Narasta poczucie
beznadziei i coraz częściej nam się wydaje, że ta „dobra zmiana" już nigdy
się nie skończy. Ale to znak, że wszystko z nami w porządku i reagujemy jak
każde polskie pokolenie w opresji. Na szczęście już przyszłoroczne święta będą
znacznie weselsze.
1 Zaczęliśmy ten rok od
burzliwych protestów pod Sejmem, propagandowo ochrzczonych przez władzę mianem
„puczu”. Później była absurdalna szarża polskiej dyplomacji na Donalda Tuska,
zwieńczona spektakularną klęską PiS i sondażowymi spadkami tej partii. Przez
chwilę nawet się wydawało, że okres tak wyraźnej dominacji formacji rządzącej
wreszcie zaczyna dobiegać końca. Tym bardziej że wkrótce Tusk odbył po
Warszawie swój triumfalny spacer i jego mit pogromcy Kaczyńskiego jakby zaczął
się odradzać.
Powiewy optymizmu później jednak osłabły. Sezon letni PiS znów otwierał
demonstracją swej potęgi na kongresie w Przysusze. A zaraz potem poszedł za
ciosem i w samym środku wakacji ruszył z blitzkriegiem
na sądy. Lipiec okazał się jednak wspaniały; skala oporu społecznego przeszła
wszelkie oczekiwania. Nagle ujawnili się młodzi liderzy, pojawiła nowa
estetyka protestu. Wreszcie prezydent zawetował sądowe ustawy. Przewidywano, że
jedność obozu władzy na dobre pękła.
Przeciwnicy PiS z niecierpliwością wyczekiwali jesiennych efektów
sondażowych. Lecz słupki ani drgnęły. Nic dziwnego, że pacjent wylądował na
samym dnie depresji.
Tymczasem rząd leniwie się rekonstruował, prezydent gawędził z prezesem
o nowych ustawach sądowych, ministrowie się podgryzali. Nas przy tym jakby w
ogóle nie było. Ostatecznemu uderzeniu w sądownictwo towarzyszy teraz - w
porównaniu z latem - ledwie szmer społeczny. Stary rząd ma nowego premiera,
PiS dobił w sondażach do granicy 50 proc. A chmury nad nami ołowiane.
2
Tak ponuro jak teraz jeszcze nie było.
Akumulatory z energią społeczną przestały się ładować. Wszystkie strategie
reagowania na ekscesy „dobrej zmiany” najwyraźniej się wyczerpały.
W parlamentarnym walcu opozycja, choć stara się reagować na projekty
forsowane przez władzę, cierpi na brak istotności. Debat i tak mało kto
słucha. Rytualne wnioski o wotum nieufności spowszedniały. Czasem słychać, że
przydałoby się mniej fajerwerków, a więcej rzeczowej krytyki ustaw rządowych,
własnych projektów (byle nie populistycznych), postawienia na eksperckość.
Rzecz jasna zawsze przydałoby się tego więcej, lecz nie spodziewajmy się cudów.
W naszym rozchwianym świecie już nie wygrywa się wyborów mądrymi
rozwiązaniami. Któż dziś zresztą ufa ekspertom?
Liczyliśmy, że UE pomoże wyjść polskiej demokracji z opresji. I
faktycznie, nie sposób jej zarzucić, że umyła ręce. Tyle że - jak się okazuje -
Europa, poza niekończącymi się upomnieniami i ostrzeżeniami, niewiele może.
Zostają nam jeszcze mobilizacje obywatelskie. Które raz są, a raz ich nie ma. I
nigdy nie wiadomo, co może ludzi wyciągnąć na ulice. Wyglądamy kolejnych
wielkich mobilizacji, choć nie mamy już złudzeń, iż zmieniają one układ sił.
Inwencja rządzących w ułatwianiu sobie życia pozakonstytucyjnymi drogami
na skróty nie ma granic, a nam coraz częściej brakuje słów. Tak jakby wszystko
już zostało powiedziane, natura państwa pisowskiego dawno rozebrana na części.
Wybrzmiały najradykalniejsze diagnozy i najbardziej ponure historyczne analogie.
Nasz język stał się przewidywalny, przestrogi zbanalizowały się. Zamiast
docierać do sumień, dostarczamy argumentów rządowej propagandzie czujnie
tropiącej przejawy „kłamliwej histerii”.
3
Mamy problem ze zdefiniowaniem samych siebie.
„My” - czyli kto? Jedni mówią, że bronimy demokracji. Miało to sens na
początku kadencji, gdy atakując Trybunał Konstytucyjny, formacja Kaczyńskiego
radykalnie wyszła poza obszar przedwyborczych zobowiązań. Były więc poważne
argumenty pozwalające kwestionować mandat PiS nie tylko na chybotliwym
konstytucyjnym gruncie. Dziś one są jednak zużyte. Poparcie dla rządzących
rośnie (a przynajmniej nie spada), zresztą niejeden sympatyk PiS dopiero po
2015 r. naprawdę docenił demokrację jako rządy większości. Jakże jej więc
bronić, kwestionując zdanie tejże większości?
Inni precyzują, że chodzi nam o liberalną demokrację. Czyli, inaczej
mówiąc, o nasze państwo, o III Rzeczpospolitą. Z jej zestawem konstytucyjnych
reguł gwarantujących wolności obywatelskie, prawa mniejszości, neutralność
światopoglądową. Toteż bronimy do upadłego niszczonych przez władzę
instytucji, które dotąd gwarantowały przestrzeganie tych wartości i zapewniały
ustrojową równowagę. Cóż jednak począć, jeśli dla znaczącej części Polaków
nasze wartości są abstrakcyjne? Albo wręcz okazują się antywartościami, gdyż
uparcie rozbijają wspólnotę na jednostki, czyniąc ludzi samotnymi. Tym samym
instytucje liberalnej demokracji, dla nas kluczowe, w oczach ogółu nie są godne
poważnej troski. Wyborca PiS deklaratywnie ceni demokrację równie gorąco jak
my. Lecz nasze upieranie się przy Trybunale Konstytucyjnym jest dla niego
wyrazem niezrozumiałego fanatyzmu. Patrzy na obóz liberalno-demokratyczny jak
na dziwaczną sektę, która oderwała się od realnego życia i wielbi totemy. Bo
przecież państwo przede wszystkim powinno organizować elementarne wymiary życia
obywateli: zapewnić bezpieczeństwo, opiekę lekarską, minimum środków do godnego
życia, mieszkanie, emeryturę na starość.
Wedle dominującej opinii III RP nie wywiązywała się należycie z tych
obowiązków. Odruchowo wielu z nas sprzeciwia się tej krytyce, choć nie ma to
większego sensu. Pacjent oczekuje od doktora lekarstwa na złe samopoczucie, a
nie uspokajającej diagnozy, że nic mu nie jest. Podobnie wyborca od polityka.
Ból z zasady jest subiektywnie odczuwany. Ewentualnie można komuś współczuć,
lecz wspólnota nieodczuwających nie jest możliwa. Trudno zresztą zaprzeczyć
faktom. Obrońcom III RP obiektywnie lepiej się w niej żyło, ich elementarne potrzeby były zaspokojone. Nie
tęsknili więc do wielkich wspólnot, z którymi musieliby dzielić się owocami
osobistego sukcesu. Stać ich za to było na pielęgnowanie wartości wyższego
rzędu: ustroju, prawa, swobód. Prawica bezwzględnie to wykorzystuje, czyniąc
beneficjentów III RP elementem patologicznego układu, kasty, elit.
Demokratyczna lewica niby jest świadoma klasowych napięć. Chciałaby więc
pójść dalej niż obrońcy liberalnej demokracji. Wolność połączyć z równością. Co
niestety w naszych obecnych realiach równa się łączeniu ognia z wodą. W
centralnym polskim konflikcie „Polska liberalna” została przed laty
przeciwstawiona „Polsce solidarnej”, i tak już zostało. Obie te niewykluczające
się przecież wartości znalazły się w antagonistycznej relacji. I przed lewicą
nie ma dziś dobrej drogi. Jeśli decyduje się bronić wolności, słyszy zarzuty,
że nie dostrzega ofiar transformacji i globalizacji. Jeśli chce być wiarygodna
na obszarze równościowym, musi docenić część dorobku rządu PiS i tym samym
wchodzi w ostrą kolizję z obozem III RP Nie jest w stanie być i wolnościowa, i
równościowa. Musi zdecydować się na jakąś sekwencję, lecz wtedy traci swą
osobność i staje się niezbyt istotnym sojusznikiem którejś ze stron. Chyba że
pójdzie boczną ścieżką. Ale wtedy mało kto ją dostrzeże.
4
Tkwiąc w wewnętrznie sprzecznych i
zantagonizowanych niszach, mamy poważny problem z określeniem kształtu naszego
„my”. Poprzestajemy na tym, że jesteśmy antypisem. Z tak ułomną tożsamością
nie stworzymy jednak upragnionej przez wielu nowej, poszerzającej „narracji”.
Zawsze nam bowiem wyjdzie antyopowieść albo antynarracja względem PiS. Nic dziwnego,
że niektórzy z nas już odmówili przestawiania zużytych klocków w ograniczonej
liczbie układów. I zajęli się poszukiwaniem charyzmatycznego przywódcy. Okazuje
się, że liberalno-demokratyczna strona, teoretycznie racjonalistyczna,
potrzebuje wizjonera, „silnego człowieka”, w takim samym stopniu jak narodowa,
katolicka prawica.
Przykłady Emmanuela Macrona i Justina Trudeau bez
wątpienia były inspirujące. Bo żaden z nich nie wymyślił przecież niczego
specjalnie odkrywczego. Obaj pozbierali z rynku idei to, co im pasowało. I
własną młodością, osobowością i witalnością sprawili, że ich patchworkowe
pakiety okazały się atrakcyjne. Niestety, na razie nie wymyślono jeszcze
sposobu na tworzenie lokalnych replik. Niemniej i u nas przetoczyła się
dyskusja o „polskim Macronie”. Analizowaliśmy wady i zalety potencjalnych
kandydatów. Dochodząc do średnio rokującej konkluzji, że polski Macron może się objawić, choć nie musi. I że niedobrze byłoby
biernie wyczekiwać zbawcy, budując sobie alibi dla bezczynności.
5
Niektórym wciąż jeszcze zdarza się uderzyć we
własne bądź cudze piersi, i powtórzyć za Marcinem Królem, że „byliśmy głupi”.
Wychodząc z założenia, że naprawę trzeba zacząć od siebie, a bez rachunku
sumienia nie sposób odnowić relacji z bliźnimi. Przeciwnicy tego myślenia
uważają, że dostarcza ono wrogowi dowodów naszej słabości, a po naszej stronie
osłabia bojowego ducha. Skoro gołąb jest poza naszym zasięgiem - uważają
- tym mocniej należy trzymać w garści własnego
wróbla.
Ważną strategią była próba stworzenia większościowej agendy wokół Unii
Europejskiej. Wydawało się bowiem nielogiczne, że przytłaczająca większość
Polaków jest za członkostwem w UE i docenia korzyści z integracji, podkreślając
przy okazji silną kulturową więź z Europą, a jednocześnie utrzymuje się
wysokie poparcie dla formacji jawnie szkodzącej naszym europejskim interesom.
A wszystko przez narzucony przez PiS silny polityczny antagonizm pomiędzy
Polską i Europą. Oba wymiary, zamiast się uzupełniać, zostały sobie
przeciwstawione. W efekcie my zostaliśmy zepchnięci na pozycje Europejczyków w
Polsce. Czyli reprezentantów obcych interesów, stawiających się poza granicami
polskiej wspólnoty.
Za to rządzący mianowali się
dumnymi Polakami w Europie, którzy twardo walczą o nasze interesy narodowe.
Próbowaliśmy rozbroić tę fałszywą antynomię. Niebieskie flagi z
gwiazdkami łączyliśmy w pary z biało-czerwonymi. Śpiewaliśmy na manifestacjach
hymn narodowy. Robiliśmy historyczne kwerendy, poszukując mitów, które mogłyby
wspomóc nasze obecne, wolnościowe i proeuropejskie zaangażowania. Bez
imponujących efektów. Prosta adaptacja prawicowych strategii raziła nieco
sztucznością. Do tej pory liberalni demokraci, jeśli już interesowali się przeszłością,
bardziej cenili sobie krytyczną refleksję. Nie mieli zresztą zbyt wielu
pozytywnych odniesień w polskiej historii. Tak się po prostu złożyło, że po
1989 r., przyjmując wzorce zachodniej modernizacji, przeważnie musieliśmy
eksplorować ideowo dziewicze grunty.
Dziś zdarza nam się utyskiwać na prawicę, że „zawłaszczyła” wszystkie
istotne tradycje. Choć trudno czynić jej poważny zarzut z tego, że wykonała
ciężką pracę na obszarze zbiorowej pamięci. Dzięki temu może teraz dosyć
swobodnie eksploatować rozmaite pola. Po naszej stronie ani nie było wielkiej
ochoty, ani bogactwa punktów odniesień. Nawet potencjalnie „nasze” tradycje,
te oświeceniowe i lewicowe, niemal za każdym razem okazują się obarczone jakąś
skazą.
6
O tym, że jesteśmy stąd (a czego rządzący nam
odmawiają), najlepiej świadczy sposób, w jaki reagujemy na sytuację głębokiej
opresji. Czujemy przecież, że tracimy nasze państwo, nawet jeśli tym razem
rodzima przemoc nam je odbiera.
I nieświadomie powielamy schematy
zachowań utrwalone od wieków w polskiej tradycji. Nagłymi zrywami przywołujemy
ducha dawnych konfederacji, po czym idziemy w rozsypkę - aż do kolejnego pospolitego
ruszenia. Wytrwała praca i żmudne budowanie sojuszy znacznie trudniej nam
idzie. Poszczególne stronnictwa opozycyjne w pierwszej kolejności zabezpieczają
własne interesy, wytracając mocno już deficytową energię w wewnętrznych
konfliktach.
Ostatnimi czasy powróciły nawet znajome kody romantyczne. Najwyraźniej
zaznaczyły się po tragicznej śmierci Piotra Szczęsnego.
Uznając jego dramatyczną decyzję
za akt najwyższego patriotyzmu, ks. Adam Boniecki odnowił romantyczną wykładnię
Adama Mickiewicza sprzed dwóch wieków. W tekście „O ludziach rozsądnych i
ludziach szalonych” wieszcz przeciwstawiał najwyższe racje moralne
towarzyszące aktom „szaleństwa” ciasnemu rozsądkowi realistów. Za przykład
biorąc Rejtana, którego upadek ojczyzny skłonił do samobójstwa. Mickiewicz
podsumował: „Ludzie rozsądni okrzyknęli Rejtana głupcem i szalonym; naród
nazwał go wielkim; potomność sąd narodu zatwierdziła”.
Odtąd stale już polska inteligencja w czasach klęski wypowiadała
posłuszeństwo nakazom realizmu. W stanie wojennym Adam Michnik pisał w
więziennej celi: „Do dziś argument »skuteczności« [politycznego działania] jest
popularnym uzasadnieniem postawy wyrzekania się wierności prawdzie, gdy
kłamstwo miewa tak doskonałą koniunkturę, a głośno wypowiedziane słowo prawdy
bywa tak rozpaczliwie bezskuteczne. Skuteczność jest pułapką, w którą wpadają
najtwardsi i najodważniejszy”. Gdyż w chwili upodlenia - przekonywał - każdy
musi pisać samemu sobie indywidualny program działania. I własną postawą
etyczną dowodzić jego słuszności.
Dziś podobnie, niezdolni do naruszenia pancerza władzy i wątpiący w
możliwości polityki, coraz częściej ulegamy pokusie afirmacji naszych racji
moralnych. I chyba nie ma na to rady, choć realnego pożytku z takich uwzniośleń
w czekających nas kampaniach politycznych będzie niewiele.
7
W grudniu 1981 r. pierwszą reakcją strony
solidarnościowej na wprowadzenie stanu wojennego było buńczuczne „zima wasza,
wiosna nasza”. Jacek Kuroń nadesłał nawet z internowania swoiste wezwanie do
insurekcji. Nie znał faktycznych nastrojów. Nie miał świadomości, że wielu
Polaków było już zmęczonych chaosem wielkiego karnawału. Że wolność może być
też żywiołem wyczerpującym i kłopotliwym.
Ogniska oporu okazały się relatywnie niewielkie. Po roku niemal cała
energia buntu wytraciła się w kilku spektakularnych ulicznych mobilizacjach.
Później opozycyjność zaczęła przenosić się do kościołów. Ikonografia męczeństwa
wypierała programy polityczne. Powrócił romantyczny wzorzec obracania politycznych
klęsk w moralne zwycięstwa. W coraz mniejszym stopniu legitymizowali opozycję
nieliczni już ukrywający się przywódcy podziemia. W coraz większym - ofiary
stanu wojennego z Grzegorzem Przemykiem i ks. Jerzym Popiełuszką na czele.
Pielęgnowano inteligencką odrębność i wyjątkowość, dając upust rozczarowaniu
społeczeństwem, które rozpierzchło się na wszystkie strony i skapitulowało.
Nasza trajektoria po 2015 r. była niemal identyczna. Tak samo zaczęliśmy
od buńczucznego „zima wasza, wiosna nasza”. Tak samo zdarzały się głosy
poważnych osób, że przegrane wybory były tylko wypadkiem przy pracy bądź
usterką w systemie. Wielkie zrywy w obronie Trybunału Konstytucyjnego pod
sztandarami KOD (nie zabrakło nawet na plakatach opornika!) z czasem jednak
zaczęły się wypalać. A dziś ponownie zamykamy się we własnych niszach, konstatując,
że choć mało nas, to przynajmniej racja leży po naszej stronie. I szukamy
komfortu moralnego. Choć pesymizm gęstnieje i coraz częściej można usłyszeć, że
drugą kadencję PiS ma już w kieszeni. A jeśli zdobędzie większość konstytucyjną,
będzie po wszystkim.
Na szczęście to tylko projekcje naszych czarnych myśli. Nic nie jest
bowiem zdeterminowane. W drugiej połowie lat 80. opozycja nawet nie musiała
egzorcyzmować swych upiorów ze stanu wojennego. Wystarczyło, że zmieniły się
okoliczności i otworzyła się przestrzeń dla polityki, a po prostu wróciła do
gry. Pojawiły się nowe ruchy opozycyjne, strajki w 1988 r. organizowało już
nowe pokolenie robotników. Dalsze zmiany potoczyły się błyskawicznie.
Warto również wspomnieć o kolejach prawicy za rządów Tuska. Im bardziej
była bezradna, tym głębiej pielęgnowała smoleńską teologię ofiary, miotając
absurdalne oskarżenia. Ale w roku wyborczym jej mesjanizmy nagle ustąpiły,
robiąc miejsce dla nowych liderów i atrakcyjnych społecznie programów wyborczych.
PiS wygrał przecież wybory w 2015 r. nie dzięki Macierewiczowi, lecz wbrew
niemu.
Nasza mała apokalipsa również
dobiegnie końca. Wraz z nowym cyklem wyborczym zacznie się nowy ruch, zapanuje
ożywczy ferment. Okoliczności zmuszą do szybkiego działania. Ucichną obecne
dyskusje, z których przeważnie wynika, że każde wyjście jest złe. Kiedy
poczucie bezradności zostanie rozproszone, w działaniu szare komórki
natychmiast zaczną lepiej działać. I pewnego dnia obudzimy się z własnymi
„narracjami”, ciesząc się „polskimi Macronami” i dziwiąc się, że ich wcześniej
nie dostrzegaliśmy. Przyszłoroczne wybory samorządowe będą nowym otwarciem.
Bo tak naprawdę nic się od stuleci nie zmieniło. Ostatecznie o losach
wielkich zbiorowości zawsze decyduje polityka. Czytelnicy POLITYKI wiedzą o tym
doskonale.
Rafał Kalukin
Świetny tekst!
OdpowiedzUsuń