Wyłącznie 100 procent
Modne dwa lata temu hasło: „nie straszcie
PiS-em” zastąpione zostało ostatnio przez nowe: „nie bądźmy tacy jak PiS”.
Pierwsze, pozornie racjonalne, był skrajnie niemądre, drugie - pozornie
szlachetne jest skrajnie naiwne. Oba świadczą o braku instynktu samozachowawczego
i są prezentem dla drapieżcy, który lubi, gdy ofiara zastyga w nadziei, że
najgorsze może nie nastąpi.
„Nie bądźmy tacy
jak PiS” wybrzmiało ostatnio po decyzji Sądu Najwyższego, który wystąpił w roli
Piłata i umył ręce, nie zajmując stanowiska w sprawie ułaskawionego Mariusza
Kamińskiego. Pośrednio zalegalizował trybunał magister Przyłębskiej, przyznał
mu prawo, którego on nie ma, a w dodatku zaprzeczył wcześniejszemu orzeczeniu
Sądu Najwyższego. Słusznie został za to skrytykowany, co u posiadaczy dobrych
serc po naszej stronie Rowu Mariańskiego wzbudziło współczucie i troskę.
„Brońmy sędziów”, „nie bądźmy jak PiS-owcy”. Chcę dobrodusznych adwokatów
słusznie krytykowanego sądu uspokoić. Gdybyśmy nawet podjęli gigantyczne
wyzwanie, to „tacy jak oni” nie będziemy. Nie powiemy, że wyrok europejskiego
sądu mamy gdzieś. Krytyka wyroku sądu nie doprowadzi nas do wniosku, że sąd
jest skorumpowany, że to grupa kolesiów, że sąd trzeba wyczyścić do cna.
Krótko mówiąc, PiS-owcami nie zostaniemy. Nie da się.
Korzystajmy z
możliwości krytykowania normalnych sądów, póki ją i je mamy. Wkrótce sądy będą
w dużym stopniu na pasku władzy, będziemy je więc krytykować wyłącznie jak w
PRL - mianowicie, że to lipa. Nikt poważny nie krytykuje przecież orzeczeń
Trybunału Konstytucyjnego, wszyscy wiedzą, że to farsa i szulernia.
Sąd Najwyższy
trybunałem jeszcze nie jest, należy więc go krytykować, gdy jest powód,
szczególnie gdy istnieje podejrzenie, że w decyzji był element oportunizmu.
Należy to czynić zresztą nie tylko w stosunku do sądu i do sędziów. Szczególnie
teraz, gdy - jak się wydaje - u wielu ludzi wzmacnia się pokusa, by na pewne
nieprawości przymknąć oko, by nie reagować i nie protestować. Trochę zgodnie z
kolejną modną ostatnio „mądrością” - nie drażnijmy PiS. Oj, nie drażnijmy, bo
może się rozsierdzić, a jak będziemy cicho sza, to może im przejdzie (i
przywalą komuś innemu).
Zachęcam do tego,
by z ludźmi, którzy niszczą państwo i demokrację, nie chodzić na zgniłe
kompromisy. Od kompromisów i deali są politycy. Ich zadaniem jest czasem
kombinować i negocjować, gdy jest po temu okazja i gdy ma to sens. W sprawie
wartości i prawa kompromisu natomiast być nie może. Żadnych kompromisów i
relatywizowania gwałtu na TK, na mediach publicznych, próby gwałtów na sądach,
w sprawie szwindlu z ułaskawieniami, draństwa z wycinką drzew itp.
Nie przyjmuję do wiadomości, że ponieważ Polską rządzą
barbarzyńcy, mamy się zgadzać na demokrację pięćdziesięcio-, trzydziesto- czy
dziesięcioprocentową. 100 procent, ani ułamka mniej. I dlatego protestuję, gdy
Sąd Najwyższy zdaje się legalizować bezprawie - niby stosując się do litery
prawa, ale kompletnie ignorując jego ducha, czyli sens.
„Nie bądźmy tacy jak oni” - to ważna być może wskazówka,
byśmy, widząc zło i padając ofiarą nienawiści, nie ulegali jej. Nie może to
być jednak alibi dla naszej bezradności. Bo co z tego, że nie będziemy tacy jak
oni, skoro będziemy totalnie bezsilni i staniemy się ofiarami takich jak oni,
przegrywając przyszłość już nie tylko naszą (pal diabli, mieliśmy ćwierć wieku
wolności i demokracji, w historii Polski niezwykły komfort!), ale i naszych
dzieci?
Kiedyś barbaria,
jak każda w przeszłości, zostanie pokonana. Może to perspektywa daleka, ale warto
już teraz poświęcić jej chwilę refleksji. Uznamy wtedy, że gwałt na prawie ma
trwać, że nadużycia nabrały mocy prawnej, że - trudno - należy z nimi żyć? W
imię legalizmu czy głupoty i naiwności? Bo jeśli tak zrobimy, to zło czynione
teraz będzie miało nad nami władzę nawet wtedy, gdy obecna władza odejdzie.
Do PiS już dziś proponuję stosować lekko zmodyfikowaną
formułę Radbrucha (niemiecki filozof prawa). Przepisy rażąco sprzeczne z prawem
naturalnym i moralnością powinny być traktowane tak, jakby nie obowiązywały.
Prawo III Rzeszy było legalne, tyle że niezgodne z zasadami etyki. Dlatego
orzeczenia Trybunału Norymberskiego musiały się odwoływać do prawa naturalnego.
Nie porównuję
państwa PiS do państwa nazistów. Państwo PiS jest jednak państwem bezprawia.
Jeśli kiedyś Polska znowu ma być państwem normalnym, czyli demokratycznym, nie
może być z bezprawiem w jakiejkolwiek symbiozie. Wszelkie akty bezprawia musi
po prostu anihilować. Tak w Niemczech potraktowano prawo NRD.
Jarosław Kaczyński poniekąd ma rację. III RP nie dokonała
dekomunizacji. Ponieważ komuna w swym narodowym wcieleniu znowu podniosła
głowę, dekomunizację trzeba będzie przeprowadzić. Dlaczego? Byśmy nie byli tacy
jak oni. ^
Tomasz Lis
Bardziej nierówni
PiS
miał walczyć z nierównościami. Jednak po dwóch latach rządów tej partii dużo
więcej osób niż za czasów PO dostrzega istnienie różnic społecznych.
Stabilne poparcie dla PiS przypisywane jest
polityce socjalnej rządu, szczególnie programowi 500+. Jednak wdzięczność
wyborców jest krótka, a partia rządząca rozbudziła aspiracje, których nie
będzie w stanie zaspokoić. Nadchodzi burzliwa jesień, która będzie testem
stabilności poparcia dla PiS. Zwykle dwulecie rządów to moment, gdy wyborcy
zaczynają dużo krytyczniej oceniać władzę. Wyczerpuje się początkowy kredyt
zaufania i efekt nowości. Można już też ocenić decyzje i działania polityków.
Rząd próbuje zapobiec spodziewanemu spadkowi poparcia tą samą metodą co zwykle:
obietnicą nowych świadczeń. Przygotowywany jest program emerytura+. Ale czy
jego efekty zrównoważą głośne protesty wielu grup społecznych, to wątpliwe.
Politycy i
komentatorzy bliscy PiS podkreślają, że partia Kaczyńskiego dobrze
zdiagnozowała oczekiwania społeczne, wychodzi im naprzeciw, co doceniają
wyborcy. Zakłada się tu jednak automatyzm: oczekiwanie społeczne - realizacja
obietnic - utrzymanie poparcia. Czy jednak tego typu polityka nie wzbudzi
kolejnych żądań zamiast wdzięczności dla rządzących? Część osób już straci
pieniądze z 500+, ponieważ dzieci skończą 18 lat. Inni będą pytać o podwyżki
płac i świadczeń, zakładając, że im też należą się dodatkowe pieniądze. Bo
skoro gospodarka tak dobrze się rozwija, jak to podkreślają rządzący, to
wszyscy powinni korzystać z owoców tego wzrostu.
To, że rząd swoją retoryką rozbudza
oczekiwania, które trudno będzie zaspokoić, potwierdzają najnowsze badanie CBOS
o postrzeganiu nierówności. Obecna retoryka „dobrej zmiany” jest kontynuacją
hasła z wyborów w 2007 r., gdzie „Polska socjalna” była przeciwstawiona „Polsce
liberalnej” Obecnie PiS realizuje zaprojektowaną przez siebie politykę mającą
na celu zmniejszenie różnic materialnych. Tym bardziej więc zaskakuje odbiór
różnic społecznych. Można by oczekiwać, że Polacy dostrzegą, że w czasie
rządów PiS różnice społeczne maleją. Badania wskazują jednak coś przeciwnego.
Po dwóch latach rządów PiS dużo więcej osób niż za czasów PO dostrzega
istnienie w Polsce różnic społecznych. I tak dziś 28 proc. badanych jest
przekonanych, że wszyscy są równi wobec prawa - w 2010 r. sądziło tak 38 proc.
Zmalała też liczba osób przekonanych, że wszyscy w Polsce mają równe szanse
niezależnie od swojej sytuacji materialnej i pochodzenia społecznego.
Co więcej, nawet
500+ niewiele zmieniło w postrzeganiu różnic społecznych. Ponad 3/4
społeczeństwa uważa, że w Polsce nie gwarantuje się wszystkim obywatelom
przyzwoitego poziomu życia. Pogląd ten nie ulega zmianie od kilku lat podziela go dziś tyle samo osób co za rządów PO. Najbardziej
świadomi różnic są najbiedniejsi, a więc znaczna część elektoratu PiS;
stosunkowo najbardziej zadowoleni są zaś przeciętni Polacy.
Postrzeganie obecnie większych nierówności
zdaje się być wywołane przez populistyczną retorykę PiS. Politycy tej partii
ciągle podkreślają - wbrew danym - że za rządów PO rosły różnice, elity się
bogaciły, a PiS doszło do władzy, aby pomóc potrzebującym. Populiści
podkreślają obecność i wagę różnic, ale nie mogą zniwelować ich zgodnie z
rozbudzonymi oczekiwaniami.
Elementem tej
metody jest też dzielenie Polaków na elity, które „kradły i skorzystały na
przemianach”, oraz na niedocenioną, „lekceważoną” resztę. Ze względów
politycznych pomija się tu klasę średnią, która w ostatnich 20 latach urosła w
siłę i dostatek. W czasie kampanii wyborczej retoryka „złe elity - pokrzywdzone
masy” była skuteczna.
PO była elitą, bo rządziła, a niedocenianą resztą czuł się
właściwie każdy. Teraz jednak do głosu dochodzi oburzona destrukcją demokracji
klasa średnia. Protestują i sędziowie, i pracownicy systemu sądownictwa, i
lekarze, i pielęgniarki, nauczyciele, kobiety i wiele innych grup. Nie stanowią
oni elity, która zyskała na III RP, ale - podobnie jak wielu przedsiębiorców i
samorządowców - klasę średnią, która wiele zawdzięcza swojej pracy i przedsiębiorczości.
W Europie to przede wszystkim klasa średnia
jest nośnikiem wartości demokratycznych. I to ona ich broni. Klasa średnia
potrafi się łączyć w organizacje zawodowe i dzięki temu zyskuje siłę.
Organizacje te współpracują, zwłaszcza w chwilach zagrożenia, z innymi
podobnymi w kraju i za granicą. Dlatego głos klasy średniej jest donośny. I to
z nim znów zmierzy się jesienią rząd PiS. Populistyczna i dychotomiczna
retoryka tu nie wystarczy, bo klasa średnia to twór socjologiczny silnie już
ukształtowany dzięki dynamicznemu rozwojowi Polski.
Socjologowie
twierdzą, że są dwa ważne wymiary postrzegania narodów: skuteczność i
pragmatyzm oraz moralność. Można je zastosować do opisu partii politycznych.
Przez długi czas PO była postrzegana jako partia pragmatyczna i skuteczna - i
za taką chciała uchodzić. Tymczasem PiS podkreślało w kampanii wyborczej wagę
uczciwości i czystości w życiu publicznym. Moralność była ważna, bo w oczach
wyborców miała odróżniać partię Kaczyńskiego od wówczas rządzących. Teraz jednak
wypiera ją głód stanowisk i apanaży, premii i odznaczeń. PiS ma też problem z
tym drugim wymiarem. Wiarę zwolenników rządzących w ich skuteczność i
pragmatyzm boleśnie narusza spóźniona reakcja na nawałnice oraz liczne porażki
na arenie międzynarodowej.
Sondaże to pomiar chwili, na jesieni będą
bardziej wiarygodnie oddawać nastroje społeczne niż w lecie. Wakacje to
szczególny okres, gdy prowadzenie badań opinii publicznej jest utrudnione.
Wiele osób wyjeżdża, inni zwyczajnie nie chcą rozmawiać o polityce. Tym
bardziej więc warto analizować nie tylko chwilowe wyniki poparcia dla partii
politycznych, bo to daje bardzo niepełny obraz, ale i głębsze procesy
społeczne.
Lena Kolarska-Bobińska - socjolog, profesor nauk
humanistycznych, była dyrektor CBOS oraz ISP. W latach 2009-13 posłanka do
Parlamentu Europejskiego z ramienia PO, później minister nauki i szkolnictwa
wyższego w rządzie Donalda Tuska, a następnie w gabinecie Ewy Kopacz. Członkini
rady programowej Kongresu Kobiet oraz rady Instytutu Obywatelskiego. Autorka
licznych publikacji naukowych.
Spot
Uprzejmie dziękuję Jackowi Kurskiemu za inspirację
w postaci pięknego spotu o naszych niemieckich sąsiadach.
Polacy, to wy w
demokratycznych wyborach wybraliście Jarosława Kaczyńskiego i PiS! To z
waszych podatków Jarosław Kaczyński niszczy demokrację w Polsce, samo państwo
polskie, wyprowadza was z Unii Europejskiej, by podać na talerzu Putinowi.
Kaczyński
powiedział to uczciwie i wprost: „Będziemy szli w odwrotną stronę niż nasi
poprzednicy”. Wszyscy wiedzą, o co chodzi. Przez ćwierć wieku szliśmy na
zachód. W mozole, niekiedy cierpiąc i płacząc, ale wiedząc, że albo Zachód,
albo Rosja. Proste jak konstrukcja cepa. Więc szliśmy w trudzie, wiedząc, ile
rzeczy musimy zmienić, by zakotwiczyć się na dobre w najlepszym dla nas miejscu
na świecie - na zachodzie Europy.
Pomijając idiotów i
agentów wschodnich wpływów, którzy twierdzili, że o nic nie musimy się starać,
bo zawsze byliśmy w Europie (ba, to my uczyliśmy Europejczyków zachowań i
standardów!), wiedzieliśmy doskonale, że musimy dawać z siebie wszystko. Że to
dla nas - jakkolwiek by to patetycznie zabrzmiało - sprawa życia i śmierci. Że
zakotwiczenie na Zachodzie, w Unii, odwrócić może wieczne przekleństwo naszego
położenia. Że naszym najlepszym sojusznikiem i promotorem polskich interesów
(w dużej mierze za sprawą poczucia winy z powodu wyrządzonych nam w
przeszłości krzywd) są Niemcy. Wiedzieliśmy, że nie musimy ich kochać, ale
znowu - wybór jest prosty: Niemcy albo Rosja. Ta cywilizacja albo tamta.
Tertium non datur.
Wszystko to wiemy.
I wie to Jarosław Kaczyński, wiedzą to Macierewicz, Błaszczak, Ziobro,
Brudziński, Gowin, Morawiecki i reszta, wiedzą to pisowscy propagandyści udający
dziennikarzy i publicystów. Wie to każdy polski obywatel. To oczywista
oczywistość. Zaś jej ocena to już insza sprawa; jak na razie, z całym szacunkiem
dla uczestników lipcowych demonstracji, protestują nieliczni. Może po prostu
większość uważa, że nasze miejsce jest na Wschodzie, że najlepiej żyć nam się
będzie w kraju rosjopodobnym.
Może nasze miejsce
naprawdę jest na Wschodzie i Zachód popełnił omyłkę, wpuszczając nas do swego
klubu i zakładając, że będziemy przestrzegać jego zasad? I nie wie, co zrobić,
gdy świeży klubowicz sra na wycieraczkę, puka i nie tylko prosi o papier
toaletowy, ale jeszcze każe sobie zapłacić za defekację i żąda przeprosin za
straty moralne wynikające z postawienia kupsztyla w niekomfortowym dla niego
miejscu.
I ten Zachód patrzy
na Polskę pod rządami Kaczyńskiego i PiS, i widzi państwo anegdotyczne.
Groteskowe. Które byłoby nawet zabawne w filmie o jakiejś Bolandzie czy
Karpatii, ale w realu budzi jedynie zażenowanie jak daleki kuzyn, który
przyszedł na wesele, schlał się na dzień dobry, a potem głośno beka i klepie
panie po pośladkach, zaś panom przechwala się, jakiego ma długiego. I im
więcej politowania w omiatających go spojrzeniach, tym bardziej się napina,
szarżuje, chce skakać z balkonu i obraża wszystkich dookoła.
Więc to my - drodzy
Polacy - grzecznie płacimy podatki na to, by Kaczyński demontował po kolei każdy
element systemu demokratycznego, z takim trudem budowanego przez ćwierć wieku;
tak by całe państwo i każdego obywatela podporządkować nadwiślańskiemu
kandydatowi na autokratę. To my płacimy i tolerujemy zamianę Polski w buforowy
kraj na miarę Białorusi. To my akceptujemy stan, w którym kiedy w końcu Kaczyński
wyprowadzi Polskę z Unii, Europa odetchnie z ulgą. To my pozwalamy mu, żeby
atakował Zachód, robiąc z Niemiec dyżurnego wroga.
To my i tylko my
będziemy odpowiedzialni za katastrofę, jeśli Kaczyński nie straci niebawem
władzy. I nie będziemy musieli czytać książek ani oglądać filmów, by zobaczyć,
jak się rodziły dyktatury, systemy autorytarne, faszyzujące - bo wszystko to
mamy przed oczami. Mamy miłośników hitlerowców, którzy hołubieni przez dobrą
zmianę paradują po Warszawie w rocznicę Powstania. I mamy powszechny rechot
aparatczyków i propagandystów władzy. Ten rechot to samo sedno. Poczytajcie,
jak naziści i komuniści rozwalali demokrację i jak reagowali na protesty jej
obrońców. Jak rżeli z demokratycznych mięczaków. Wszędzie znajdziecie ten
obleśny rechot.
Więc jak nie daj
Boże za ileś lat będziemy się zastanawiać, jak to mogło się tak wszystko
koncertowo spierdolić, to tym razem, o dziwo, nie będzie na kogo zwalić. Bo to
będzie nasze własne epokowe osiągnięcie!
Marcin Meller
Pokój 317
Rząd żyły sobie wypruwa, żeby Polacy byli
zdrowi. Chorych nam nie trzeba. Dlatego minister Radziwiłł i p.o. prezesa NFZ
Jacyna postanowili przeczołgać każdego pacjenta przez druty kolczaste zarządzeń
i przepisów. Tyle razy, ile trzeba, by mu się odechciało opieki zdrowotnej
państwa.
Wiem, że czytam
niewłaściwe gazety, oglądam kłamliwe telewizje i znam wyłącznie dziwnych
lekarzy, którzy hołdują staromodnym zasadom, że gdy już dorwą pacjenta, to
chcą go wyleczyć. Samowola tych megalomanów i niczym nieuzasadniony upór, że
chorym należy się szacunek oraz najnowocześniejsze metody leczenia - to
wszystko doprowadziło nasze Ministerstwo Zdrowia do podjęcia radykalnych
kroków. Jednym z nich jest obcięcie od października funduszy na kardiologię. Na
razie połowę. Dlatego stan przedzawałowy postaraj się przeżyć, Polaku, na
własną rękę, aż dożyjesz do zawału. I wtedy - proszę bardzo, co drugi szpital
musi cię przyjąć.
Ani Konstanty
Radziwiłł, ani Andrzej Jacyna nie byli uprzejmi choćby zająknąć się w tej
sprawie. Wydelegowali rzeczniczki. Ta od NFZ mówi, że to minister zdecydował,
ale ona nie widzi problemu, bo „według przepisów nie można odmówić udzielenia
pomocy”. Ta od ministra swoją odpowiedź rozpoczęła słowem „badamy”. Oczywiście
nie pacjentów, tylko czy zarządzenie prezesa NFZ „nie prowadzi do niewłaściwego
zabezpieczenia...” itd., itp. Panie sobie pogęgały i poszły. Ja wiem, że u nas
minister środowiska jest od zabijania zwierząt (nawet ciężarnych loch), wyrzynania
lasów na terenach chronionych, minister sprawiedliwości od wskazywania sędziów,
którzy wydadzą zamówiony przez niego wyrok, a minister spraw wewnętrznych od
otwierania komisariatów i zapewniania, że Polak, który pobił obcokrajowca, z
definicji jest niewinny. Minister Radziwiłł zaś już drugi rok robi z nas
durniów - ale z katolickiego punktu widzenia, więc ma pewność, że Pan Bóg mu
wybaczy.
P.o. szefowi NFZ
nawet Trójca Święta nie wybaczy. Wprowadzony przez niego w lipcu elektroniczny
System Monitorowania Programów Terapeutycznych w pierwszej chwili wydaje się
groteską. Przy niektórych pytaniach trudno się nie roześmiać. Na przykład: Czy
pacjent gra w golfa? Czy odkurza mieszkanie? Jak spędza wolny czas? Czy ma
kłopoty w pracy? A także, czy ostatnio był wesoły, pełen energii czy smutny. I
tu dostaje sześć odpowiedzi do wyboru: „cały czas”, „dużo czasu”, „mało
czasu”, „większość czasu”, „jakiś czas”, „wcale” (cytuję za Justyną Watołą z
„GW”). Ciekaw jestem, co znaczy „ostatnio”? I jak chory ma wybierać, jeśli co
pół godziny zmieniał mu się nastrój?
Dodam, że
odpowiedzi na ten bełkot są obowiązkowe podczas każdej wizyty u specjalisty.
Wysyła się je do urzędników NFZ wraz ze szczegółowymi wynikami badań pacjenta
(łącznie z ogólnym widokiem głowy oraz ilością moczu oddanego w czasie doby).
Inaczej osoby cierpiące np. na stwardnienie rozsiane lub białaczkę nie dostaną
drogich leków.
Wielu prawników uważa, że informacje
dotyczące stanów emocjonalnych i życia prywatnego chorych są zbierane przez NFZ
bezprawnie. Zgadzam się, bo kto zagwarantuje, że pani Basia z pokoju 317 nie przekaże
tych danych dalej, czyli nie zrobi z tego prywatnego użytku? Chyba jednak nie
pani Basia będzie tym zainteresowana. System SMPT został bowiem opracowany
przez - twierdzą minister zdrowia i prezes NFZ - wybitnych specjalistów. Jednym
z nich jest pani profesor z Wojskowego Instytutu Medycznego. Uuuu, wojskowego?
Aż się boję zapytać, czy ministrowi Antoniemu Macierewiczowi jest to potrzebne,
czy ktoś u niego zamówił?
Stanisław Tym
Wódka wstaje z kolan
Szczypałem się do bólu i sprawdzałem w
kalendarzu, czy to aby nie prima aprilis. Mam na myśli artykuł Norberta
Frątczaka „Wiosną otwarcie muzeum wódki” („GW”). Może wczoraj przedobrzyłem z
wódeczką - myślałem - i jeszcze kręci mi się w głowie? Ależ nie, muzeum wódki
to nie żart ani kpina, artykuł w gazecie - jak mówili u Wiecha - „polega na
prawdzie”. Właściwie nie powinno to dziwić, muzealnictwo to jedna z
najszybciej rozwijających się dziedzin w Polsce: Muzeum Historii Polski, Muzeum
II Wojny Światowej, Rodziny Ulmów, Żołnierzy Wyklętych, Muzeum Muzeów i wiele
innych. Ruch taki, że znakomite muzeum w Gdańsku zostało oddane do remontu politycznego,
zanim jeszcze zostało otwarte. Ciekawe, jakie jest stanowisko partii i rządu w
sprawie muzeum wódki?
Kilka szczegółów z
„Gazety Stołecznej”: budowa Muzeum Polskiej Wódki wkracza w finalną fazę.
Patronuje jej Stowarzyszenie Polska Wódka. Muzeum powstanie w dawnej wytwórni
wódek Koneser na Pradze. Wystawę łączącą multimedialne urządzenia z
autentycznymi eksponatami zaprojektowała pracownia Mirosława Nizio, który
mówi: „To nie tylko instytucja poświęcona historii narodowego alkoholu. To
przede wszystkim miejsce edukacji w wielu obszarach: architektury, designu,
sztuki czy kulinariów. Polska Wódka jako część naszej tożsamości kulturowej,
otwiera możliwości pokazania spektrum tematów”. („Ach, ta polska wódka, jakież
szerokie spektrum tematów ona otwiera!” - chciałoby się westchnąć).
Będzie więc krótki
film „wprowadzający w temat”, a następnie galerie korzystające w dużej mierze
z rozwiązań interaktywnych. Jedna opowie o historii polskiej wódki od
średniowiecza do XIX w. Inna przedstawi międzynarodową karierę polskiej wódki,
która jeszcze przed drugą wojną światową znana była na wszystkich kontynentach.
Osobna sala poświęcona zostanie recepcji wódki w polskiej kulturze - filmie,
książce, a nawet poezji. Przewidziane są gry i zabawy dotyczące m.in. rytuałów
wódczanych.
Na tym jednak nie
koniec. Kupując dodatkowy bilet, zwiedzający będą mogli „organoleptycznie
przekonać się, czym jest polska wódka” w specjalnym Barze Akademii Wódki (w
ramach biletu trzy kieliszki rozmaitych wódek), będzie także bar z drinkami
opartymi na wódce, czyli tożsamość narodowa w płynie. Prezes Andrzej Szumowski
przekonuje, że „Polacy powinni być dumni z wódki, tak jak Francuzi z szampana,
a Szkoci z whisky”. Tak więc również i to muzeum powstaje ku pokrzepieniu serc
i mieści się w obowiązującej polityce historycznej. Wódka - jeszcze jedna
dziedzina, w której jesteśmy potęgą, mocarstwem regionalnym. Cała ta drobnica,
Szwecja ze swoim Absolutem, Finowie z Finlandią, Słowacy ze śliwowicą mogą się
schować. Liczymy się my, no i może Rosja.
Niepełnoletni będą
mogli zwiedzać muzeum tylko w towarzystwie dorosłych. Jest to formuła dobra dla
wycieczek szkolnych (jeden dorosły na 30 uczniów i uczennic), które powinny
być dumne z polskiej wódki. Jak pisał Janusz Głowacki, „Napił się człowiek i
był wolny, a przynajmniej przez chwilę tak się czuł. (...) Wódka była naszą
polską narodową dumą”.
Przy obecnym
rozmachu muzealnictwa Muzeum Polskiej Wódki wcale nie dziwi. Jak być dumnym,
to ze wszystkiego. Dobrze, że polska wódka powstaje z kolan i staje na nogach.
Minister wódki, na wzór ministra kultury, powołał już podobno specjalną
komisję do oceny scenariusza wystawy. W obszernym raporcie komisja stwierdza,
że ekspozycja jest za bardzo dla elity, za mało dla ludu, za dużo Zachodu: „Za
dużo Belvedere i Wyborowej, za mało Czystej i Jarzębiaku - czytamy - za dużo
Pejsachówki, za mało Żytniej. Przypomnieć kartki na wódkę w stanie wojennym.
Nazwę placówki zmienić na Narodowe Muzeum Polskiej Wódki”.
MPW, podobnie jak
inne powstające muzea, skupione jest na osiągnięciach, na sukcesach. W planach
muzeum nie ma więc izby wytrzeźwień, detoksu, marskości wątroby, choroby
alkoholowej, pijanych kierowców, rozbitych małżeństw i rodzin. To ma być
muzeum dumy, a nie muzeum wstydu. Trudno być dumnym z marskości wątroby. Ale o tym,
że każda wódka, nawet polska, jest szkodliwa i powoduje nałóg, będzie trąbiła
totalna opozycja, określone koła na Zachodzie będą nas szkalować bądź to za
pieniądze Sorosa, bądź na zlecenie konkurencji zagranicznej. Jest prawdopodobne,
że z okazji otwarcia muzeum zaktywizują się Anne Applebaum i Radek Sikorski,
tendencyjne „recenzje” zamieści „Washington Post” i „New York Times”, a co się
będzie działo w mediach niemieckich - strach pomyśleć. Wrogie nam koła będą
szkalować Polnische Schnaps; „Sueddeutsche Zeitung”, „Die Zeit” - nikt nie
odmówi sobie przyjemności. Ambasador Przyłębski będzie się dwoił i troił w
obronie naszej wódki, a korespondent TVP pokaże, ile piwa żłopią Niemcy w
czasie Oktoberfest.
Muzeum Polskiej
Wódki? Dlaczego nie, ale pod warunkiem że będzie w nim też Izba Pamięci. Jerzy
Andrzejewski, który walczył z nałogiem całe życie, Władysław Broniewski,
którego najwyższe władze PRL kazały nawet siłą odwieźć do zakładu, Stanisław
Grochowiak, Rafał Wojaczek, który po długiej walce z alkoholizmem i depresją
popełnił samobójstwo, Jan Himilsbach, Marek Hłasko, Stanisław Grzesiuk i
wielu innych. We wspomnieniach mojego pokolenia wódka zajmowała poczesne i -
dodajmy - smutne miejsce.
Zmarły niedawno
profesor Wiktor Osiatyński, który znał chorobę alkoholową z własnej
przeszłości, oraz jego żona dr Ewa Woydyłło mają wielkie zasługi w walce z alkoholizmem.
Wiktor przeciwstawiał się dorabianiu romantycznego mitu do kieliszka,
gloryfikacji pijaństwa i wódki. Jego książki, obok „Polskiego słownika
pijackiego” Tuwima, powinny znaleźć się w Muzeum Polskiej Wódki.
Kiedy ponad pół wieku temu zaczynałem pracę
w gazecie, dziennikarstwo i „wódeczka” były nierozłączne. Epicentrum mieściło
się w restauracji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy ulicy Foksal. Moi
pierwsi redakcyjni przełożeni przesiadywali tam codziennie, zamawiając pół
litra i pęczek rzodkiewek. Będąc w ich towarzystwie, czułem, jak staję się
dziennikarzem.
Daniel Passent
Kwestia honoru
W poprzednim numerze POLITYKI gen. Mirosław
Różański, do niedawna dowódca generalny polskich sił zbrojnych, z niepokojem i
zażenowaniem mówił o „sprawie gen. Jarosława Kraszewskiego”; głównego doradcy
wojskowego prezydenta Dudy, któremu Służba Kontrwywiadu odebrała prawo dostępu
do informacji niejawnych. Ta afera wciąż trwa, mimo nieśmiałych próśb pani
premier kierowanych do ministra obrony, aby sprawę jakoś wyjaśnić i zamknąć. A
jest to rzeczywiście skandal. Otóż kontrwywiad niedwuznacznie sugeruje opinii
publicznej, że wysoki rangą oficer Biura Bezpieczeństwa Narodowego nieświadomie
lub świadomie (jako szpieg?) działał przeciwko bezpieczeństwu państwa, bo tylko
to uzasadniałoby nagłe odebranie mu wglądu do tajemnic wojskowych. Ponieważ
prezydent tego człowieka mianował, tolerował i nadal go broni, sam
niebezpiecznie zbliża się do granicy zdrady stanu. A cała afera do granicy
absurdu. Gdyby w ogóle bawić się w idiotyczne, dziś tak łatwo rzucane,
oskarżenia o zdradę, to pierwszą osobą, która powinna być pozbawiona dostępu do
informacji niejawnych, jest sam Antoni Macierewicz, otoczony siecią mrocznych,
nigdy niewyjaśnionych powiązań z „przyjaciółmi Rosji". Jednak sprawa jest
naprawdę poważna.
Przecież tu nie chodzi o jednego oficera.
Antoni Macierewicz zdymisjonował i przesunął w stan spoczynku dziesiątki
generałów i pułkowników, rozbił dotychczasowe dowództwo polskiej armii, składające
się już niemal wyłącznie z żołnierzy wykształconych w strukturach NATO,
doświadczonych podczas bojowych misji Paktu. Tej czystce towarzyszą podobne
brudne sugestie, jak w przypadku gen. Kraszewskiego. Bo jeśli, bez dania
racji, oficerów zwalnia się ze służby, to, w domyśle, znaczy, że musieli być
nie w porządku - nieudolni? nieuczciwi? nielojalni? niepatriotyczni? - słowem,
odbiera im się nie tylko stanowisko, ale próbuje także pozbawić publicznego
szacunku i honoru. Akurat w wojsku pojęcie „honor” nie jest archaicznym
banałem, to wokół niego wciąż buduje się etos służby, wzajemnego zaufania,
gotowości do poświęceń; to jest spora część wartości armii. Ale Macierewicz
odbiera także prawo do dumy nowo awansowanym oficerom. Godząc się obejmować
stanowiska po skrzywdzonych kolegach, akceptując naruszanie dotychczasowych
reguł dymisji i awansów (przeskoki o kilka stopni w górę, bez należytej
praktyki i doświadczenia) - ryzykują, że, być może niesprawiedliwie, będą zaliczani
do korpusu „oficerów pisowskich”. Armii dotychczas udawało się zachować
polityczną neutralność, ale widać, że podobnie jak inne instytucje państwa ma
być „armią prywatną'; partyjną, a oficerowie muszą być świadomi, komu
zawdzięczają karierę i komu są winni lojalność. To już jest niebezpieczeństwo.
Ten przekaz w
odniesieniu do wszystkich struktur siłowych państwa wzmacnia tzw. ustawa
dezubekizacyjna, która odbiera nabyte uprawnienia emerytalne i rentowe 50
tysiącom byłych pracowników służb mundurowych i ich rodzinom, jeśli funkcjonariusz
„choć jeden dzień” służył w czasach PRL. Ten konstytucyjny i humanitarny horror
wprowadza nie tylko odpowiedzialność zbiorową i zasadę działania prawa wstecz,
ale przekreśla także wszelkie zasługi w pracy dla wolnej Polski. Tysiącom ludzi
(wśród których naprawdę trudno już znaleźć uprzywilejowanych„komunistycznych
oprawców") zabiera się nie tylko środki do życia, ale ustawowo pozbawia
czci i honoru. Na tej samej logice mają być oparte reformy sądownictwa
firmowane przez Zbigniewa Ziobrę. Zapowiadanej wymianie składu Sądu
Najwyższego, KRS czy prezesów sądów powszechnych towarzyszy przecież totalna
krytyka sędziów jako rozpaskudzonej, skorumpowanej, złodziejskiej kasty, ferującej
„niesprawiedliwe wyroki” (w Szczecinie wobec sędziów w tzw. sprawie polickiej
wszczęto postępowanie prokuratorskie). Odnowa, również moralna, ma przyjść wraz
z wymianą kadr. Niedawno Forum Współpracy Sędziów zwróciło się z apelem do
całego środowiska, aby w takiej atmosferze nie przyjmować posad i nominacji z
rąk min. Ziobry, bo to może być kiedyś powód do infamii i „depisyzacji”.
Przestrogą jest to, co stało się z Trybunałem Konstytucyjnym, gdzie pełniący
funkcje prezesa i wiceprezesa, pani Przyłębska i pan Muszyński, jawnie przyjęli
rolę politycznych komisarzy.
Młodzi ludzie, którzy mają pecha zaczynać
swoje kariery publiczne w czasach PiS, od razu napotykają wyzwania etyczne,
jakie powinny być oszczędzone młodemu pokoleniu Europejczyków. Pisaliśmy o
absolwentach Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, dla których Zbigniew
Ziobro trzymał stanowiska asesorów, w nadziei zapewne, że staną się janczarami
PiS - i pytaniu, jakie sobie zadawali: czy potrafią obronić swą niezależność,
zawodowy honor? To samo wcześniej przeżywali absolwenci Krajowej Szkoły Administracji
Publicznej, którym najpierw rozwiązano państwową służbę cywilną, do jakiej byli
kształceni, a potem przypieczętowano partyjne przejęcie KSAP, nadając szkole
imię Lecha Kaczyńskiego. Przykro patrzeć, jak wielu ludziom rządząca partia
podsuwa dziś szatańskie cyrografy: kariera w zamian za uległość, za mniej lub
więcej wstydu. Dotyczy to choćby prokuratorów (w tym zwłaszcza prokuratorów
IPN) podejmujących polityczne prace zlecone; młodych dziennikarzy (?) telewizji
publicznej godzących się firmować własnymi twarzami bezwstydne propagandowe
kłamstwa; policjantów i agentów służb specjalnych wykonujących polecenie
inwigilacji opozycji; menedżerów spółek Skarbu Państwa, przelewających firmowe,
a w gruncie rzeczy publiczne pieniądze na partyjne akcje i organizacje; a
nawet piosenkarzy występujących u prezesa Jacka Kurskiego w Opolu - wszędzie
tam zapewne trzeba było przekroczyć jakąś granicę wstydu. Jednym przyszło to
trudniej, innym może bez wahań. Pewnie mamy tu jak w PRL wszystkie możliwe
racjonalizacje - ambicjonalne, merkantylne, ideowe, grupowe, cyniczne. Ale one
ostoją się tylko tak długo, jak ta władza. Wstyd może być trwalszy.
Jerzy Baczyński
Darzbór!
Bardzo popularny we wszystkich grupach wiekowych
jest taki gest. w którym jednym palcem pukamy się w czoło. W wersji łagodnej
może to oznaczać zdumienie lub niedowierzanie, a w brutalnej wskazanie, że
chodzi o głupotę innej niż my osoby. Jeżeli pominiemy symbolikę tego gestu i
przejdziemy do jego anatomicznej wersji, to okaże się, że pukamy nie w czoło,
tylko w piat czołowy kory mózgowej, która jest ośrodkiem powstawania naszych
decyzji.
Pukanie się w czoło
i pokazywanie na ośrodek decyzyjny pana ministra ochrony środowiska nie ma
sensu. Wspomniany minister, obarczony leśnym nazwiskiem Szyszko, nienawidzi
chrząszcza kornika drukarza (łac. Ips typographus) bardziej niż Jarosław
Kaczyński Donalda Tuska. Jak wiemy, minister jest zapalonym myśliwym. W
kołach dyplomatycznych znana jest taka oto anegdota, że kiedy minister polował
na dzikie świnie czy innego jelenia, przebrany dla niepoznaki za drzewo, po raz
pierwszy na świecie średnio inteligentny chrząszcz kornik drukarz pomylił się i
zamiast kolejnego świerka zaatakował (złożył jajeczka) korę mózgową ministra
Szyszki.
Wina ministra nic
podlega dyskusji, ponieważ jako myśliwy i leśnik powinien przebrać się za klon
albo jodłę, a nic świerk, którego kornik atakuje zwyczajowo. Konsekwencje są
okrutne. Tak się składa, że mózg ministra nie jest chroniony przez instytucje
europejskie ani przez UNESCO, i w związku z tym sam minister drążony przez
kornika po pierwsze, stał się obiektem nieprawdopodobnej nagonki, po drugie,
jest ofiarą szkodnika buszującego w jego korze, co po ludzku powoduje
nienawiść do chrząszczy. Może po zapoznaniu się z genezą choroby ministra
zarówno Trybunał w Strasburgu Jak i obrońcy puszczy łagodniej spojrzą na jego
trudne do zrozumienia decyzje. Na marginesie pokrzywdzonemu chciałem
uzmysłowić, że jeżeli wytnie wszystkie drzewa, skończą się polowania i
powitanie: darzbór! straci sens. Panie ministrze. pana działania zadziwiają, a
niszczy pan to, co stworzył Pan Bóg. Obawiam się. że na Sądzie Ostatecznym
nawet ojciec Rydzyk panu nie pomoże.
Krzysztof Materna
Dwa języki
Swego czasu mój przyjaciel wrócił po dłuższym
pobycie w Londynie i pięknie wypicowany w stylu najmodniejszych sklepów z
Carnaby Street wsiadł w Warszawie do autobusu. Autobus był przegubowy, kumpel
bujał się w przegubie, w tyle pojazdu gibało się dwóch ogolonych na łyso kolesi
w dresach. W pewnej chwili jeden z nich zbliżył się do mojego kumpla i z
odległości metra zapytał: „Jebnąć ci?”. Kumpel, filolog angielski, w pięknej
kurtce ramonesce z setką suwaków i włosami a la Ron Wood z Rolling
Stonesów, zdębiał. Odparł: „Może lepiej nie”. Na to usłyszał: „A może jednak?”.
„Ale o co chodzi?” - zapytał kumpel. „O nic, cwelu” - odparł dres i odszedł.
Przez następne tygodnie kumpel usiłował zrozumieć, o co poszło, a ja się
dziwiłem, że on nie rozumie tak prostych rzeczy.
Kiedy byłem
nastolatkiem, zdarzało mi się pojechać na wakacje autostopem w nieznane. Czasem
lądowałem z kumplami w jakiejś modnej miejscowości typu Augustów, czasem w
jakiejś wsi na wyspie Wolin. Niemal zawsze zdarzało się takie coś: impreza w
wiejskiej remizie, muzyka z płyt, my wyluzowani z długimi kudłami i miejscowi
chłopcy w białych koszulach. Póki siedzieliśmy pod ścianą - było OK. Gdy
ruszaliśmy w tańce - powietrze się zagęszczało. Gdy zakręciliśmy się wokół
tańczących dziewczyn - zawsze któraś mówiła nam na ucho: „Uciekajcie,
namawiają się na was”. I uciekaliśmy.
Nocami w namiotach
staraliśmy się zgłębić istotę wojny miastowych z miejscowymi, podobnie jak po
latach kumpel z Londynu usiłował zrozumieć incydent w przegubowcu. Już wtedy
wiedzieliśmy, że lont do bomby tkwił w naszym wyglądzie, zachowaniu, gestach,
pewności siebie, słownictwie. Oni uważali, że samym swoim istnieniem
demonstrujemy wobec nich poczucie wyższości, a już rwanie ich dziewczyn było
dla nich nie do zniesienia - musieli chwycić za sztachety z płotów. W drugą
stronę było podobnie: gdy przyjeżdżali do Warszawy, widać ich było na
kilometr, wyróżniali się kościelno-schludnym wyglądem, przez co wysłuchiwali
salw śmiechu stołecznych przechodniów i epitetów w rodzaju „wieśniaki”. Cwani
warszawiacy sprzedawali im kolumnę Zygmunta czy tramwaje, a oni naiwnie je
kupowali.
Nikt nie określił
tego zjawiska trafniej niż dawny prominentny działacz pisowski Ludwik Dorn,
gdy użył wobec inteligencji pogardliwego terminu „wykształciuchy”. To
słowo-definicja okazało się lontem do polskiej bomby.
Kasta mądrali, operujących wyedukowanym językiem,
uważających się za powołanych do wyższych celów, powołujących się na jakąś
tajemną wiedzę, bezczelnych, dobrze ubranych, mieszkających w miastach, w
których wszystko jest pod ręką - i plemię ludzi odczuwających ból pominięcia,
niezauważenia, wyszydzanych, mówiących językiem prostym o prostych sprawach,
bez dywagacji na temat filozofii czy socjologii, chcących, by ich szanowano.
Jedni nie troszczą się o drugich, choć żyją obok siebie. W imieniu pierwszych
przemówił Donald Tusk, używając terminu „moherowa koalicja”, w imieniu drugich
Jarosław Kaczyński, gdy krzyknął „zdradzieckie mordy”.
Te dwa języki nigdy
się nie spotkają. Język inteligencki jednych - zawarta w nim niekiedy
literacko zgrabna jadowita szydera, która nie wymaga wulgaryzmów, plus
elegancja zawiązanych w pętelkę modnych szalików wystarczy, by zagotowała się
krew. Po drugiej stronie wygląd niewyróżniający, język dosadny, zdrada to zdrada,
gej to gej, islam to terror, mają, bo ukradli.
Podczas niedawnej
wędrówki tłumów spod Sejmu pod budynek Sądu Najwyższego dwóch stojących na
chodniku łysych byczków w bejsbolówkach skandowało naprzemiennie słowa „Kurwy!
Złodzieje!”. Z grupy manifestantów podszedł do nich ogromny gościu o posturze
wikinga. Był mocno wytatuowany, wyglądał groźnie, z modnego uczesania widać
było jednak, że przynależy do innego plemienia. Zapytał, czemu bluzgają. „A bo
co?!” - odpowiedzi towarzyszyła demonstracja gotowości do bójki. „Nie
krzyczcie tak, tu są małe dzieci” - odparł spokojnie. Usłyszał najpierw
straszliwy bluzg pod adresem tych dzieci, a potem ofertę: „Chcesz, żeby nasi
ludzie wyszli na ulicę?!”. Jednak jeden z wrzeszczących dokonał poprawki w
skandowaniu na „Frajerzy! Złodzieje!”. Wiking prosił o uspokojenie, na co
padło wyjaśnienie, że oni walczą o wielką, wolną Polskę, więc „niech
spierdala”.
I wtedy wiking
zrobił rzecz niecodzienną: przytulił obu. Filmik z tej scenki obejrzało milion
ludzi. Tydzień później wiking został pobity przez ONR, gdy na ulicy czytał na
głos konstytucję.
Zbigniew Hołdys
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz