachodnich zresztą też.
Populizm i radykalizm przyniósł Wielkiej Brytanii brexit, a Ameryce - Trumpa.
Fala była tak wysoka, że jeszcze kilka miesięcy temu poważnie pytano, czy nie
zaleje położonych poniżej poziomu morza holenderskich nizin, potem Francji, a
następnie Niemiec. Zachodnia część kontynentu ocalała, ale fala okazała się wystarczająco
wysoka, by podtopić Wschód. W czym pomogli uchodźcy z Bliskiego Wschodu i
imigranci z Afryki, choć byli to uchodźcy wirtualni. A może właśnie dlatego, bo
tym lepiej nadawali się jako straszak i narzędzie do obrzydzania wschodnim
Europejczykom „słabego i ulegającego im Zachodu”.
W czasach
euforycznie odbieranych przez Polaków mistrzostw Europy w piłce nożnej, które
zorganizowano w Polsce pięć lat temu, wydawało się, że cud nastąpił, że pościg
za Zachodem, choć trwa, w zasadniczych punktach się powiódł. Ale dokładnie w tym
samym momencie na niebie pojawiły się chmury. Ćwierć wieku trwała pogoń za
Zachodem, ale okazało się, że jedni chcą być naprawdę w Europie, ale inni tylko
mieć tyle samo, co ci w Europie. Dla tych drugich demokracja i praworządność
nie były towarami pierwszej potrzeby. Chcieli raczej upudrowanej wersji
realnego socjalizmu. To miał być socjalizm narodowy? Pokropiony święconą wodą.
Wschodnim Europejczykom nagle przestawała się podobać Europa, w której są
bogatsi, tak jak wschodnim Niemcom niepodobały się Niemcy, w których są bogatsi,
a prawie połowie Polaków - Polska, w której są bogatsi. I nie miało znaczenia,
że wschodnim Niemcom, podobnie jak Polakom, w ogromnej większości żyło się
lepiej niż kiedyś. Bo oto innym żyje się jeszcze lepiej.
Przy okazji
ujawniła się też i w Polsce, i w całej Europie Wschodniej przepaść kulturowa.
Jedni chcieli być prawdziwymi obywatelami, inni głównie członkami wspólnoty
narodowej, która nie lubi uchodźców, nie cierpi politycznej poprawności, woli
siłę niż debatę, woli władzę silną od władzy mądrej.
Wolność, która dla
jednych jest darem, dla innych bywa pułapką. Może więc lepiej uciec od
trudnych wyborów i odpowiedzialności. Może lepiej się schronić przed obcym
światem w swojskości, zapomnieć o czasem trudnych marzeniach, nie narażając
się na ewentualną klęskę. I tak, po trwającej ćwierć wieku ucieczce od Wschodu,
zamordyzmu, pogardy dla człowieka i nacjonalizmu, nastąpił zwrot i marsz do
punktu wyjścia. Powrót do piekła ze strachu, że nie dojdzie się do raju.
Rosnący dystans, z jakim Zachód patrzy na nasz region, w
tym na Polskę, jest lustrzanym odbiciem dystansu i niechęci, z jaką na Zachód,
w tym na UE, patrzą rządzący dziś Polską i ci, którzy władzę im powierzyli.
Mają oni poczucie - wzmacniane zresztą przez natrętną propagandę - że Zachód
nas oszukał, że chciał z nas zrobić podwykonawców, petentów. Zachód z kolei ma
poczucie, że został oszukany przez Polskę i Polaków, jakby chciał powiedzieć -
udawaliście, że należycie do Zachodu, a okazało się, że pod maską schowaliście
wschodnią twarz i wschodnią duszę.
III
W 1989 r. Polska była
liderem wielkiej obywatelskiej i demokratycznej zmiany. Ale dziś
obywatelska Polska każdego dnia tratowana jest przez Polskę nacjonalistyczną.
Nacjonalizm potrzebuje wroga i z łatwością go znajduje. Paradoksalnie - na
Zachodzie. Na Wschodzie zaś, co najważniejsze w Rosji, znajduje cichego
sojusznika. Bo oto odtwarza się w tej części Europy przedziwna
pansławistyczna wspólnota wrogów - zły Zachód, zła demokracja, zły liberalizm,
złe prawa kobiet, gejów i wszelkich mniejszości, złe niezawisłe sądy, zła
wolność słowa, zła wolność w sztuce, złe instytucje społeczeństwa obywatelskiego.
Lista cnót też jest tu wspólna i w swej istocie wschodnia - dobra centralna
władza, dobra kontrola państwa nad wszelkimi sferami życia, dobra reglamentacja
wolności słowa, dobre niszczenie samorządności, dobre grzebanie w prawie
wyborczym, by władzy łatwiej było trwać, dobre tworzenie mitu otoczonego przez
wrogów, zawsze skrzywdzonego, ale dumnego narodu, który musi się
skonsolidować, by wrogom dać odpór. Wszystko tu jest jak z podręcznika,
będącego wspólnym dziełem Putina i Kaczyńskiego, Orbana i Erdogana. Nawet taki
pozorny detal jak sojusz państwa i dominującego Kościoła. Nie przez przypadek
władza Putina ma błogosławieństwo moskiewskiej Cerkwi prawosławnej, a władza
Kaczyńskiego polskiego Kościoła. W Polsce ten mariaż władzy i ołtarza jest
jednak szokujący, bo stanowi brutalne odrzucenie przesłania tak uwielbianego
nad Wisłą Jana Pawła II, przeciwnika nacjonalizmu, promotora tolerancji.
Polska nie jest
Rosją, a Węgry nie są Turcją, ale podobieństwa celów, jakie stawiają sobie
rządzący tymi krajami, jest uderzające. Wszyscy oni tworzą podobny do modelu
sowieckiego jednolity system władzy, w którym władza sądownicza nie jest już
odrębna i niezależna. Władzę sprawują rządząca partia i jej lider. Opozycja
jest marginalizowana, a najlepiej sprowadzona, tak jak w Rosji, do poziomu
opozycji systemowej, która nie kwestionuje totalnej dominacji władzy.
Nieliberalna demokracja - takim eufemizmem opisuje się ten system, które to pojęcie
podoba się i Putinowi, i Orbanowi, i Erdoganowi, i Kaczyńskiemu.
IV
Żelazna kurtyna
opadła 28 lat temu. To szmat czasu. Tych 28 lat to czas wielkiej euforii
biegnących na Zachód zwolenników liberalnej demokracji i wielkiej traumy
tych, którzy w liberalizmie, w Zachodzie, w europejskości i nowoczesności
widzieli zagrożenia dla swego dobrostanu materialnego, a przede wszystkim
duchowego. Dziś ci ostatni mają poczucie, że Polska uwalnia się od liberalnego
najeźdźcy, wraca do źródeł, i może nie widzą nawet, że mentalnie oraz
systemowo kraj idzie na Wschód. Liberalnym demokratom załamuje się świat. Dla
nich bowiem Polska idąca na Wschód jest w najlepszym razie skansenem, a w
najgorszym - dusznym więzieniem. Kiedyś rozpierała nas duma, bo Polska była na
czele demokratycznej rewolucji. Dziś zastąpiło ją poczucie wstydu. Jeszcze
niedawno patrzyliśmy z nieskrywaną wyższością nie tylko na Białoruś, ale i na
coraz bardziej dyktatorskie Węgry. Dziś z przerażeniem konstatujemy, że
wprawdzie nie jesteśmy jeszcze Białorusią, ale drugimi Węgrami, owszem. Nasze
poczucie upokorzenia to źródło schadenfreude zwolenników autokratycznej
władzy.
Przez stulecia
Polska padała ofiarą geopolitycznego tragizmu, wciśnięta między potężnych
sąsiadów, w momencie najbardziej dramatycznym - między dwa totalitaryzmy.
Dziś naszym problemem nie są zewnętrzne sity, lecz wektory odśrodkowe. Jeden
wskazuje kierunek zachodni, drugi wschodni. Siły odśrodkowe są w jakiejś
chwiejnej równowadze. Polska okazuje się bowiem za bardzo zachodnia, żeby być
Wschodem, i za bardzo wschodnia, żeby być Zachodem.
Przed Polską stoi
dziś dylemat bardziej dramatyczny niż ten z 1989 r. Wtedy niemal wszyscy
chcieli po prostu Polski demokratycznej i dostatniej. Przez stulecia chodziło
o to, żeby Polska była. Dziś kluczowe jest pytanie -jaka Polska? Dylemat jest nie
tylko polityczny, ale przede wszystkim cywilizacyjny i kulturowy. To kwestia
ducha. Z jakiej tradycji ma Polska wyrastać? Jakim powietrzem ma być wypełniona?
Jakie idee mają nadawać sens jej istnieniu? Nowoczesność czy zachowawczość,
otwarcie czy wsobność, tolerancja czy ksenofobia, praworządność czy autorytaryzm.
W skrócie - Wschód czy Zachód. To najbardziej fundamentalny wybór od 1791 r.,
gdy Polska była tuż przed kolejnym rozbiorem, a niedługo później zniknęła z
mapy świata. Przyjęta wtedy nowoczesna konstytucja była krzykiem rozpaczy i aktem
desperacji umierającego państwa. Los Polski nie był już bowiem w rękach Polaków.
Dziś jest. Wciąż jest.
V
12 grudnia 2017.
Dzień przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, którego autorzy w imieniu
Moskwy spacyfikowali w Polsce Solidarność. W polskim Sejmie nowy premier, były
szef zachodniego banku, prezentuje wizję bogatego kraju, ale nic nie mówi o
demokracji deptanej przez siedzącego tuż obok człowieka, który na premiera go
wyznaczył, bo to on jest w Polsce jedynowładcą. 150 metrów dalej, w
siedzibie Senatu, kończą się prace nad ustawami, które ostatecznie
podporządkują polskie sądy władzy wykonawczej, dokładniej partii rządzącej,
zamykając czas podziału władz, praworządności i demokracji. Obaj ci ludzie
może nie zdają sobie nawet sprawy, że ich marzenia są ze swej natury wschodnie,
ich wizja jest putinowska, a jej realizacja sprawi, że Polska na dobre zakotwiczy
się na Wschodzie. Wiedzą to ci, którzy przed siedzibą Senatu bronią sądów.
Wiedzą to miliony tych, którzy w tych dniach mają poczucie, że właśnie
odbierane jest im to, co uznawali za największy dar losu i historii - wolność.
W sensie mentalnym
Wschód i Zachód będą w Polsce i w Polakach koegzystować. Ale w sensie
politycznym kompromisu nie będzie, bo być nie może. Polska bowiem może być
albo zachodnia, albo wschodnia. Tu żadnej trzeciej drogi nigdy nie będzie.
Albo kurtyny nie będzie i Polska pozostanie częścią Zachodu, albo będzie, a
wtedy zawsze będziemy po stronie wschodniej.
Tomasz Lis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz