Albo akceptujemy, że
są ludzie w życiu publicznym, których rodziny płacą cenę nienormalnego życia,
albo można być tylko starym kawalerem, który ma kota - Włodzimierz
i Tomasz Cimoszewicz opowiadają
o trudnych relacjach ojca z synem
Rozmawia Renata Grochal
NEWSWEEK: Spędzacie ze sobą dużo czasu?
WŁODZIMIER CIMOSZEWICZ: Widzimy się raz na
dwa-trzy tygodnie.
TOMASZ CIMOSZEWICZ: Lubimy ze sobą spędzać czas,
ale do pewnego momentu. Każdy jest indywidualnością! chodzi własnymi ścieżkami.
Jak widzimy, że idzie spięcie, to usuwamy się sobie z oczu.
O co się kłócicie?
T.C.: Teraz to chyba o dom, bo ojciec od roku
remontuje dom w Białowieży, a końca nie widać.
W.C.: Rok temu kupiłem fajną drewnianą chałupę,
którą poprzedni właściciele budowali kilkanaście lat i nie zdołali jej
wykończyć. Syn z doświadczeniem budowlanym przyjechałby na miesiąc i dokończył
remont.
T.C.: Syn z doświadczeniem budowlanym przyjechał rok temu i
przedstawił plan, co budowniczy powinien zrobić, ale on ani jednego punktu nie
wykonał. No i mamy święta, ojciec na skraju wytrzymałości, a remont trwa. To
jest idealny przykład, na jaki temat nie powinniśmy rozmawiać, bo zaraz będzie
spięcie.
A o politykę się kłócicie?
T.C.: Od zawsze kłócimy się o legalizację narkotyków. Ja jestem
absolutnym przeciwnikiem legalizacji nawet miękkich narkotyków.
W.C.: A ja doprowadziłem do legalizacji marihuany, gdy byłem
ministrem sprawiedliwości. Cała polityka narkotykowa na świecie jest błędna, bo
państwa przegrywają. Trzeba zalegalizować wszystkie narkotyki, także twarde,
jak heroina czy kokaina, rozwinąć edukację, żeby każdy dzieciak był
poinformowany, jak to działa i jakie niebezpieczeństwa niesie. Dużo więcej
ludzi umiera od picia alkoholu niż od zażywania narkotyków.
T.C.: Zszokowałeś mnie, mówiąc o legalizacji twardych narkotyków.
W.C.: 25 lat temu, gdy zacząłem się interesować polityką narkotykową,
pojechałem do Holandii...
T.C.: Gdy ja kilka razy byłem w Holandii, zawsze spotykałem wielu
ludzi pod wpływem narkotyków i absolutnie mi to nie odpowiadało!
W.C.:
I co z tego, byli naćpani marihuaną, która szkodzi mniej niż
papierosy. I jest tam dostępna. Co zrobili pragmatyczni Czesi? Zalegalizowali
marihuanę. Czy słyszysz, żeby tam się działy jakieś straszne rzeczy? W
15-milionowej Holandii od dziesięcioleci kontakt z miękkimi narkotykami ma
około miliona osób. Natomiast uzależnionych od twardych narkotyków jest zaledwie
20 tys. i to się nie zmienia od lat.
Nigdy pan nie palił marihuany?
T.C.: Dwa razy wżyciu i za każdym razem było do dupy. Człowiek
traci poczucie kontroli.
Pije pan alkohol?
T.C.: Rzadko. Kilka razy do roku. Nie piję nawet wina do obiadu.
Nie mam takiej potrzeby.
W.C.: Kolejna różnica. Ja piję wino, chociaż też rzadko, a Tomek
nie. On jest przeciwny legalizacji narkotyków, chociaż palił marihuanę, a ja
nigdy nie paliłem i jestem za legalizacją.
Zszokował mnie pan, mówiąc, że
pański syn nie ma żadnego dorobku i jak chce wchodzić do polityki, to niech
zmieni nazwisko na Jan Nowak, żeby nie promować się na pańskim. Co to za
ojciec, który nie wspiera syna?
W.C.: Bo nie ma dorobku. Ale wielu znajomych, także z Facebooka, było
zszokowanych tą wypowiedzią.
T.C.: Dostałeś lanie, przyznaj się.
W.C.: Żadnego lania nie dostałem. Zostałem zapytaj przez
dziennikarza o twój start, to co, miałem mówić nieprawdę? U nas w dom u zawsze
się mówiło prawdę.
Pan był przecież ministrem
spraw zagranicznych, a tu zero dyplomacji...
W.C.: Byłem dyplomatą i służbowo potrafię kłamać, prywatnie nie.
Zabolało?
T.C.: Pewnie, że tak. Nie codziennie się zdarza, że ojciec mówi
coś takiego przed kilkoma milionami ludzi. Nie rozmawialiśmy kilka tygodni. Ale
dziś nie mam żalu.
Pan też ojca nie oszczędza.
Mówi pan, że normalne stosunki w rodzinie opierają się na bliskości, a wy macie
problemy w codziennych kontaktach.
T.C.: Bo to prawda. W moim życiu praktycznie nie było ojca. Gdy
był premierem, wychodził z domu o siódmej rano i wracał po północy. Podczas
kampanii w 1989 r. był tak podekscytowany robieniem wiecu, że zapomniał zabrać
stamtąd mnie i siostrę. Dopiero gdy wrócił do domu, zorientował się, że nas nie
ma. Na szczęście ciotka się nami zajęła.
Buntował się pan?
T.C.: Wręcz przeciwnie. Bardzo się pilnowałem, żeby nie zrobić
jakiegoś głupstwa, które zaszkodziłoby ojcu. Burzliwe życie nastolatka mnie ominęło.
Ale nie żałuję.
Po co panu ta polityka?
T.C.: To był kolejny etap w życiu. Przez 15 lat mieszkałem w Stanach
Zjednoczonych. Od zera zbudowałem firmę budowlaną. Później zaangażowałem się w
działalność charytatywną. Zimą prowadziliśmy bank żywności. Ale tęskniłem za
krajem. Trzy lata temu postanowiłem wracać. Od lat byłem rozwiedziony, a moja
córka miała już osiem lat i była na tyle duża, żeby zrozumieć, że będzie
rzadziej widywała tatę.
Nie było panu żal zostawiać
dziecko?
T.C.: To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Miałem wrażenie,
że robię mojej córce to, co mój ojciec zrobił mnie. Teraz, kiedy jestem
dorosły, to mnie już tak nie boli jak wtedy, gdy miałem kilkanaście albo
dwadzieścia kilka lat. Nie mam już o to żalu do ojca. Uspokoiło mnie to, że moja
była żona związała się z bardzo sensownym facetem. Wiem, że córka żyje w dobrym
domu. Stale rozmawiamy przez internet. Widzimy się co pół roku. Ale miałem taką myśl, że popełniam
ten sam błąd co ojciec.
W.C.: Błąd? Ja nie popełniłem błędu, czasem się płaci taką cenę
za robienie rzeczy ważnych.
Ma pan poczucie, że był pan
nieobecny w życiu syna?
W.C.: Wchodziłem do polityki w 1989 r., gdy Tomek miał 10 lat.
Cztery lata później zostałem wicepremierem i ministrem sprawiedliwości.
Większość czasu spędzałem w Warszawie, nie mogłem codziennie dojeżdżać do domu.
Mieszkaliśmy na Podlasiu, gdzie przeprowadziliśmy się z Warszawy w 1985 r.
Tomek był w takim wieku, kiedy kontakt z ojcem jest ważny. Ja to doskonale
rozumiem, ale zajmowałem się czymś istotnym. To nie była moja fanaberia. Potem
losy potoczyły się tak, że zostałem premierem, więc znowu zajmowałem się
rzeczami ważnym i. Późnej przyjąłem tekę ministra spraw zagranicznych, bo jako
premier przygotowywałem strategię europejską. Dla mnie wejście do Unii to jest
- obok odzyskania niepodległości - sprawa najważniejsza dla naszego państwa.
Ale wtedy już syna nie było, bo wyjechał do Stanów.
To była ucieczka?
T.C.: W pewnym sensie uciekłem przed byciem osobą publiczną. Od
młodych lat byłem dość przedsiębiorczy. Gdy próbowałem stawiać pierwsze kroki w
biznesie, przyklejało się do mnie mnóstwo ludzi. Ale nie dlatego, że miałem
świetne pomysły biznesowe, tylko dlatego, że byłem synem premiera.
Przeszkadzało mi to, bo chciałem sam coś osiągnąć. Miałem 20 lat, 500 dolarów w
kieszeni i kilku znajomych w Stanach. No i wyjechałem.
Jak wyglądały początki w
Stanach?
T.C.: Bardzo dobrze. Po trzech latach tak się wyszkoliłem w tym,
co robiłem, że budowałem 500-metrowe domy na przedmieściach Chicago. Wszystko,
co przeżyłem w Ameryce, było niesamowite. Niewykluczone, że kiedyś tam wrócę.
Będę podróżować, bo życie emigranta często sprowadza się do tego, że człowiek jest
za bardzo skupiony na pracy i zapomina o reszcie świata.
Praca od rana do nocy?
T.C.: Byłem pracoholikiem. Popełniałem te same błędy co ojciec.
Przez pół pobytu mieszkałem w Chicago, a resztę czasu w Charleston w Karolinie
Południowej. Zwiedziłem całe Wschodnie Wybrzeże. Najdalej na Zachód dojechałem do Wyoming, ale nigdy nie wybrałem się do wymarzonej Kalifornii czy
Oregonu.
Niby jest pan w kontrze do
ojca, ale czy nie jesteście do siebie bardzo podobni?
T.C.: Chyba tak. Ja może częściej poddaję swoje działania
refleksji.
Co tata odpowie?
W,C.: Tata czyta właśnie w internecie hollywoodzkie zakończenie
historii o tym, jak 17-letnia uczennica z Florydy uciekła ze swoim trenerem
futbolu. To jest taka soap opera, ale jest jedna rzecz ciekawa. Ta para
podróżowała samochodem i była nieustannie śledzona. Na wszystkich stacjach
benzynowych filmowały ich kamery i natychmiast to publikowano. W Polsce rzecz
nie do pomyślenia. W końcu zatrzymano ich w Nowym Jorku.
T.C.: Miałeś mówić o czymś innym, odłóż ten telefon.
W.C.: Korzystam z okazji, żeby nie mówić (śmiech).
Nie wyciąga pan wniosków z
błędów, jak mówi syn?
W.C.: To jest bardzo subiektywne. Ja nie uważam tego za błąd.
Gdybym nie był z rodziną, bo siedziałem w kasynie, to rozumiem. Ale ja robiłem
coś ważnego dla Polski. Jeśli ktoś poważnie traktuje robotę, zwłaszcza na tym
szczeblu w życiu publicznym, to nie ma czasu na rodzinę. Albo więc akceptujemy,
że są ludzie w życiu publicznym, których rodziny płacą cenę nienormalnego
życia, albo można być tylko starym kawalerem, który ma kota.
I nigdy pan nie żałował?
W.C.: Nie. Pomimo osłabionych więzi rodzinnych, ale także osobistej
ceny, którą zapłaciłem, tej brudnej strony polityki - pyskówek, zarzutów -
bilans oceniam pozytywnie.
Wybaczył pan Tuskowi sprawę
Jaruckiej, przez którą wycofał się pan z wyborów prezydenckich?
W.C.: Nie przenoszę spraw osobistych na życie publiczne. Mieliśmy
kiedyś rozmowę, podczas której Tusk zapewniał mnie, że nie miał z tym nic
wspólnego.
Pan mu wierzy?
W.C.: Nie, nie wierzę mu. Nie obciążam go tym, że odgrywał w
sprawie Jaruckiej rolę sprawczą czy
inspirującą. Ale jest oczywiste, że kiedy dowiedział się o tym, co wyprawiają
Miodowicz i spółka, to jako szef partii mógł powiedzieć: dajcie spokój.
Zwłaszcza że pierwszego dnia przedstawiłem rozstrzygający dowód fałszerstwa. A
jeżeli milczał, to znaczy, że chciał na tym skorzystać, za co został potem
przez pana Kurskiego ukarany jeszcze gorszą potwarzą i kłamstwem, co kosztowało
go prezydenturę.
Dziadkiem z Wehrmachtu.
W.C.: Tak. Ale bez żadnego związku
z moimi osobistym i doświadczeniami bardzo krytycznie oceniam Tuska, jeśli chodzi
o jego współodpowiedzialność za wygraną PiS. Jej przyczyną było osobiste
nieróbstwo Tuska. Znam go z czasów, gdy był wicemarszałkiem Sejmu, a ja
marszałkiem. To jest leń z natury. Jemu się nie chciało podczas siedmiu lat
rządów zakasać rękawów i porządnie popracować. PO potrafiła w ciągu ośmiu lat
stracić to, co jej dało zwycięstwo w 2007 r., czyli poparcie młodych.
Czy sprawa Jaruckiej nie
przeszkadzała panu, panie Tomaszu, w starcie do Sejmu z list PO?
T.C.: Ja Tuska nie znam i nigdy z nim nie rozmawiałem. Wybrałem
Platformę, bo jako największa formacja jest przeciwwagą dla PiS i jej program
jest mi najbliższy. Ale skoro już o personaliach mówimy, to nie podoba mi się,
że dzisiaj bohaterem opozycji, także PO, staje się Roman Giertych. Przecież to
jest łobuz polityczny, były szef Młodzieży Wszechpolskiej, która razem z ONR
prowadzi do faszyzacji Polski.
W.C.: Trzymaj język na wodzy, bo cię pozwie do sądu.
T.C.: I udowodnię w każdej chwili, że to jest polityczny łobuz.
W.C.: O Giertychu można powiedzieć wiele złych rzeczy, ale w tej
chwili wykonuje dobrą robotę.
T.C.: Jeśli jesteś ksenofobem, homofobem i rasistą, to w pięć minut
poglądów nie zmienisz. Giertych jest inteligentnym człowiekiem, ale
wykorzystywał swoją wiedzę do złych celów. A to już jest niemoralne.
Moralność jest ważna w
polityce?
T.C.: Pewnie, że tak, chociaż jest jej tak mało. Staram się mówić
prosto w oczy, co myślę, bo tego wymaga elementarna uczciwość. Gdy przemawiam
w Sejmie, PiS-owcy często przypominają mi słynne zdanie ojca z czasów powodzi
w 1997 r., że ludzie powinni się ubezpieczać. Zawsze wtedy odpowiadam: i miał
rację!
Żałuje pan tamtych słów?
W.C.: Nie bardzo mi się chce po dwudziestu latach do tego wracać.
W odpowiedzi na pytanie, czy ludzie dostaną odszkodowania, powiedziałem wtedy,
że aby je dostać, trzeba się ubezpieczyć. Zaraz dodałem, że rząd będzie pomagał
w miarę możliwości. Ale z punktu widzenia trwającej kampanii - podłożyłem się.
Podoba się panu w polityce?
T.C.: Brak demokracji bardzo mnie frustruje. Z tym rządem nie ma
żadnej rozmowy, więc mamy bardzo ograniczony wpływ na rzeczywistość. Założyłem
w Sejmie zespół ds. obrony Puszczy Białowieskiej, ale Szyszko nie cofnął się o
krok. Jednak jeszcze bardziej nie podoba mi się to, że opozycja próbuje się
nawzajem rozgrywać.
PO wykańcza Nowoczesną?
T.C.: Obie strony ma ją brud za paznokciami. Ja bym chciał, żebyśmy
stworzyli zespoły program owe całej opozycji. Żeby weszły do nich PO,
Nowoczesna, PSL, ludzie od Nowackiej, Biedroń, SLD. Żebyśmy napisali wspólny program
i podpisali umowę programową. Moim politycznym marzeniem jest, żebyśmy w ciągu
pół roku mogli zaprezentować Polkom i Polakom szeroką koalicję.
To jest sen młodych polityków.
T.C.: Młodzi z różnych ugrupowań lepiej współpracują ze sobą.
Mamy do siebie dużo więcej zaufania niż starzy, bo jeszcze nikt nikogo nie
zrobił w konia. Jak nie uda się w polityce, to mamy dokąd wracać. A starzy,
którzy po kilka kadencji siedzą w Sejmie, nie wyobrażają sobie życia poza
polityką. Musimy nieustannie mobilizować ludzi i nie dopuścić do utraty wiary w
przyszłe zwycięstwo, bo inaczej po następnych wyborach w Sejmie pozostanie
kilkudziesięciu polityków opozycji.
Skąd się wzięła w rodzinie
Cimoszewiczów miłość do puszczy?
W.C.: W 1985 r. zamieszkaliśmy na skraju Puszczy Knyszyńskiej.
Bardzo dużo czasu spędzałem w puszczy i oswajałem się z lasem. Później, gdy
wszedłem do polityki, zająłem się problemami najbiedniejszej części regionu -
Hajnówki, Siemiatycz. Kiedy w 1996 r. byłem premierem, pojawił się pomysł, żeby
powiększyć Białowieski Park Narodowy. Nie miałem wątpliwości, że trzeba to
zrobić. Ale następnego dnia przeczytałem w „Wybiorczej” tekst Adama Wajraka,
wówczas początkującego dziennikarza, który wylał mi kubeł zimnej wody na głowę, pisząc, że za
Stefana Cimoszewicza cała puszcza była parkiem narodowym, a za Włodzimierza
tylko 16 procent.
Kim był Stefan Cimoszewicz?
W.C.: Sam zadałem sobie to pytanie. Wajrak pisał o początkach
XVII wieku, gdy status puszczy był regulowany dokumentem „Ordynacja Królewskiej
Puszczy Białowieskiej". To dokument z 1637 r. Była w nim informacja o
osiedleńcach, których władza królewska skierowała do ochrony puszczy. I tam
było trzech Cimoszewiczów - Stefan, Piotr i Dymitr. To najprawdopodobniej nasi
przodkowie, bo mój ojciec pochodził z miejscowości niedaleko puszczy.
Uświadomiłem sobie, że historia zatacza koło i rodzina po kilkuset latach znowu
jest związana z puszczą. Często bywałem w Puszczy Białowieskiej, a w końcu
wynająłem zrujnowaną leśniczówkę, wyremontowałem ją i mieszkałem tam przez
ostatnie kilkanaście lat. Tomek tam często bywał, więc sporo wiedział o
puszczy, boja lubię o niej opowiadać.
To na koniec - przyzna się pan
do błędu, że nie posłuchał syna w sprawie remontu domu w Białowieży?
W.C.: Jestem bardzo otwarty. Jak ktoś ma rację, to chętnie się do
tego stosuję. Ale to się rzadko zdarza (śmiech)
Włodzimierz Cimoszewicz był premierem, ministrem sprawiedliwości,
ministrem spraw zagranicznych, marszałkiem Sejmu, posłem SLD i senatorem. W 2005
r. kandydował na prezydenta RP, ale się wycofał. powodem była afera z udziałem
jego byłej asystentki Anny Jaruckiej. zgłosiła się ona do posła PO Konstantego
Miodowicza, członka komisji śledczej ds. PKN Orlen. Zeznała przed komisją, że
Cimoszewicz upoważnił ją do zmiany swojego oświadczenia majątkowego tak, by
nie było w nim informacji o akcjach orlenu. on sam twierdził, że jego oświadczenie
nie było nigdy zmieniane. Jarucka przedstawiła posłom upoważnienie z faksymile
podpisu Cimoszewicza. za posługiwanie się fałszywym dokumentem i składanie
fałszywych zeznań przed komisją śledczą została skazana na półtora roku
więzienia w zawieszeniu
Tomasz Cimoszewicz jest posłem PO, wcześniej przez 15
lat mieszkał w stanach zjednoczonych, gdzie prowadził firmę budowlaną. Do USA
wyjechał na drugim roku studiów dziennikarskich
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz