Geny i historia
Długi
dystans pokonał Donald Tusk. Od „to tylko PiS” 16 miesięcy temu do „alarm!” i
sugestii, że jeśli polityka PiS nie jest sterowana przez Kreml, to w swej
istocie jest prokremlowska.
Z drugiej strony to ten sam dystans, który przebyły miliony Polaków
Najpierw poczucie, że ta władza to tylko epizod. Że to niemożliwe, by o naszym
życiu długo decydowała ta grupa dziwacznych postaci. A potem poczucie bezsilności
i zimna konstatacja, że to jednak nie „Ucho prezesa”, że wszystko dzieje się
naprawdę, że to nie żaden epizod, ale potencjalnie narodowe samobójstwo.
Co o tym wszystkim będą czytać w podręcznikach historii nasze wnuki i
prawnuki? Przecież nawet reforma Zalewskiej nie zafunduje całemu narodowi
lobotomii, więc nie będą czytać o ludziach wybitnych i mężach stanu, którzy po
dziesięcioleciach smuty wprowadzili Polskę na szerokie wody. Przeczytają
raczej o jakiejś makabresce i o tym, jak grupa dziwaków, miernot i szaleńców,
postaci mrocznych i kabaretowych, odwróciła losy Polski i zaprzepaściła wielką
narodową szansę.
Co przeczytają o polityku, który roił sobie, że jest Piłsudskim? Nawet
ci z jego otoczenia wiedzieli, że nikim takim nie jest - wciąż jednak na każde jego
skinienie robili rzeczy podłe i pozwolili mu całkowicie zawładnąć prawie
40-milionowym narodem, który potraktował jak króliki doświadczalne w klatce na
własnym podwórku.
A co o tym wszystkim powiedzą tym wnukom i prawnukom mama, tata i
nauczyciel historii? Powiedzą, że straszne błędy mniej więcej w tym samym
czasie popełniali Amerykanie czy Brytyjczycy, bo coś takiego było w powietrzu
- jakiś wirus krążył straszny, że odbijało całym narodom. Będą się jednak
musieli zmierzyć z pytaniem - dlaczego my, Polacy? Przecież nie było
okupantów, zaborców, Sowietów, nazistów, nic takiego, byliśmy sami ze sobą. I
może w tym ostatnim odnajdą przyczynę.
Metafory bywają ryzykowne. Porównania też. Szczególnie historyczne. A
już zestawienia z latami 30. są niebezpieczne wyjątkowo. Nie mamy pod ręką
Stalina, Franco, Hitlera i Mussoliniego, w innym miejscu jest światowa
gospodarka, inne są sieci zależności, kosmicznie inna jest technologia. Ale
jedno podobieństwo jest uderzające. Wciąż nieposkromiony, krążący po obu
stronach Wielkiej Wody wirus, który potrafi zatrząsnąć życiem narodów i budzi
uzasadniony niepokój setek milionów ludzi.
Spójrzmy na Zachód. Oto Niemcy - jeszcze przed chwilą będące
fundamentem stabilności w Europie - popadają w niespodziewany polityczny chaos.
Coraz więcej partii, te - największe tracą
poparcie, pozycja kanclerz kreowanej na liderkę wolnego świata szybko słabnie,
na horyzoncie nowe wybory i niepewność. Nie, to oczywiście wciąż nie Weimar,
ale to już nie Niemcy sprzed kilku miesięcy.
Spójrzmy na Wschód. Trzeciorzędny kiedyś oficer KGB okazuje się bardziej
skuteczny w destabilizowaniu świata niż Stalin. Stoi na czele państwa, które
jest całkowicie niezdolne do modernizacji, ale okazuje się zdolne do zachwiania
zachodnimi demokracjami, całym Zachodem. I to przy pomocy chyba największego
wynalazku technologicznego od czasu koła. Niewykluczone zresztą, że były agent
innego agenta zainstalował - uwaga! - w Białym Domu!!! O czymś takim Stalin i
NKWD nawet nie marzyli.
Gdzie w tym wszystkim jest Polska? Jaką historię piszemy my sami? Jaki
obraz samych siebie teraz malujemy? Historię ludu, który twardo i z
determinacją maszerując, chciał się ukryć w cieniu drzew i na chwilę zgubił
drogę? Który może poszedł za daleko w autokorekcie, pozwalającej podciągnąć
tabory, które zostały z tyłu?
Ale może to coś zupełnie innego - historia wpadania w tę samą pułapkę
natury, przyzwyczajeń i dziedzictwa. Historia krępujących naród genetycznych
więzów, które sprawiają, że choćby koniunktura była tak dobra jak nigdy, choćby
okoliczności i szczęście sprzyjały, choćby-co więcej - na drodze do nowego,
lepszego naród nieraz sobie i innym udowadniał, że można, że potrafi, że „yes we can”, to za chwilę znowu jest jak zawsze. Znowu porażka, a może
klęska. Znowu jest stracona szansa i stracone pokolenia.
Jest więc wariant o niebo gorszy niż „to tylko PiS”, a nawet o wiele
gorszy niż „to wszystko PiS”. To wariant: „to nie żaden PiS, to tylko my” -
pozostawieni sami sobie, niezdolni do uniesienia odpowiedzialności i szansy,
niezdolni przede wszystkim do uniesienia błogosławionej, dobrej normalności.
Ale to jeszcze nie czas na ukłon przed fatalizmem. To, jaki wariant
historii napiszemy, wciąż zależy od nas. W ostatnich kilkuset latach naprawdę
żadne pokolenie Polaków nie miało tego komfortu. I tej odpowiedzialności. Tym
razem alibi nie będzie. Żadnego. Tak - alarm!!!
Tomasz Lis
Ja bym takich gnoi
Przetrząsałem
kartony spakowane jeszcze w latach 90. i trafiłem na wyblakły egzemplarz wydanego
na początku 1989 roku w podziemiu „Kuriera Akademickiego” - pisma nielegalnego
wówczas Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Spojrzałem na pierwszą stronę i
doceniłem ironię losu, widząc nazwiska dwóch osób wymienionych jako „naziemne”
kontakty do redakcji. Pierwszym był wasz ulubiony felietonista. Drugim - Piotr
Skwieciński, dzisiaj wicenaczelny „Sieci Prawdy” braci Karnowskich.
W tym numerze, który składaliśmy w
piwnicy domu moich rodziców, wydrukowaliśmy dwa (spośród wielu otrzymanych)
anonimy, jakie przyszły na Uniwersytet Warszawski. Były reakcją na wyemitowane
w TVP spotkanie ówczesnego sekretarza KC PZPR Leszka Millera
ze studentami UW, na którym licznie stawiliśmy się my - młodzi działacze NZS. I pyskowaliśmy, w tym Skwiet i ja.
A co pisali anonimowi autorzy?
Pisownia oryginalna: „Jeżeli wy nazywacie się studentami, to politowania jesteście
godni, w moim odczuciu to jest zgraja chołoty. (...) Wy łobuzy, bo tak tylko
was można nazwać, (...) pracujemy na was, a wy jakimi samochodami jeździcie, w
jakich kożuchach itp itd (...). Domagamy się pozamykać uczelnie, uczelnie
chołoty a przyjmować ludzi, którzy chcą się uczyć. Co wam się milicjant nie
podoba, potrzebna na was pała. Wszyscy są oburzeni waszym chuligaństwem. Wy
łobuzy”.
I drugi: „Student Meller, obejrzałem
dzisiaj w TVP spotkanie Studentów Uniwersytetu Warszawskiego z Sekretarzem
Leszkiem Millerem i Ciebie gnoju i Tobie podobnych. (...) Wasze argumenty to
bumelowanie, wiecowanie, transparenty, kamienie i inne akcesoria - niegodne
studentów PRL. Wy gnoje! (...) Czego wy gnoje chcecie? Wolności? Jakiej?
Żebyście mogli robić co chcecie i żeby manna leciała z nieba? (...) Robicie
burdel! Chcecie NZS? No ja dziękuję za taki »niezależny związek studentów« co
to tylko chce burzyć, siać niepokój i pyskować! (...) Ja bym takich gnoi jak Ty
powyrzucał z uczelni państwowej. Jedź na Zachód i tam płać za studia, zobaczysz
czy tam pozwolą Ci tak rozrabiać gnoju! (...) Pokazujecie swoim zachowaniem
tylko zło, warcholstwo i ciemnotę, terroryzm polityczny i głupotę! (...) I nie
występujcie w imieniu społeczeństwa, bo społeczeństwo takich warchołów nigdy
nie zaakceptuje!”.
Wracamy do 2017 roku. W niedawnym
wywiadzie o narastających w Polsce
tendencjach autorytarnych specjalizująca się w psychologii społecznej i
politycznej prof.
Krystyna Skarżyńska przytaczała dane: „15
proc. dorosłych Polaków uznało za dopuszczalne, by władza »nazywała zdrajcami
i złodziejami obywateli, którzy legalnie protestują przeciwko decyzjom władzy«,
15 proc. - by »używała policji lub wojska dla spacyfikowania legalnych
manifestacji«, 14 proc. - by »usuwała z kierowniczych stanowisk w państwowych
instytucjach osoby myślące inaczej niż władza«. Gdy pytano ogólnie o zgodę na
przejawy łamania zasad demokracji, aprobata dla nich była nieco wyższa. Starsi
i lepiej wykształceni byli mniej skłonni do popierania autorytarnych działań
władzy niż młodsi i gorzej wykształceni. (...) Aż 74 proc. zgadzało się zdecydowanie
i raczej się zgadzało, że »to, czego najbardziej potrzebuje nasz kraj zamiast
praw obywatelskich, to solidna dawka prawdziwego prawa i porządku«”.
Zajrzałem do komentarzy pod relacjami
o protestach opozycji. Parę przykładów. Pisownia - tradycyjnie - oryginalna:
„Min. Błaszczak - proszę pałować te szemrane towarzystwo podszywające się pod
obywateli RP, którzy to szukają tylko zadym by zaistnieć w mediach!”. „Trzeba
was traktować nie jako obywateli tego kraju a jak emigrantów.
Mam nadzieję że policja w Polsce
nie będzie się z wami pieścić jak ta niemiecka z lewactwem w Hamburgu”. „Za
mordę całe to towarzystwo Frasyniuków itp! Koniec bydła w Polsce! Ja chce
spokoju! PIS idzie w pokojowej miesięcznicy i wara innym od tego! Nikt nikomu
nie broni mieć inne poglądy! Ale nie będzie mi tu banda oszołomów
urządzać paniki”. „Władziu, wasze (generałów Solidarności) miejsce jest w
kryminale”. „Pis powinien dogadać się z kibicami Legii i dać tym łobywatelom Rozwalania
Polski taki łomot by zapamiętali do końca życia”. „Zapakować ich i wysłać na
Kaukaz!!!”. „O złoczyńcach szkoda się rozpisywać ich trzeba pozamykać jak
pospolitych śmierdzieli chcących obalić jedyną demokratycznie wybraną władzę,
pozłaziło się to z ukrainy i skąd indziej i chcą rozrabiać”. „Chciały blokować.
Dobrze, że tych pluskiew nie rozdeptano. Palcie się wściekłe macice”. „Nie ma
się co z nimi cackać! Jak wejdą na teren Parlamentu, pałować, aresztować i do
pierdla!”. „Kiedy wreszcie policja zrobi porządek z tą chołotą?”. „Reaktywować
ZOMO i po kłopocie”.
I tak to się nam kołem toczy.
Marcin Meller
Duda - koniec złudzeń
Gdyby brać pod uwagę aktywność prezydenta,
jego urzędnikowi ogólny szum wokół Pałacu, wydawać by się mogło, że Andrzej
Duda to gracz nad gracze, tama dla partii rządzącej, równorzędny partner
Jarosława Kaczyńskiego, bicz na Macierewicza, niezłomny obrońca konstytucji,
nadzieja „niepisu”. Ale ta marketingowa konstrukcja, wymyślona przez nowych
doradców głowy państwa, zaczyna się sypać. Za dużo się tu nie zgadza, co
wyraźnie pokazały choćby ostatnie wywiady prezydenta.
Andrzej Duda
zawetował sądowe ustawy PiS nie dlatego, że niekonstytucyjna wydała mu się
sama, narzucana przez PiS, zasada, że to posłowie mają wybierać sędziów do
Krajowej Rady Sądownictwa. Według prezydenta wszystko jest tu w porządku, wystarczy
tylko, żeby każde ugrupowanie mogło mieć swoich sędziów. Próbując w swoim
mniemaniu naprawić projekty PiS, Duda jedynie dodatkowo obnażył ich głęboko
niekonstytucyjny charakter. W rzeczywistości zaś chodziło (co mówimy od
początku) nie tyle o ratowanie systemowego trójpodziału władzy, ile o podział
władzy konkretnej: pomiędzy Dudę i Ziobrę.
Prezydencka
doradczyni Zofia Romaszewska, która tak wzruszająco dla niektórych mówiła
latem o tym, że źle się jej kojarzy zbyt duża władza prokuratora generalnego,
potem w jednym z wywiadów dość bezceremonialnie pospieszała
ministra-prokuratora Ziobrę, twierdząc, że mógłby szybciej wymieniać prezesów
sądów, a się ociąga (ostatnio nadrabia „zaległości”). W końcu prezydent mu to
umożliwił, bo jednej z trzech ustaw nie zawetował. Wyrzucanie prezesów sądów
przez prokuratora generalnego w trakcie ich kadencji Zofii
Romaszewskiej nie uwiera.
Podobnie w swoim konflikcie z Antonim
Macierewiczem prezydent nie spiera się o kształt sił zbrojnych, o sensowność
zakupów dla wojska, o politykę kadrową, doktrynę obronną. Znowu chodzi o czysty
prestiż.
O jednego generała z własnej kancelarii Duda jest skłonny
kruszyć kopie aż do rękojeści, ale już los kilkudziesięciu innych, którzy za Macierewicza
musieli odejść z armii, nie zajmuje go za bardzo, żeby nie powiedzieć - w
ogóle. Od kiedy zresztą zaczęła krążyć pogłoska (nie wiadomo, na ile prawdziwa)
o słabnącej pozycji kontrowersyjnego szefa MON, wyraźnie wychłodziła się
sprawa sądów i teraz już „wszystko jest na dobrej drodze”. Jeśli nawet w sprawie
Macierewicza Duda znalazł się, wyjątkowo, po„jasnej stronie mocy”, to mechanizm
napędzający jego działania na tym polu jest taki sam jak w przypadku konfliktu
osądy - personalny.
Prezydent Duda nie uczestniczy w żadnej
wielkiej grze o praworządny system; bierze udział w małej gierce wewnątrz obozu
władzy. Choć powinien być ostatnim bezpiecznikiem państwa obywatelskiego, stał
się jedynie elementem ekipy rządzącej i został w niej obsadzony w roli
koncesjonowanej opozycji. Jest to zgodne z aktualną strategią PiS, aby zająć
całą polityczną przestrzeń. Maksimum niezgody na propozycje partii rządzącej
to mają być wątpliwości i hamletyzowanie prezydenta Dudy, a „totalne” ekstrema
nadają się do obserwacji policyjnej. Na ten plan wciąż nabierają się nawet
ludzie generalnie niechętni PiS.
Wiele wskazuje na
to, że Andrzejowi Dudzie pasuje ten układ: jeśli nikt nie będzie wchodził mu w
paradę w sprawach kompetencyjnych i personalnych, będzie firmował kolejne
pomysły Kaczyńskiego, może czasami przy paru rutynowych grymasach. W lipcu, po
wetach, niektórzy sądzili, że Duda walczy o pozycję niezależnego arbitra, że
sprzyjając ogólnie tzw. dobrej zmianie, postawi granicę, kiedy władza zbyt się
za pędzi. Jednak coraz wyraźniej widać, że sprawa toczyła się jedynie o wymuszenie
szacunku (choćby udawanego) wewnątrz własnej grupy. Nie o korygowanie jej, ale
o więcej udziałów. Paradoksalnie, właśnie dlatego, że Duda wciąż pozostaje w
kręgu PiS, powoduje większe zgrzyty w machinie władzy, niż gdyby stanął na
zewnątrz i wygłaszał krytykę z czysto demokratycznych pozycji. Wtedy byłby po
prostu ogłoszony wrogiem dobrej zmiany. Ale ostatnie perturbacje wewnątrz
władzy to nie tyle zasługa prezydenta, co cecha politycznego stylu
Kaczyńskiego, gdzie każdy pojedynczy sprzeciw jest postrzegany jako zagrożenie
dla całości.
Wywiady telewizyjne z prezydentem,
szczególnie ten przeprowadzany przez Telewizję Trwam i osobiście o.Tadeusza
Rydzyka, co wyglądało miejscami na egzaminowanie ucznia przez nauczyciela,
ujawniają stan ducha prezydenta Dudy. Widać, jakie czuje ograniczenia, wie, że
nie może się za bardzo wychylić. Dlatego nie jest żadnym bezpiecznikiem dla
demokratycznego systemu, nie stał się ostatnią instancją obywateli, tak
istotną przy rozmontowanym (także przez niego) Trybunale Konstytucyjnym. To
były lipcowe złudzenia, które przyniosły mu niezasłużone sondażowe wzrosty.
Ale przede
wszystkim brakuje Dudzie niezależnego, „prezydenckiego”- z góry i pewnego
dystansu - spojrzenia na sprawy kraju. Przecież prezydent też musi słyszeć
opinie ekspertów od prawa, wojska, przyrody, ochrony zdrowia, edukacji i wielu
innych dziedzin. Nie każdy z nich jest członkiem„totalnej opozycji”. Duda wie
doskonale, co się dzieje z pozycją Polski w Unii Europejskiej, z prestiżem
natowskiego państwa, z kuriozalną, prowadzącą do osamotnienia państwa,
polityką zagraniczną. Jeżeli zgadza się na to (a nie słychać, aby się nie
zgadzał), to znaczy, że mentalnie nie jest w stanie wychynąć poza horyzont
swojej ideologicznej formacji. Jeżeli się nie zgadza, a mimo wszystko nie
protestuje, znaczy, że nawet w tak ważnych dla kraju kwestiach nie jest
skłonny poświęcić swoich udziałów w obozie władzy. W obu przypadkach sytuacja
jest głęboko niepokojąca. Ale może z tego płynąć chociaż jeden pożytek: Duda przestanie
wreszcie być postrzegany jako nadzieja „niepisu”.
I ci, którzy kiedyś w prezydenta, jako przynajmniej
arbitra, uwierzyli, zaczną rozglądać się za prawdziwą opozycją.
Mariusz Janicki
Mentalność służebna
W tym tygodniu sejmowa komisja
sprawiedliwości pod przewodem Stanisława Piotrowicza rozpoczyna prace nad
prezydenckimi projektami reformy Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego.
Jak powiedział poseł Piotrowicz, prezentując projekty w Sejmie, „chodzi o to,
żeby doszło do przemiany jakościowej sędziów, którzy będą ludźmi o mentalności
służebnej wobec państwa i narodu”. Jak zauważył (na Facebooku) prezes Izby
Karnej SN sędzia Stanisław Zabłocki, „służebni wobec państwa”- to byli
sędziowie w PRL. Konkretnie mieli być służebni wobec władzy PZPR. Część miała
nawet partyjne legitymacje (w projekcie konstytucji PiS z 2010 r. sędziom nie
zakazuje się przynależności do partii). Postulat „służebności wobec narodu” też
jest znamienny. Co bowiem, jeśli przed polskim sądem swoich praw zechce
dochodzić cudzoziemiec albo„nie-Polak” (wedle nomenklatury „prawdziwych
Polaków”)? Wobec kogo, czego„służebny” będzie sąd? Do tej pory jego misją była
służebność wobec prawa i sprawiedliwości (małymi literami).
A czymże dla Prawa i Sprawiedliwości (dużymi
literami) jest„naród”? Dwa tygodnie wcześniej prezydencki doradca prof. Andrzej
Zybertowicz podczas zorganizowanej w Gdańsku debaty w ramach „Areny Idei”
ograniczył pojęcie narodu do„patriotów”. Zdefiniował „minimum patriotyczne”
(to, m.in., docenianie historycznej roli Kościoła
katolickiego). I stwierdził, że ci, którzy nie spełniają jednego warunku
tego„minimum”, „wykluczają się z narodu”.
Nowe sądy mają - według PiS - służyć władzy
i patriotom. Żeby to osiągnąć, trzeba rozpędzić dzisiejszych sędziów, członków
KRS i sędziów Sądu Najwyższego. Projekty pisowskie robiły to po swojemu, prezydenckie
- po swojemu. Różnica jak między dżumą a cholerą. Chociaż projekt prezydencki
w pakiecie zawiera bonus: partia rządząca będzie mogła - za pomocą posłusznej
sobie KRS - dobrać sędziów do nowej Izby SN:
Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Owa izba
zdecyduje o ważności wyborów, finansach partii politycznych, a także będzie
mogła kasować prawomocne wyroki (na 20 lat wstecz) wobec osób wskazanych m.in.
przez posłów PiS (zapewne sprawdzanych przedtem za pomocą „testu Zybertowicza”?).
Teraz projekt jest
w komisji posła Piotrowicza. To samo w sobie jest symboliczne, zważywszy na
działalność posła w czasach PRL. Podobnym symbolem jest też obraz demiurga
„dobrej zmiany” Jarosława Kaczyńskiego, demonstracyjnie studiującego „Atlas
kotów” podczas obrad nad projektami o SN, KRS i Kodeksem Wyborczym. Przekaz
jest jasny: władza PiS może wszystko, a społeczeństwo może się tylko
przyglądać.
Poseł Piotrowicz
nie zdradził, jakie PiS przygotował poprawki do prezydenckich projektów. Ani
czy są uzgodnione z prezydentem. Prawdopodobnie nie. Rozpoczęcie prac nad
nimi ma być formą nacisku na prezydenta, by prędzej uległ. Zresztą możliwe, że
prezydentowi w ogóle nie chodzi o KRS i SN, a weta do tych ustaw były li tylko
walką o wzmocnienie jego pozycji politycznej. Już otrzymał od Jarosława Kaczyńskiego
ofertę, że w zamian za akceptację pisowskich warunków dostanie wpływ na MSZ i
reprezentowanie polskiego rządu za granicą.
Nie jest wykluczone, że dostanie też głowę
Antoniego Macierewicza. Szef MON tak urósł w siłę, że stał się dla prezesa PiS
groźny. W dodatku nie znalazł dowodów na spisek smoleński, czym skompromitował
mit, wokół którego PiS przez ostatnie siedem lat organizował wyznawców. Jest
okazja, by Antoniego Macierewicza utrącić w ramach rekonstrukcji rządu.
Szczególnie gdyby Jarosław Kaczyński rzeczywiście miał tym rządem pokierować.
Minister Macierewicz
coś może przeczuwa, bo MON wycofał złożone u prezydenta wnioski o nominacje
generalskie, jak głosi komunikat MON „w trosce o dobro Sił Zbrojnych RP i
harmonijne współdziałanie organów konstytucyjnych w zakresie obronności”.
Zobaczymy, czy mu to pomoże.
Dopóki toczy się spór prezydenta z prezesem, KRS i SN jakoś
trwają, ale jeśli panowie się dogadają (na jakich warunkach - to dla wymiaru
sprawiedliwości jest bez znaczenia), dni tych instytucji w konstytucyjnym
kształcie będą policzone. I otwiera się droga do zarysowanej przez posła Piotrowicza
przebudowy wymiaru sprawiedliwości na służebny wobec„państwa i narodu”.
Część społeczeństwa (niekoniecznie
aspirującego do miana patriotów z definicji prof. Zybertowicza) protestowała
pod Sejmem w czasie obrad nad prezydenckimi projektami. A dzień później poszła
pod Pałac Prezydencki i sądy w ponad stu miastach i miejscowościach pod
hasłem: „Wolne sądy, wolne wybory, wolna Polska”. Ci „obywatele gorszego
sortu” przyszli na wezwanie 28 organizacji pozarządowych, w tym Akcji
Demokracja - organizatora wielkich lipcowych protestów.
Protesty nie były
aż tak liczne, jak latem. Ani jak marsze KOD sprzed blisko dwóch lat. Ale były.
A zatem opór społeczny trwa mimo przemocy prawnej i fizycznej stosowanej przez
władzę. Całkiem spora część społeczeństwa pozostaje odporna na odwrócony język
PiS, którym ta partia usiłuje przewartościować i zniekształcić takie pojęcia,
jak wolność, prawo czy demokracja.
Te demonstracje nie zatrzymają PiS. Ale na razie chodzi o
przechowanie wartości. Temu służyć ma też działające od poniedziałku „Archiwum
Osiatyńskiego” . Coraz wyraźniej widać, że obok Polski władzy powstaje Polska
obywatelska.
Ewa Siedlecka
Gest Belki, gest Kozakiewicza
Czy mamy kwitować to, co „dobra zmiana”
robi dobrego, czy też z powodu zasadniczej do niej awersji - odrzucać wszystko,
co jest made by PiS? Moim zdaniem, chociaż „dobra zmiana” jest odrażająca (a
jest), to trzeba oddać cesarzowi co cesarskie, żeby nie tracić wiarygodności.
Nawet jeśli prezes ma ludzi w głębokiej pogardzie i bez żadnego trybu w Sejmie
krzyczy lub ogląda atlas kotów, podczas gdy jego minister stara się jak może na
mównicy.
Kiedy kilka dni temu
profesor Marek Belka w programie Moniki Olejnik chwalił Mateusza
Morawieckiego, mówiąc, że ten ma „imponujące” wyniki, poczułem się uspokojony,
że (w odróżnieniu od dyplomacji, wojska czy sądownictwa) gospodarki jeszcze nie
rozwalili. Nie jestem zwolennikiem zasady „im gorzej dla Polski, tym lepiej
dla opozycji”. Podobało mi się, że wybitny ekonomista i człowiek lewicy
potrafi wznieść się ponad podziały powiedzieć dobre słowo o kimś z całkiem
innej parafii.
Poglądy polityczne
Mateusza Morawieckiego są mi obce, tym bardziej że jest on za zburzeniem Pałacu
Kultury, ale jeżeli chodzi o gospodarkę, to wierzę Belce. W stosunku do
„dobrej zmiany” potrzebny jest zarówno gest Kozakiewicza (znacznie częściej),
jak i gest Belki. Niestety, kilka dni później w tej samej TVN24 inny wybitny
ekonomista prof. Balcerowicz nie zostawił na „dobrej zmianie” suchej nitki,
dając do zrozumienia, że to wszystko deficyt i prototyp. Zostałem zdezorientowany.
Kto ma rację - Belka czy Balcerowicz? Kimże ja jestem - że powtórzę za papieżem
Franciszkiem - żeby oceniać takie autorytety? Mogę tylko wyciągnąć średnią: nie
jest tak dobrze, jak mówi Belka, ani tak źle, jak ostrzega Balcerowicz.
Niestety, na innych
frontach bijemy rekordy wstydu głupoty. Od miesięcy trwają sekretne targi
Duda-Kaczyński, podobno w sprawie sposobów niszczenia wymiaru sprawiedliwości,
ale być może również w sprawie Macierewicza. Kto to wie? Nie jesteśmy
traktowani nawet jako publiczność, w ogóle nie wpuszczono nas na targ. Może ten
bazar, na którym handlują prezydent z prezesem, jest zgodny z prawem, ale na
pewno nie z dobrym obyczajem, z jawnością życia, z przejrzystością. Zapowiadali,
że będą się słuchać Polek i Polaków, a traktują nas jak uczniaków, którzy
czekają pod drzwiami pokoju nauczycielskiego, co też dyrektor i wychowawca
zdecydują na radzie pedagogicznej. Jeżeli ważne dla ustroju ustawy trafiają do
Sejmu przebrane za „projekty poselskie”, żeby nie było uprzednich konsultacji i
dyskusji, to znaczy, że traktuje się społeczeństwo jak dzieci, które mają przestrzegać
regulaminu uczniowskiego i kropka. Zjednoczona Prawica kpi z procesu
ustawodawczego, a potem jest oburzona, że Unia Europejska to widzi i potępia.
Czekając na
wywiadówkę, zbieram kwiatki z polskiej łączki. Oto minister Macierewicz, który
co tydzień robi nowe odkrycie, byle tylko pozostać w rządzie, tym razem odkrył
i ujawnił w „Gazecie Polskiej” „bunt generałów złotego funduszu”. Byli to
podobno wyselekcjonowani w czasach Jaruzelskiego młodzi oficerowie, otoczeni specjalną
troską, żeby w przyszłości - czyli teraz - dowodzić polską armią.
Wyprowadziliby nasze siły zbrojne na manowce, gdyby nie - kto? Oczywiście
Antoni Macierewicz. Udaremnił spisek „złotych generałów” i tym samym znalazł
wytłumaczenie, dlaczego najlepszych wyrzucił lub odeszli sami. Złoci
generałowie atakują rzekomo Wojska Obrony Terytorialnej, podsycają nieufność
wobec NATO i USA, podważają celowość budowy kanału żeglugowego na Mierzei
Wiślanej. Nawet na „najwyższych szczeblach władzy w Polsce” (chodzi o BBN czy o
prezydenta? - D.P.) istnieje podatność na ich argumentację, a są wśród nich
ludzie „niegodni noszenia munduru”. Uprawiają „prostacką propagandę” strachu
przed Putinem, gotowi są oddać bez walki tereny na wschód od Wisły. „I nikt -
poza ministrem obrony narodowej - na to nie reaguje” - dodaje skromnie
Macierewicz. Inwencja i fantazja tego człowieka są niewyczerpane - bajki o
okrętach sprzedanych Rosji za dolara, o cudownych helikopterach - wszystko to
świadczy, że minister obrony jest trzecim ze słynnych bajkopisarzy - braci
Grimm. To oni odkryli, że dzieci lubią być straszone, lubią się bać.
Generałowie do
pozłoty marnują się poza armią, ale mogą sobie postrzelać na jednej z kilkuset
strzelnic, które wznoszone są jak Polska długa i szeroka. Podobno na czele
każdej strzelnicy ma stać zwolniony z wojska generał. Wychowanie obronne w
szkole, strzelanie po pracy, rekonstrukcje zwycięskich bitew w pełnym
umundurowaniu i uzbrojeniu, filmy batalistyczno-dydaktyczne, wystawy i
przedstawienia - wszystko to przejawy militaryzacji naszego kraju, który co
prawda jest członkiem najpotężniejszego sojuszu w dziejach ludzkości, ale
jednocześnie ogłasza na cały świat, że jeszcze dwa lata temu był bezbronny.
Nic dziwnego - minister obrony i zwierzchnik sił zbrojnych toczą żałosny
pojedynek na oczach zdezorientowanego społeczeństwa, NATO i Kremla. Obce
wywiady i dyplomaci mają w Polsce pełne ręce roboty. Agenci wywiadów, w tym
amerykańskiego i rosyjskiego, mają obraz chaosu w polskiej armii podany na
tacy. Dla nich Polska to złota żyła.
Natomiast polscy dyplomaci głównie się
pakują. Minister - poganiany przez prezesa, który strzela z bata z powodu
złogów - w ciągu dwóch lat odwołał ponad 60 ambasadorów. Z braku miejsca
wymienię tylko państwa, gdzie dokonała się „dobra zmiana”, a których nazwa
zaczyna się na „A” (Albania, Algieria, Argentyna, Armenia, Australia, Austria)
oraz na „I” (Indie, Indonezja, Irak, Iran, Irlandia, można by jeszcze dopisać
Italię...). „Dobra zmiana” idzie przez świat. Na włosku wisi los ministra
Waszczykowskiego, którego prezes torturuje i poniża, pozwalając na trwające
miesiącami spekulacje na temat jego losu po sławetnej rekonstrukcji. Jak on
musi się czuć, gdy każdy jego rozmówca wie, że polski minister od miesięcy
siedzi na walizkach? Kaczyński konstruuje swój gabinet dłużej, niż Gaudi
budował katedrę w Barcelonie.
Daniel Passent
Bez trybu
Polityka prorodzinna rządu odniosła kolejny
sukces. Minister Ziobro odwołał prezes Sądu Okręgowego w Krakowie i jej
zastępców. Widocznie zapomniał zwolnić całą trójkę wcześniej, więc zrobił to w
ostatniej chwili. W ostatniej, bo 30 listopada (co wywęszył Tomasz Skory z RMF
FM) krakowski sąd będzie rozpatrywał skargę apelacyjną w sprawie rodziny pana
ministra. Ten proces ciągnie się już 11 lat, zatem najwyższa pora, by zakończył
się wygraną państwa Ziobrów. Potrzebni są tylko sędziowie, którzy załatwią to w
kilka godzin. Stawiam całą herbatę Chin przeciwko zgniłemu jajku, że wystarczy
poprosić o pomoc posła Piotrowicza, a ten bezbłędnie wskaże stuprocentowo
pewnych. Oczywiście domagać się sprawiedliwości każdy ma prawo, ale tak
zuchwała prywata zdarza się chyba już tylko w bananowych republikach. Dla
porządku przypomnę, że na odwołanie prezesów sądów przez ministra
sprawiedliwości pozwala niezawetowana w lipcu przez Andrzeja Dudę ustawa o
ustroju sądów powszechnych.
Prokurator
generalny Ziobro tyra jak Herkules. Tu stajnię wyczyści, tam kodeks napisze,
prześpi się dwie godzinki, łeb urwie hydrze, a potem 7 mln zł z budżetu
ministerstwa tak mądrze rozdzieli, że jest o czym pisać. Pieniądze te zwykle
wspierały instytucje od wielu lat pomagające ofiarom przestępstw oraz byłym
więźniom. W tym roku dostały je przede wszystkim liczne - i dziwne - organizacje
katolickie. Choćby dwuosobowa Fundacja Wyrwani z Niewoli, która wypuściła na
rynek koszulki z napisami: „W imię Jezusa, zamknij mordę diable” czy „Prosiłem
Boga o anioła, zesłał mi moją żonę”. Wyrwanej nam sumy pieniędzy na wszelki
wypadek nie podano, ale cel dotacji jest znany i szeroki - pogadanki dla dzieci
i młodzieży o zagrożeniu narkotykami. Fundacja wydała nawet książkę, która
zaczyna się tak: „Dawno temu żyło sobie dwóch chłopaków. Byli do siebie trochę
podobni, mimo że nie znali siebie
mieszkali w zupełnie innym miejscu. Łączyło ich pragnienie
bycia wyjątkowym i niepowtarzalnym. Szukali tego w narkotykach, alkoholu,
przemocy, pornografii i w innych złudnych przyjemnościach tego świata.
Wydawało im się, że są wolni i pełni życia, ale tak naprawdę byli w niewoli i
żyli w śmierci. Byli zakuci w kajdany i obwiązani ogromnymi, żelaznymi
łańcuchami, które pozostawiały ogromne rany na ich ciałach i duszy”. Z żalem
przerywam ten idiotyczny cytat, ale nie denerwuj się, kochany czytelniku, bo
potem chłopcy spotkali Pana Jezusa i wszystko dobrze się skończyło. Panie
Ziobro - brawo! Tę ideologiczną szmirę porównałbym z „Historią WKP(b)”,
bolszewicką opowieścią o szczęściu ludzkości.
Ministerstwo
Sprawiedliwości zasiliło też finansowo Lux Veritatis o. Rydzyka, fundację,
która „wspomaga Kościół Katolicki w szerzeniu dobrej nowiny”. Wzięli 640 tys.
zł, ale nie wiadomo na co. I ta informacja musi nam wystarczyć. Nikt przecież
nie będzie żądał od rodziny Radia Maryja faktur ani rachunków.
Jeszcze jeden przykład korci - pół miliona
zgarnęło Stowarzyszenie Twoja Sprawa na opracowanie „konkluzji dotyczących
negatywnych skutków, jakie pornografia wywiera na dzieci i młodzież”. Związek
tej pracy z pomocą byłym więźniom jest chyba oczywisty. OKO.press podało
zresztą, że na 36 nagrodzonych finansowo organizacji aż 24 nie wspomina w
swoich statutach o przeciwdziałaniu przestępczości czy wsparciu pokrzywdzonych.
Dziennikarze
spytali zatem ministra Ziobrę, czym się kieruje, przyznając dotacje. Odpowiedział:
Nie znam dokładnie trybu, w jakim to się odbywa.
Stanisław Tym
Przemówienie do narodu
Zastanawiam
się, co by robili politycy, gdyby nie było internetu ani telewizji. Jak by kontaktowali
się ze społeczeństwem? W jaki sposób pozyskiwaliby autentyczne poparcie
wielkich rzesz ludzi?
Jest takie zdjęcie Roberta Kennedy’ego, senatora ze stanu Nowy Jork, kandydującego w 1968 roku na
urząd prezydenta USA: stoi na dachu osobowego samochodu, wokół tłum mężczyzn i
kobiet, dotykają go, on coś mówi, odpowiada na pytania, ma rozwiane bujne
włosy. Żadnej wartej miliony dolarów scenografii, technicznie bliżej mu do
Pawła Kasprzaka protestującego przed Sejmem przeciwko gwałtowi na polskim
prawie z użyciem co najwyżej szczekaczki niż do wypastowanego Dudy, obwożonego
autokarem na wypasione wiece.
Gdy 10 lat temu mało znany senator ze
stanu Illinois wystartował do amerykańskiej prezydentury, chodził od domu do
domu, od drzwi do drzwi, pukał, a gdy mu otwierano, mówił: „Cześć, nazywam się Barack Obama, kandyduję na urząd prezydenta USA, czy mogę wam zabrać
chwilę? Chciałbym pogadać, powiedzieć, o co mi chodzi, dowiedzieć się, czego
oczekujecie”. Wszystko w stylu, który uwiódł miliony Amerykanów. Miał wielki
argument: jako społecznik stworzył wiele ośrodków dla trudnej młodzieży, przez
lata pomagał ludziom, nie był cwaniaczkiem kandydującym z listy wodza. Internet
stał się jego wielką zdobyczą nie dzięki wielkim pieniądzom: większość
początkowych grafik, akcji wideo i znakomitych piosenek na jego cześć to były
spontaniczne kreacje fanów, niekiedy sławnych. Sztabowi pozostawało
koordynować ruchy i budować strategie, gdy przeciwnicy wykruszali się jeden po
drugim. Obama samym sobą zjednywał tłumy i wzbudzał sympatię jak mało kto.
Bywając w różnych telewizjach, często
mijałem się z polskimi politykami. Czasem było nas kilku, siedzieliśmy razem w
poczekalni, wymienialiśmy zdawkowe uwagi. Ich rozmowy zawsze brzmiały tak:
„Gdzie jedziesz potem?”. „Do Polsatu, potem jeszcze do TVP”. „O, to świetnie, do Polsatu zabiorę się z tobą, bo w TVP byłem rano”. Na chwilę przed skoczeniem sobie do gardeł
albo tuż po straszliwej młócce, jaką właśnie odbyli, byli jak trupa teatralna
udająca się na kolejne widowisko. Wtedy zrozumiałem, że telewizja to ich
żywioł, jedyna metoda funkcjonowania. Bez tego tracą tlen i umierają. Dziś
dodatkowo piszą na Twisterze i to uważają za
pracę u podstaw. Tak się komunikują z ludem.
Mam pewną cechę i uwierzcie mi, że
jest naturalna. Podczas spotkań z ludźmi, na które bywam zapraszany, zawsze
czuję niezręczność, gdy dostaję do ręki mikrofon. Urządzenie, bez którego nie
mógłbym nagrywać muzyki i występować jako artysta, bez którego bym po prostu nigdy
nie zaistniał, w trakcie takich spotkań parzy mi ręce. Mam nieodparte
wrażenie, że dostaję do ręki narzędzie, które mnie oddziela od ludzi. Gdy pytam
przez głośniki: „Co chcecie wiedzieć?” - odpowiada mi cisza. Tak działa władza
mikrofonu. Zawsze pytam najpierw, czy mnie słychać bez niego, bo jeśli tak, to
wolę bez. Chętnie też schodzę z podestu i siadam wśród nich - wtedy rozmawia się najlepiej.
Polskich polityków ten problem nie
dotyczy. Nie znają innej formy zjednywania ludzi niż przemawianie do kamer. Nie stają na ulicy, jak Kennedy, nie pukają do obcych
drzwi, jak Obama. Nie mówią ludziom w oczy z bliska, co już zrobili i co chcą
robić dalej - mówią, co inni zrobili źle, i obiecują, że zmienią świat, jak na
nich zagłosujesz. Nie słuchają. Las mikrofonów przed nosem - to jest ich naturalne środowisko. Nie rozmawiają, wygłaszają
oświadczenia, które fruną hen, hen, ponad narodem. Wskakują na scenę podczas
wieców, nawet jeśli to nie jest ich wiec, i pchają się w kolejce do mikrofonu.
Gdy się dorwą - nie mogą przestać mówić. Jakby dzięki temu stawali się
bardziej kochani. A jest odwrotnie - oddalają
się od ludzi w kosmos, niczym Clooney od kapsuły w filmie
„Grawitacja”. I najważniejsze: nie zauważają, że nie mają tłumów oddanych
wielbicieli.
W internecie grasują miliony
aktywistów, którzy nie ruszają tyłka z domów. Walczą z bezprawiem PiS, pytając:
„Dlaczego nikt nie walczy?!”. Schetyna obiecywał im „Marsz miliona” i szybko
zorientował się, że na jego apel nikt nie przyjdzie. Petru ogłosił: „KOD czeka
na nasz sygnał!” - nie powiedział „tłumy naszych zwolenników czekają”, bo ich
po prostu nie ma. Arłukowicz woła ze studia: „Ludzie, obudźcie się!”. Nie mówi
tego z drabinki na ulicy, jak człowiek, którego i on, i ja mamy dość.
Zbigniew Hołdys
Wędrujący ośrodek władzy
Uchwalenie przez Sejm
ustaw sądowniczych będzie można uznać za domknięcie nowego systemu w Polsce.
Jaki system domyka Jarosław Kaczyński?
Prezydent Duda nie doznał „łaski stanu” i
nie podjął z dużym opóźnieniem roli, jaką wyznaczyła mu konstytucja. Nie przeobraził
się w jej obrońcę, chociaż - być może - okaże się całkiem zręcznym i twardym
graczem w walce o poszerzenie swych wpływów w obozie władzy. Z jakim systemem
będziemy mieć do czynienia po złamaniu niezależności władzy sądowniczej i
podporządkowaniu jej władzy politycznej? Ja używam określeń „system autorytarny”
lub „demokracja fasadowa”, ale może rację ma Karol Modzelewski, że mówić trzeba
dobitnej. Twierdzi, że w Polsce powstaje państwo policyjne.
Takie państwo nie
musi wcale uruchamiać całego swego instrumentarium. Może posługiwać się nim
wybiórczo oszczędnie, ale wystarczy, że je posiada, aby zatruwać życie ludziom,
których weźmie na cel, i wywołać w szerokiej społecznej skali przybieranie
przez ludzi postaw konformistycznych oportunistycznych.
Jarosław Kaczyński
okazał się skuteczny w niszczeniu instytucji III Rzeczpospolitej. Niektórzy
formułują z tego powodu zarzuty pod adresem obecnej konstytucji, w którą -
rzekomo nie wmontowano mechanizmów zabezpieczających przed jej łamaniem i
naginaniem do potrzeb rządzących. Te zarzuty nie są trafne. Dobrze odpowiedział
na nie Adam Strzembosz, stwierdzając w autobiografii, która niedawno się
ukazała, że jeśli ktoś stosuje zasadę „siła ponad prawem”, to żadna konstytucja
nie jest w stanie się obronić.
Jaki ład instytucjonalny ma się wyłonić po
unicestwieniu III RP? Wcale nie jest to oczywiste. Do niedawna uważałem, że PiS
będzie dążył do wprowadzenia nowej konstytucji, która usankcjonuje nadrzędne
miejsce, zajmowane w państwie przez centralny ośrodek władzy politycznej,
trochę na wzór konstytucji kwietniowej z 1935 r. Gdy 3 maja 2017 r. prezydent
Andrzej Duda zapowiedział referendum, w którym miałyby paść pytania dotyczące
kierunkowych rozwiązań dla przyszłej konstytucji, początkowo myślałem, że mamy
do czynienia z planem ściśle uzgodnionym z prezesem PiS. Przecież w projekcie
konstytucji z 2010 r., firmowanym przez to ugrupowanie, przewidywano znaczne
wzmocnienie ustrojowej pozycji prezydenta. Przykuwało w nim uwagę radykalne
zwiększenie możliwości rozwiązywania parlamentu przez głowę państwa.
Można było sądzić, że centralny ośrodek
władzy państwowej zostanie ulokowany w Pałacu Prezydenckim. Dziś wiadomo, że
były to nadzieje i oczekiwania Andrzeja Dudy, ale wcale nie podzielane przez
prezesa Kaczyńskiego. Po lipcowych wetach prezydenckich dowiedzieliśmy się, że
w obozie „dobrej zmiany” toczy się ostra walka o wpływy, w której Andrzej Duda
bardzo naraził się człowiekowi, który otworzył mu drogę do prezydentury.
Jarosław Kaczyński niedawno w jednym z wywiadów jednoznacznie wypowiedział się
przeciwko wprowadzeniu w Polsce systemu prezydenckiego czy istotnemu
wzmocnieniu uprawnień głowy państwa. Motywował to ryzykiem znalezienia się
wielkiej władzy w nieodpowiedzialnych rękach. Wydaje się, że Kaczyński nie
podjął jeszcze decyzji, gdzie w instytucjonalny sposób ulokować centralny
ośrodek władzy państwowej, lub nie widzi potrzeby takiej instytucjonalizacji.
Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy
kluczowe decyzje ustrojowe i polityczne podejmuje człowiek, który w oficjalnej
strukturze państwa zajmuje skromne miejsce. Jest szeregowym posłem. Jego
faktyczna pozycja wynika z roli odgrywanej w rządzącej partii. Z władzy i z
autorytetu, jakim się w niej cieszy. Model, w którym pierwszy sekretarz
rządzącej partii jest numerem jeden sceny politycznej, a rząd jest instrumentem
„kierowniczej siły narodu”, dobrze znamy z czasów PRL. Wspominam go bardzo
źle. Czy to jest model docelowy w wizji prezesa PiS? To także niewiadoma.
Jarosław Kaczyński może przecież w każdej chwili, gdy uzna to za stosowne,
objąć urząd premiera. Wówczas centralny ośrodek władzy przeniesie się do
siedziby premiera w Alejach Jerozolimskich i będzie gościł tam tak długo, jak
długo w fotelu premiera będzie zasiadał Jarosław Kaczyński. Nie wykluczałbym
jednak zupełnie ewentualności, że centralny ośrodek władzy może jednak zostać
usytuowany w urzędzie prezydenta, gdyby PiS - „prawem i lewem”, a raczej
„lewem” - udało się uzyskać w przyszłym parlamencie większość konstytucyjną zlikwidować
powszechne wybory prezydenckie, powracając do wyboru głowy państwa przez
Zgromadzenie Narodowe. Zapewne Jarosław Kaczyński pozwoliłby wybrać się na
urząd prezydenta i tam wówczas powędrowałby centralny ośrodek władzy
państwowej.
Niszczenie naszej demokracji jest bez
wątpienia najpoważniejszą przewiną PiS, ale dezynwoltura, z jaką traktowane są
instytucje i urzędy przejmowane przez to ugrupowanie, także wystawia mu złe
świadectwo. Prezesowi Kaczyńskiemu zależy, aby kluczowe urzędy i stanowiska
były obsadzone powolnymi mu ludźmi. Nie dba jednak o prestiż instytucji i
autorytet ludzi, których wprowadził na urzędy. Tak było z prezydentem Dudą,
któremu publicznie okazywał lekceważenie i humory, co zapewne przyczyniło się
do podjęcia przez niego próby politycznej emancypacji.
Wydawać by się
mogło, że po trwającej ponad rok zwycięskiej walce o podporządkowanie
Trybunału Konstytucyjnego partii rządzącej, zostanie podjęta jakaś próba
budowania jego autorytetu. Nic takiego nie nastąpiło. Partia rządząca nawet
specjalnie nie ukrywa, że traktuje ten konstytucyjny organ jako instrument
swego panowania, a obsada personalna jego kierownictwa i sposób zachowania się
tych ludzi nie dają żadnych szans na to, że Trybunał Konstytucyjny będzie
samodzielnie odbudowywał własny autorytet w opinii publicznej.
Może więc po zniszczeniu
III Rzeczpospolitej nie chodzi o ustanowienie jakiegoś nowego
zinstytucjonalizowanego porządku, ale po prostu o utrzymanie możliwie jak
największej władzy w jednych rękach, tak długo, jak się da?
Aleksander Hall
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz