wtorek, 31 października 2017

Co gryzie prezydenta i Legenda, której boi się Jarosław Kaczyński



Co gryzie prezydenta

Andrzejowi Dudzie doskwierał konflikt z Jarosławem Kaczyńskim. Dziś jest o krok od jego zakończenia i czuje ulgę. Ma tylko nadzieję, że partia nie będzie go już lekceważyć

Michał Krzymowski

Człowiek z pałacu prezydenckiego: - Andrzej nie jest wojownikiem, źle się czuje w sytuacji konfliktu. Bar­dzo by chciał, żeby wszyscy go kocha­li, i trudno mu się pogodzić z tym, że tak się nie da.
Wieloletni znajomy Andrzeja Dudy: - Prezes Kaczyński nie korzysta z internetu, przez co o wielu rzeczach po prostu nie ma pojęcia. Dopóki nie przyniosą mu wydruków, będzie żył w błogiej nieświa­domości. A Duda ma tablet, iPhone’a i wszystkim się bardzo przejmuje. Jest głową państwa, a czyta komentarze in­ternautów pod artykułami. Ile razy mówiliśmy mu: „Andrzej, daj spokój, nie truj się tym”, ale nie słuchał. Przecież on odpisu­je gimnazjalistom na Twitterze! Ma bardzo silną potrzebę ak­ceptacji.
   Po ostatnim spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim - przyzna­ją współpracownicy głowy państwa - spór o sądy jest już właś­ciwie zamknięty. Po kilkutygodniowych targach z prezesem do uzgodnienia zo­stały jeszcze techniczne szczegóły, ale Duda zdecydował, że nie będzie blokował zmian, których chce PiS. Zdaniem na­szych rozmówców temat sądów całkowi­cie zszedł z agendy w pałacu, a prezydent jest już pochłonięty innymi sprawami.
Myśli, jak ułożyć relacje z prezesem, któ­ry coraz poważniej sposobi się do objęcia premierostwa.

PREZYDENTOWI TRZĘSĄ SIĘ RĄCZKI
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w kon­flikcie o sądownictwo sam przedmiot sporu był najmniej istotny. Ludzie z pa­łacu przyznają, że Duda co do zasady od początku był zwolennikiem zmian, ni­gdy nie przestał też sprzyjać obozowi Prawa i Sprawiedliwości - lipcowe weta i późniejsze negocjacje z Jarosławem Kaczyńskim miały być tylko pokazem niezależności, demonstracyjnym prze­cięciem partyjnej pępowiny. Prezydent z jednej strony postanowił udowodnić, że jest samodzielnym graczem, ale z drugiej - chciał zachować dobre relacje z preze­sem PiS.
   Głównym problemem prezydenta - twierdzą nasi rozmówcy - są jego natu­ralne predyspozycje: uległość, brak asertywności. W pałacu krąży wiele historii o chwiejności głowy państwa. Na przykład w maju Andrzej Duda kazał przygotować swoim prawnikom uzasadnienie weta ustawy o aptekach; de­cyzja miała być ogłoszona w poniedziałek. Po powrocie z week­endu spędzonego w Krakowie Duda w ostatniej chwili jednak zmienił decyzję. Jak twierdzą nasi rozmówcy - pod wpływem znajomego profesora. Ustawa została podpisana.
   Rozmówca z pałacu: - Żeby skutecznie negocjować z pre­zesem, trzeba być konsekwentnym. A z Andrzejem nigdy nic nie wiadomo. Wśród swoich mówi, że idziemy twardo, żadnych ustępstw, bo poprawki PiS do ustaw sądowych są skandaliczne. Ale jak ma jechać do Belwederu na spotkanie z Kaczyńskim, to mięknie i trzęsą mu się rączki.
   To, że w pałacu ścierają się dwie koncepcje, widać go­łym okiem. Wystarczy prześledzić publiczne wypowie­dzi. Przed rozmowami w Belwederze ludzie Dudy deklarują w mediach, że prezydent domaga się stanowiska PiS na piśmie, a po nich okazuje się, że rozmowy przebiegały w „przyjaznej atmosferze”.
   Przed ostatnim spotkaniem z Kaczyńskim doradca głowy państwa Zofia Romaszewska ogłasza w Radiu Zet, że PiS gra nieczysto, a złożone przez partię poprawki są nie do przyjęcia. Zaś po spotkaniu Kaczyński twierdzi, że zdaniem prezydenta kryzys dotyczący sądownictwa to tylko „mały spór w rodzinie”.
   Skąd się bierze ta uległość? Być może stąd, że jeszcze w 2011 roku - podczas rozłamu, w wyniku którego powstaje So­lidarna Polska - Duda składa przed Ka­czyńskim przysięgę wierności. A może stąd, że po prostu taki już jest? Jak mó­wią jego współpracownicy - podatny na wpływy i labilny.
Na każdym kroku próbuje pokazać, że jest samodzielny, ale z drugiej strony doskwierają mu uwagi, że swoim zacho­waniem może uchybić godności preze­sa. Gdy rzeczniczka PiS Beata Mazurek publicznie zasugeruje, że podczas spot­kań w Belwederze powinien witać pre­zesa osobiście, będzie się trapić. - To, że Duda dotychczas nie witał Jarosła­wa, wynikało z protokołu, nie było w tym żadnej ostentacji. Mimo to sprawa poja­wiła się na naradzie w pałacu - śmieje się polityk PiS. - Ostatecznie uznano, że sko­ro są kontrowersje, to na dziedzińcu Ja­rosława tradycyjnie powita szef gabinetu Krzysztof Szczerski, a Duda będzie cze­kać na niego w sieni, a nie w sali, jak ro­bił to do tej pory. Dzięki temu wilk będzie syty, a owca cała.

ANDRZEJEK, TEN Z KRAKOWA
Głowę państwa bolą wszystkie ataki - te z własnego obozu i te pochodzące z drugiej strony. Najciężej jest przed lipcowy­mi wetami, kiedy pół Polski kpi, że Andrzej Duda jest chłopcem na posyłki prezesa. Że zamiast zachowywać się jak głowa pań­stwa, stał się notariuszem, który podpisze wszystko, co przyślą mu z Nowogrodzkiej.
   Ale prezydenta gryzie też zachowanie kolegów z partii, któ­rzy przestali się z nim liczyć. Odczuwa to tym bardziej boleśnie, że jako poseł cieszył się powszechną sympatią. Ze wszystkimi miał serdeczne relacje, znał imiona posłów z tylnych ław, dla każdego miał czas. A teraz, gdy jest głową państwa, traktuje się go bez szacunku. Podczas oficjalnych uroczystości prezes od­wraca na jego widok głowę i podaje mu rękę z pogardą. A na Nowogrodzkiej - słyszy prezydent - mówi się o nim w prywat­nych rozmowach: „ten z Krakowa”, „Andrzejek”, „ma tę zaletę, że nie jest Komorowskim”.
   Współpracownik prezydenta: - Duda musiał dojrzeć do decyzji o wetach, to w nim wzbierało od miesięcy. Ale to także wpływ żony, ojca, krakowskich znajomych i części do­radców, którzy od dawna namawiali go do przecięcia partyjnej pępowiny.
Inny: - Prawda o Dudzie? Proszę sobie obejrzeć wideo z jego wywiadu w RMF FM. Andrzej przez całą rozmowę jest wyluzowany, normalnie rozmawia z dziennikarzem. Na koniec pada pytanie o serial „Ucho prezesa” i Adriana, który od kilku odcin­ków stoi pod drzwiami Jarosława. Mimika prezydenta, jego ge­sty mówią wszystko.
   Rozmowa odbywa się w styczniu. Gdy pojawia się w niej wątek „Ucha prezesa”, Duda wybucha sztucznym śmiechem i zapewnia, że słyszał o tym „programie satyrycznym”, ale go jeszcze nie widział. A gdy pada pytanie o jego nocną wizytę u Kaczyńskiego na Żoliborzu, spuszcza głowę i ucieka wzro­kiem. Nerwowo drgają mu usta.
   - Dziennikarz, który przeprowadzał tę rozmowę, wcześ­niej długo zabiegał o Order Orła Białego dla Szewacha Weis­sa. Duda wręczył to odznaczenie podczas wizyty w Izraelu, na którą zresztą wziął tego dziennikarza i jeszcze udzielił mu tam wywiadu. Po pytaniu o „Ucho” śmiertelnie się obraził i przestał przyjmować zaproszenia do RMF. „Co jeszcze miałem zrobić? Dałem mu wszystko, czego chciał, a on tak się odwdzięczył” - żalił się. Bardzo go ta sytuacja zabolała, uznał to za cios - opo­wiada rozmówca z pałacu.
   Po tej rozmowie Duda będzie się dopytywać znajomych i współpracowników, czy serial bardzo mu szkodzi i czy moż­na coś z nim zrobić.
   Pół roku później, po wetach, problem „Ucha” zniknie. De­cyzja będzie jednak dużo prezydenta kosztować. Podczas lip­cowej konferencji poświęconej ustawom sądowym zjada go trema. Chociaż jest dobrze przygotowany - konsultował się z Zofią Romaszewską, ma przemówienie napisane przez PR-owca Piotra Agatowskiego - to gdy staje przed dziennika­rzami, ma ściśnięte gardło i z trudem nabiera powietrza.
   - To było najważniejsze wystąpienie w jego dotychczasowej karierze, zdawał sobie sprawę z konsekwencji swojej decyzji - twierdzi prezydencki doradca.
   We wrześniu, gdy trzeba przedstawić własną wersję ustaw sądowych, sytuacja się powtarza: prezydent znów sapie i duka. A kiedy w internecie pojawiają się komentarze z prawej stro­ny, że Duda zdradził, boleje w prywatnych rozmowach: - Lecha Kaczyńskiego by tak nie atakowali.
   Człowiek z pałacu: - Koniec końców spór o sądy kończy się dla Dudy sukcesem. Uzyskał duże ustępstwa, prezes musiał do niego przyjeżdżać, PiS zrezygnowało ze spornych przepisów. Przede wszystkim myślę jednak, że Andrzej tak po ludzku po­czuł ulgę. Bycie w sporze z Jarosławem bardzo mu ciążyło.

PAŁAC TRZYMA KCIUKI ZA PREZESA
Polityk PiS zbliżony do Nowogrodzkiej: - Zanim zaczęły się wizyty prezesa, Duda wyraził gotowość spotykania się w ja­kimś innym miejscu. Zapadła decyzja, że będzie to Belweder, bo w jakimś sensie to miejsce neutralne. Jednak nie pałac pre­zydencki.
   Mimo to częstotliwość spotkań w Belwederze może zasta­nawiać. Nie jest przecież tajemnicą, że prezes PiS źle zno­si sytuacje, w których musi się prosić i chodzić na ustępstwa. Szczególnie że prezydent jest od niego dużo młodszy i nigdy nie miał z nim partnerskich relacji. Normalnie w takiej sytua­cji już po pierwszej nieudanej próbie osiągnięcia porozumienia Duda zostałby oskarżony przez niego o zdradę. Używając języ­ka Kaczyńskiego - „zostałby opluty od stóp do głów”. Tak jak kiedyś Ludwik Dorn czy Kazimierz Marcinkiewicz.
   Skąd w prezesie tyle cierpliwości? - Jarosław przygotowu­je sobie grunt pod premierostwo. Gdyby eskalował konflikt, Duda robiłby problemy z powierzeniem mu misji tworzenia rządu. Pewnie by go nie zablokował, ale mógłby zepsuć atmo­sferę, mówiąc, że jego zdaniem Szydło była dobrym premierem i on nie widzi potrzeby zmiany. Jarosław chce uniknąć takiej sytuacji - twierdzi polityk PiS.
   Inny dodaje: - Jeśli konflikt z Dudą zostanie zażegnany, wyj­dzie na to, że za nieporozumieniami stała Szydło. A gdy tylko na horyzoncie pojawił się prezes, problemy zniknęły. Poza tym Jarosław nie cierpi wizyt zagranicznych i nie zamierza uczest­niczyć w szczytach europejskich. Szczególnie że musiałby tam spotykać się z Donaldem Tuskiem. Duda mógłby go w tym wy­ręczyć, ale warunkiem jest pokój między pałacem a partią.
   Kaczyński już zresztą taką ofertę złożył Dudzie w niedaw­nym wywiadzie udzielonym „Gazecie Polskiej”. „W polskich warunkach możliwa jest umowa polityczna co do podziału kompetencji i to da się zrobić bez zmiany konstytucji - zade­klarował. - Zawsze uważałem, iż ten model zastosowany przez mojego śp. Brata i mnie jako premiera sprawdził się i warto by było go powtórzyć”. W ramach takiej umowy prezydent miał­by jeździć na posiedzenia Rady Europejskiej, podobnie jak w latach 2005-2007 robił to Lech Kaczyński: „Musi oczywiście uzgadniać stanowisko z rządem, lecz nic nie stoi na przeszko­dzie, by otrzymał pełnomocnictwo i reprezentował kraj”.
   Drugim elementem tego porozumienia miałoby być po­stawienie na czele dyplomacji człowieka związanego z głową państwa. - Sprawa jest właściwie przesądzona. Nowym sze­fem MSZ zostanie Krzysztof Szczerski, który jest już po słowie z prezesem - mówi źródło z Nowogrodzkiej.
   Zdaniem naszego rozmówcy ten transfer z pałacu do rządu może być pułapką zastawioną na Dudę, bo Szczerski zapew­ne szybko zacznie orientować się na Kaczyńskiego, ale to tak­że szansa dla prezydenta. Pytanie tylko, czy będzie umiał tę szansę wykorzystać.
   Współpracownik głowy państwa: - My tu, w pałacu, wszy­scy trzymamy kciuki za premierostwo prezesa Kaczyńskiego. Z punktu widzenia wizerunkowego Duda na tym zyska. Na tle Jarosława będzie korzystnie wyglądać. Młody, obyty, z angiel­skim. No, i wreszcie prezes zacznie go poważnie traktować, bo będzie go potrzebował do udziału w szczytach.

Legenda, której boi się Jarosław Kaczyński

To symboliczne starcie: Zofia Romaszewska, legenda opozycji, stanie w Sejmie naprzeciw PRL-owskiego prokuratora Stanisława Piotrowicza. Będzie reprezentować prezydenta w sprawie ustaw o sądach

Renata Grochal

Zosia jest temperamen­tna i bezkompromisowa. Może zaiskrzyć między nią a Piotrowiczem - przewi­duje Ludwika Wujec, daw­na przyjaciółka Romaszewskiej z czasów studiów i opozycji.
   Ich życiorysy są całkowitym przeci­wieństwem. Gdy Zofia Romaszewska zakładała w PRL Biuro Interwencyjne Komitetu Obrony Robotników, które po­magało represjonowanym, Stanisław Pio­trowicz był PRL-owskim prokuratorem. Zapisał się do PZPR, należał do partyj­nej egzekutywy w prokuraturze w Kroś­nie. Gdy ona została aresztowana w stanie wojennym za działalność opozycyjną, a później skazana na trzy lata więzienia i zwolniona na mocy amnestii w lipcu 1983 r., on podpisał akt oskarżenia prze­ciwko działaczowi Solidarności z Jasła Antoniemu Pikulowi. Zarzut: nielegalne rozprowadzanie ulotek. Pikul przesie­dział trzy miesiące w areszcie.
   Teraz Romaszewska i Piotrowicz spot­kają się w sejmowej komisji sprawiedli­wości i praw człowieka, która zajmie się prezydenckimi projektami ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądowni­ctwa. Romaszewska razem z prezydencką minister ds. prawnych Anną Surówką-Pasek będzie reprezentować Dudę podczas prac w komisji. Piotrowicz jest szefem tej komisji. Nadzorował prace nad ustawami demolującymi Trybunał Konstytucyjny i podporządkowującymi go PiS.
   - Nie sądzę, żeby Piotrowicz zmienił poglądy. I wtedy, i dzisiaj chodziło mu tylko o stanowisko. To oportunista. Ale dziwię się Zosi, że ona się na to zgodziła, przecież nie jest prawniczką - mówi Lu­dwika Wujec.
   Seweryn Blumsztajn, były działacz KOR, współzałożyciel „Gazety Wybor­czej”: - Zosia ma dla Piotrowicza zdrową pogardę. To nie będzie łatwa współpraca, ale nie jest niemożliwa.
Gdy pytam Piotrowicza, jak będzie się czuł, kiedy w Sejmie stanie naprzeciw le­gendy opozycji, zbywa mnie frazesem:
- Będziemy współpracować, żeby wypra­cować jak najlepsze rozwiązania.
   - I żadnego poczucia dyskomfortu? Przecież Romaszewska pomagała dzia­łaczom opozycji, a pan się podpisał pod aktem oskarżenia przeciwko jednemu z nich - dociskam.
   - I co z tego? Myśmy nie byli po róż­nych stronach barykady. Można należeć do PZPR, ale być po stronie opozycji. Wi­dzę, że pani nic nie rozumie. Do widze­nia! - zdenerwowany poseł PiS kończy rozmowę.
   Romaszewska przyznaje, że jej spotka­nie z Piotrowiczem w Sejmie będzie sym­boliczne. Tym bardziej jeśli PiS będzie chciało przywrócić w ustawach zapisy pod­porządkowujące sądownictwo ministro­wi sprawiedliwości. Bo to będzie powrót do PRL.
   - Mój mąż zawsze podkreślał, że Pio­trowicz to dobry prawnik. Liczę, że nasza współpraca się ułoży - ma nadzieję Ro­maszewska. Nie chce się spotkać na dłuższą rozmowę, bo „Newsweeka” nie lubi.
W Kancelarii Prezydenta mówią, że Duda wybrał Romaszewską, bo Piotro­wicz nie będzie mógł jej zlekceważyć.
   - Trudno sobie wyobrazić, żeby odbie­rał głos Romaszewskiej czy wyłączał jej mikrofon. Ustawy o Trybunale Konsty­tucyjnym mogli sobie przepychać kola­nem, ale z sądami tak łatwo nie pójdzie - odgraża się bliski współpracownik prezydenta.
   Chociaż polityczna operacja Andrzeja Dudy w sprawie sądów wygląda grotesko­wo, to trzeba mu oddać, że ten jeden ruch był mistrzowski. Prezydent, uzasadniając weto do dwóch sądowych ustaw, powołał się na Zofię Romaszewską. To zaskoczyło polityków PiS i rozwścieczyło Jarosława Kaczyńskiego. Duda mówił, że uderzyły go słowa Romaszewskiej, że żyła kiedyś w państwie, w którym prokurator gene­ralny miał nieprawdopodobnie silną po­zycję i w zasadzie mógł wszystko, i nie chciałaby do takiego państwa wracać.
   - Te słowa były dla Jarosława jak nóż w plecy. Z Romaszewską znają się od lat, a ona go zdradziła - mówi polityk PiS z No­wogrodzkiej. Dodaje, że prezes ma żal do Ro­maszewskiej, iż nie uprzedziła go o wetach. Jednak ta zapewniała w „Kropce nad i”, że chciała to zrobić, ale Kaczyński nie ode­brał telefonu, gdy do niego dzwoniła.

ZASADNICZO BEZ ROMANSÓW
Dla tych, którzy pamiętają PRL, Zofia Romaszewska jest legendą. Razem z mę­żem Zbigniewem założyli w 1977 r. Biuro Interwencyjne KOR. Pomagało ono repre­sjonowanym przez władze, rejestrowało wszystkie przypadki łamania praw czło­wieka. Ludwika Wujec wspomina, że Ro­maszewscy zawsze byli tandemem. - To był układ partnerski - Zbyszek był od te­orii, a Zosia od praktyki. Zajmowała się sprawami organizacyjnymi, kogo gdzieś posłać, z jakim adwokatem się skontakto­wać - opowiada.
   Jarosław Kaczyński, który - jak zapew­nia Romaszewska - był współpracowni­kiem Biura, choć nie wszyscy działacze go pamiętają, wspominał w jednym z wywia­dów, że zawsze bał się Romaszewskiej.
   - Zosia była bardzo zasadnicza, nie piła alkoholu, nie żartowała - opowiada Sewe­ryn Blumsztajn. Pamięta, że gdy u Anieli Steinsbergowej spotykały się Gajka Kuroniowa z Anką Kowalską i plotkowały o romansach, to kiedy wchodziła Roma­szewska, Steinsbergowa od razu zmienia­ła temat.
   W PiS mówią, że Kaczyński do dziś boi się Romaszewskiej.
   - W opozycji ona była znacznie wyżej od Jarosława, dlatego potrafi mu prosto z mostu powiedzieć, co myśli. On może co najwyżej pomstować przy współpracow­nikach, że to szalona baba, ale nie ma od­wagi zrobić jej awantury Poza tym ona nie liczy na żadne awanse, więc prezes nie ma na nią przełożenia. Prezydent sięgnął po Romaszewską, bo wie, że Kaczyńskie­mu trudno ją zaatakować - mówi bli­ski współpracownik Dudy Rzeczywiście, prezes publicznie nie skrytykował Ro­maszewskiej po wetach. Dopiero kiedy w wywiadach zaczęła sugerować, że Zbi­gniew Ziobro powinien być odwołany, bo zmiany w sądach idą zbyt wolno, w pra­wicowych mediach wylała się na nią fala hejtu. „Dudę już chyba do reszty porąba­ło. On lekceważy totalnie Polaków. Jakie kompetencje ma babcia Romaszewska?”; „Kiedy ta babcia zamilknie?” - pisali na forum wPolityce.pl zwolennicy prawicy.

PODTRUWANY PRZEZ SĄSIADA
Romaszewska doradza Dudzie od po­czątku kadencji. Zajmuje się sprawami interwencyjnymi i odznaczeniami. Choć ma już 78 lat, codziennie przychodzi do biura przy ul. Wiejskiej. W ciągu dwóch lat trafiło tam kilkanaście tysięcy skarg na niesprawiedliwe wyroki, eksmisje, eg­zekucje komornicze, oszustwa. Skarga­mi zajmuje się kilkunastu prawników, ale Romaszewska nad wszystkim czuwa.
   - Zosia była bardzo skrupulatna, mia­ła serce do wariatów, których inni odsyłali. Kiedyś przyjechał do Biura Interwencyj­nego KOR facet z Wrocławia z obsesją, że naświetla go esbecja. Myśleliśmy, że to wa­riat, tylko Zosia potraktowała go poważ­nie. I okazało się, że rzeczywiście sąsiad go podtruwał gazem, bo chciał przejąć jego mieszkanie - opowiada Blumsztajn.
   Agnieszka Romaszewska-Guzy, córka Romaszewskich, wspomina, że jako dzie­cko otworzyła drzwi jakiejś pani, która przyszła po pomoc, po czym zamknęła się w łazience i zaczęła się kąpać. - Mama ni­gdy się nie uprzedzała do ludzi. Może być i trockista, i nacjonalista, jak w potrzebie, to się pomaga. Nigdy nie myślała politycz­nie i to jej zostało do dziś - mówi Roma­szewska-Guzy.

WOJNA O KOR
Romaszewska pomagała Dudzie już w kampanii. Prowadziła biuro pomocy prawnej Dudapomoc. Wcześniej od 2012 r. kierowała Biurem Interwencji i Moni­toringu PiS przy ul. Nowogrodzkiej. Miała gabinet na drugim piętrze, tuż nad gabi­netem Kaczyńskiego. Według rozmówców „Newsweeka” z Nowogrodzkiej biuro Ro­maszewskiej działało dość prężnie.
   - Pani Zofia codziennie przychodziła do pracy i zajmowała się skargami, które do­chodziły do posłów, a oni traktowali je jak dopust Boży. Miała kilku trzydziestolatków do pomocy i świetnie się z nimi dogadywa­ła. Gdy się z nią rozmawia, nie czuć różnicy pokoleniowej - opowiada polityk PiS.
   PiS-owskie biuro swoją nazwą nawią­zywało do Biura Interwencyjnego KOR. To miał być sygnał, że partia Kaczyńskie­go kontynuuje tradycje KOR. Z Roma­szewską na pokładzie to było łatwiejsze. Odkąd PiS doszło do władzy, próbuje ma­nipulować historią Komitetu. Jarosław Kaczyński mówił rok temu, że „KOR był wewnętrznie pęknięty na tradycje lewi­cy laickiej, która później zawłaszczyła dziedzictwo Komitetu, i niepodległościo­wą, która była spychana”. Podobne tony pobrzmiewają w wypowiedziach Ro­maszewskiej. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówiła, że KOR niesłusznie jest kojarzony tylko z Kuroniem i Mich­nikiem, bo nazwę wymyślili Antoni Ma­cierewicz i Piotr Naimski. To oni zbierali wśród harcerzy pieniądze dla robotników represjonowanych po protestach w Rado­miu i Ursusie, a dopiero później inicjaty­wę poparli Jan Józef Lipski i Jacek Kuroń, a Adam Michnik, który wyjechał na sty­pendium do Paryża, rozreklamował KOR
na Zachodzie. Jednak - jak przypomniał niedawno portal OKO.press - „Gaze­ta Wyborcza” wymieniała Macierewicza wśród założycieli KOR kilkadziesiąt razy. W monografii Andrzeja Friszkego „Czas KOR” wydanej w 2011 r., nazwisko Macie­rewicza pada 41 razy, więc trudno mówić o jakimkolwiek spychaniu na margines. Według prof. Friszkego podziały w KOR miały charakter ambicjonalny. „Macie­rewicz czuł się zdystansowany przez bardziej rzutkiego i szeroko znanego Ku­ronia” - pisał Friszke. Tak samo czuli się Romaszewscy.

KUROŃ NA LEWO, ROMASZEWSCY NA PRAWO
Zofia Romaszewska wprost mówi w wywiadach, że oboje z mężem w opo­zycji mieli poczucie marginalizacji, a sko­ro Kuroń i Michnik pożeglowali na lewo, to oni ze Zbyszkiem musieli na prawo. I to mimo że światopoglądowo było im daleko do prawicy. Romaszewski był przeciwni­kiem wprowadzania religii do szkół. Za­akceptował ustawę antyaborcyjną, ale chciał edukacji seksualnej w szkołach.
   - Zbyszka trochę denerwowało, że jest nazywany prawicą. Ja z kolei całe życie byłam pozytywistką. Nie wiem, czy to jest lewicowe, czy prawicowe. Myśmy cały czas czekali na partię, która wreszcie się zainteresuje ludnością. I na razie PiS się interesuje - mówiła Romaszewska „Gaze­cie Wyborczej”. Seweryn Blumsztajn nie zgadza się, że Romaszewscy byli margina­lizowani. Mówi, że w KOR liczono się z ich zdaniem. Przypomina, że po 1989 r. Zbi­gniew Romaszewski przez siedem kaden­cji był senatorem (dwa razy kandydował z list PiS), wicemarszałkiem Senatu, a Zo­fia tuż po przełomie 1989 r. kierowała Biu­rem Interwencji Kancelarii Senatu. Oboje są też kawalerami Orderu Orła Białego.
   Wielu moich rozmówców uważa, że prezydent Duda schował się za Zofią Ro­maszewską. Część prawicowych mediów zarzuca mu nawet tchórzostwo. Jednak ten gest może świadczyć o jego politycz­nym sprycie. Ale czy Duda na tym wygra, to się dopiero okaże, bo Romaszewska jest nie sterowalna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz