Nie ma wolności bez praworządności
Dyktatura miewała w
historii legitymację społeczną i była powoływana na wypadek zagrożenia przez
wroga. Stawała się tyranią dopiero wtedy, gdy władza dyktatorska była jedynie
uzurpowana, a wróg urojony.
Sławomir Sierakowski
Do
dziś pozostało to, że dyktator swoje rządy uzasadnia koniecznością obrony
przed śmiertelnym zagrożeniem. W nowożytnej Polsce, gdzie zapędy dyktatorskie
miało przynajmniej trzech przywódców, za każdym razem uzasadnienie było takie
samo: albo władza silnej ręki, albo państwo upadnie. Pierwszym był marszałek
Piłsudski, drugim Władysław Gomułka, a trzecim jest Jarosław Kaczyński. Każdy z
nich zaczynał jako przywódca społecznie zalegitymizowany, czyli cieszący się
największą popularnością w społeczeństwie.
Piłsudskiego w międzywojniu kochano jak półboga, dla Gomułki w 1956 r. jako
bohatera odwilży i więźnia stalinizmu na wiec w Warszawie wyszło pół miliona
Polaków. Kaczyński nigdy nie miał tej popularności, ale wygrał ze swoją partią
demokratyczne wybory.
O ile Piłsudski i Gomułka ograniczali wolność i demokrację,
uzasadniając zagrożeniem jednak realnym (w Polsce też mogło wydarzyć się to, co
na Węgrzech w 1956 r. albo w Czechosłowacji w 1968 r.), o tyle Kaczyński i
jego obóz, tak jak Donald Trump i inni populiści, muszą się
posługiwać postprawdą, fake newsami i niechęcią do elit
(politycznych, medialnych, naukowych, sądowych, biznesowych i innych).
Kaczyński, pod hasłem „Polska w ruinie”, wygrywa wybory z Platformą
Obywatelską, której rząd jako jedyny uniknął recesji gospodarczej i osiągnął
przez osiem lat najlepsze wyniki gospodarcze w całej Europie (prawie 25 proc.
zakumulowanego wzrostu gospodarczego, spadek bezrobocia z 15 do 8 proc. i
deficytu z 8 do mniej niż 3 proc.).
Jak ta manipulacja była możliwa, nieźle opisali już inni,
choć odtrutki dotąd nie wynaleziono, bo nie wydaje się, żeby w epoce postprawdy
mogła być nią po prostu prawda podawana przez media głównego nurtu,
intelektualistów, watchdogi i portale fact-checkingowe. Kręci się ona w
zamkniętym świecie mediów społecznych jednego obozu, ale nie przebija się do
drugiego.
Różnica
między systemem dyktatorskim w Polsce i w USA jest jednak zasadnicza. Timothy Snyder napisał „O tyranii” jako kodeks postępowania na czas
prezydentury Donalda Trumpa. Ale inspirację i naukę czerpał z Europy
Wschodniej, przede wszystkim z Polski. Pamiętam rozmowę u niego w domu w New Haven w listopadzie, kilka dni przed wyborami w USA, gdy po
kolejnej wpadce Trumpa sondaże poszły w dół i wszystkim wydawało się, że
kandydat republikanów nie ma już szans. Powiedziałem, że nie mam wątpliwości,
że wygra, a Snyder - że to niemożliwe. Kilka miesięcy później w „O tyranii”
przyznał, że tylko jego przyjaciele z Europy Wschodniej przewidzieli
zwycięstwo Trumpa (to samo mógłby powiedzieć o brexicie).
W środku protestów przeciwko ustawom likwidującym niezależność
sądów Snyder, który również chodził na demonstracje w Warszawie, dodał jeszcze
kilka wniosków w dyskusji zorganizowanej na szybko w siedzibie Krytyki Politycznej.
Pierwszy jest oczywisty dla każdego, kto broni dziś demokracji liberalnej
przed Kaczyńskim: upadek demokracji w pasie Europy Wschodniej między Europą
Zachodnią a Rosją oznacza śmiertelne zagrożenie dla suwerenności.
Drugi wniosek brzmi tak: „Tradycyjnym błędem lewicy jest
wiara w Unię Europejską bez państw narodowych, ale tradycyjnym błędem prawicy
jest wiara w państwa narodowe bez Unii Europejskiej. Jeśli dyktatorskie rządy
na Węgrzech, w Polsce i w innym miejscu w tym regionie się utrzymają, to Niemcy
i Francuzi znajdą sposób, by ograniczyć integrację europejską i pozostawić was
z boku. Członkostwo Polski w Unii nie jest straszliwie popularne”. Podobnie
może być z NATO. „Prawica w Polsce traktuje NATO jak mamusię. Mamusia zawsze
będzie z nami. Polska prawica uważa, że Amerykanie mają tu swoje strategiczne
interesy. NATO nie jest mamusią”. Snyder ma rację, choćby z tego powodu,
że chociaż Trump przyjechał do Polski w zamian za obiecane mu oklaski, to
wcale nie uważa, że Ameryka ma tu jakieś strategiczne interesy. A amerykańscy
politycy, tacy jak John
McCain, którzy się z Trumpem nie zgadzają, to
są ci sami, którzy wrażliwi są na to, czy w Polsce będzie demokracja czy nie.
Snyder, jako znawca Ukrainy, najlepiej rozumie też znaczenie praworządności
dla suwerenności kraju. Jeśli Kaczyński rozmontuje w Polsce praworządność,
grozi nam geopolitycznie ukrainizacja. W państwie bez praworządności lepiej
radzić sobie będą przedsiębiorstwa rosyjskie, a nie zachodnie. To także jest
droga do utraty suwerenności.
Różnica między USA, Wielką Brytanią, Niemcami i Polską
polega na tym, że najgorsze, najbardziej dyktatorskie rządy Donalda Trumpa nie
zagrożą suwerenności Ameryki. Amerykanie nie stracą niepodległości i nie znikną
z mapy. Nie podporządkują się innemu państwu. Polska za dyktatorskie rządy może
zapłacić najwyższą cenę.
Gorzkie
prawdy mówił Snyder
Polakom, gorzkie prawdy Zachodowi mówił kiedyś
Miłosz, co do którego Ministerstwo Edukacji nie może się zdecydować, czy go
zapisać w programach dla szkół czy nie.
Rozdział „Zachód” Miłosz rozpoczął tak: „Czy Amerykanie naprawdę są tak okropnie głupi - zapytywał
mnie ktoś z przyjaciół w Warszawie, a w jego głosie była rozpacz i oczekiwanie,
że zaprzeczę”. Wspominam o tym, bo analogiczne
pytanie narzuca się dziś Polakowi albo Węgrowi, gdy obserwuje bezradność Unii
dającej się ogrywać jak dziecko najpierw Viktorowi Orbanowi,
a teraz Jarosławowi Kaczyńskiemu. Naiwnie brzmią słowa o „poszukiwania
dialogu” i „wyrażaniu zaniepokojenia”, wypowiadane przez najważniejszych
unijnych urzędników, gdy w Polsce władza obala jeden filar demokracji za
drugim, kupując poparcie Polaków za pieniądze z Brukseli. Ale dlaczego
właściwie Orban nie miałby paktować z Putinem? Dostaje z Rosji kredyt i tanią
energię, dostaje karty do gry z Zachodem, a pieniądze z Unii nie przestają
płynąć, żadne kary też nie przychodzą.
Jeśli myślicie, że i Kaczyński nigdy nie zachowa się jak -
kiedyś największy rusofob i antykomunista na Węgrzech, miłośnik Zachodu i
stypendysta Sorosa - Viktor
Orban, to obyście nie okazali się naiwni.
Przecież coraz więcej wskazuje na to, że Polska była wyborczym poligonem
doświadczalnym Rosji przed Stanami Zjednoczonymi, gdzie ćwiczono ten sam zestaw
operacji specjalnych. Platforma Obywatelska została pokonana mimo najlepszych
w Europie wyników gospodarczych, w dużej mierze przez aferę taśmową, która
ujawniła rozmowy najważniejszych polityków, tylko nie Prawa i Sprawiedliwości
(mimo że chodzili do tej samej restauracji, w której zamontowano podsłuch).
Organizatorów do dziś nie wykryto, oskarżony biznesmen Marek F. jest zaś tylko
pionkiem i współpracownikiem tej części służb specjalnych, w których wpływy
mogli i zachować z czasów pierwszego
rządu PiS (2005-07) Mariusz Kamiński i Antoni Macierewicz. Dwaj obecni
ministrowie rządu, dziś nadzorujący cywilne i wojskowe służby specjalne.
Biznesmen Marek F. był winny rosyjskim firmom 26 mln dol., których wierzycielem
jest Kuzbasskaj a Topliwnaj a Kompanija ściśle powiązana z Putinem.
Tomasz Piątek w „Gazecie Wyborczej”, Ryszard Gruca w
„Fakcie”, a także dziennikarze zagraniczni we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”
i w „Guardianie” opisują powiązania kolejnych polityków z otoczenia ministra
obrony z Kremlem. Jedno z najciekawszych pytań tej jesieni brzmi: czy opisywane
szczegółowo i precyzyjnie udokumentowane fakty przedostaną się z mediów do
szerokiej opinii publicznej, czy też potraktowane zostaną jako fake newsy z wrogiego obozu, choć są jak najbardziej prawdziwe?
Czy głosujący na Kaczyńskiego i Macierewicza uwierzą komukolwiek innemu? Czy
Macierewicz ma na Kaczyńskiego coś takiego, co pozwala mu pozostawać numerem
dwa w polskiej polityce mimo niszczenia armii, rozbrajania Polski i działania
na korzyść Rosji?
Im
szybciej Kaczyński likwiduje niezależność kolejnych instytucji, tym częściej
pada pytanie o to, czy dopuści do wolnych wyborów, czy dąży do jawnej
dyktatury i jaka to będzie dyktatura, jeśli mu się uda. Na razie niemal
wszystko mu się udawało i szedł w tempie szybszym niż Orban, Erdogan czy Putin. Ostatnio jednak postawił mu się prezydent Andrzej Duda,
dotąd wierny wykonawca jego poleceń, nazywany „długopisem” i „notariuszem”, bo
podpisywał wszystko. Dwa weta wobec ustaw podporządkowujących sądy rządowi
rozbudziły jednak wielkie oczekiwania i nadzieje.
Czy możemy być optymistami? Czy zabiło wreszcie serce
polskiej konstytucji skonstruowanej tak, żeby nigdy więcej nie udało się
stworzyć jednego ośrodka, który skupi pełnię władzy w Polsce? Prezydent nie
posiada dziś żadnego własnego zaplecza politycznego ani wpływów w Prawie i
Sprawiedliwości. Wetując dwie ustawy, Duda zasygnalizował jednak niezależność
- uzyskał trochę szacunku. Bardzo prawdopodobne, że
to mu wystarczy, bo innej drogi do reelekcji niż powrót do podporządkowania
Kaczyńskiemu przed nim nie widać. Choć Kaczyński nie daruje sobie zemsty, to
pozwoli mu na powrót, jeśli prezydent zgłosi ustawy o sądownictwie, które
prezesa zadowolą. Wkrótce się o tym przekonamy.
Snyder jednak ma rację, nie tracąc wiary w Polaków, w „polski gen
wolności”. Nasza tożsamość może nie nadaje się najlepiej do liberalizmu, ale
nie nadaje się również do tyranii. Z reguły tyrania zyskuje najpierw
zwolenników, bo wydaje się zdecydowana i skuteczna. Ale potem autorytarne
mechanizmy się zacinaj ą, a budzą się ci, którzy tyranii nie chcą i jest ich w
końcu zawsze więcej.
PiS traktuje suwerenność nader wybiórczo. Chce mieć swobodę bez
odpowiedzialności. Bardziej antywspólnotowej władzy jeszcze w III RP nie
mieliśmy.
Gdy
obóz rządzący gotował się po zawetowaniu sądowych ustaw, jeden z jego intelektualnych
autorytetów Andrzej Nowak pochwalił decyzję prezydenta. Uznał za rozumne
wyciszenie konfliktu w okresie, gdy Komisja Europejska podtrzymała procedurę
badania praworządności, a Rosja pogroziła sankcjami
za usuwanie pomników żołnierzy radzieckich. Jednoczesne roszczenia ze Wschodu i
Zachodu musiały się wydać historykowi na tyle niepokojące, iż użył argumentów w
polskiej debacie rozstrzygających. Przypomniał, „jak łatwo niepodległość
utracić i jak ciężko, krwawo trzeba było o nią
walczyć. I jak mądrze trzeba ją budować - zwłaszcza w polskim położeniu
geopolitycznym”.
Lecz wszystko na nic. Nie upłynęło wiele wody w Wiśle, a propaganda
nakręciła księżycową kampanię o bilionowe reparacje wojenne od Niemiec. W
ubiegłym tygodniu premier Szydło podtrzymała roszczenia - tłumacząc, że to nic
takiego, po prostu upominamy się „o to, co się Polsce należy”. Wygląda na to,
że szefowa polskiego rządu jest na bakier z historią własnego
kraju, któremu moralne egzaltacje nieraz już myliły się z siłą polityczną.
Choć przecież ten, kto dyktuje argumenty pani premier, akurat na brak świadomości
historycznej kiedyś nie cierpiał. Jakież to więc zaślepienie nim zawładnęło?
Jakby tego było mało, pisowscy harcownicy zaatakowali jeszcze z drugiej
flanki, domagając się odszkodowań od Rosji. Beztroska zabawa w mocarstwowość
trwa więc w najlepsze. Tylko czekać, jak dumna i suwerenna Polska wystąpi o
zwrot Wilna i Lwowa, o których polskości w nowych wzorach paszportowych
przypomniało MSZ. Wstaliśmy z kolan, więc harcujemy.
Gdzie się podział Putin?
A że harce na geopolitycznej
szachownicy odbywać się muszą akurat w obliczu zagrożenia konfliktem
nuklearnym, z udziałem nie do końca dziś stabilnego gwaranta naszego
bezpieczeństwa oraz zbliżających się rosyjskich manewrów tuż u polskich granic,
największych od zakończenia zimnej wojny?
Polacy powinni być szczególnie wyczuleni na wzniecanie zapału wokół
kategorii moralnych, takich jak sprawiedliwość czy honor. W przedwrześniowej
Polsce aktem dziejowej sprawiedliwości najpierw ochrzczono nasz współudział w
rozbiórce Czechosłowacji, choć zajęcie Zaolzia zostało fatalnie odebrane w
Paryżu i Londynie, osłabiając sojuszniczą lojalność. A gdy rok później wojna
stała się nieunikniona, naród dał się porwać oracji ministra Becka o polskim honorze, który „nie zna pojęcia pokoju za wszelką
cenę”.
Nawet dziś za herezję uznano by opinię Stanisława Cata-Mackiewicza, że w
obliczu nieuchronnej klęski należało pokrzyżować Hitlerowi szyki... godząc
się na pretekstowe warunki „korytarza”. „Gdy człowiek tonie, jedyną jego
polityką jest odsunięcie momentu śmierci na jakikolwiek czas, a potem coś
nadzwyczajnego może wyniknąć” - słusznie zauważał konserwatywny mistrz
realistycznego myślenia. Polityka jest bowiem sztuką osiągania celów leżących
w zasięgu możliwości, a nie bujania w chmurach.
Polska pod rządami PiS szczęśliwie nie tonie, choć niebo zrobiło się
ołowiane.
Jak wynika z badań, już całkiem realnie obawiamy się konfliktu z Rosją.
Co zapewne pomaga zrozumieć przyczyny odnotowanego przez CBOS rekordowego
poziomu poparcia dla UE oraz wysokiej aprobaty dla zacieśniania integracji
(życzy sobie tego połowa badanych; co czwarty uważa, że integracja zaszła zbyt
daleko). I trudno byłoby rządzącym powoływać się na społeczny mandat w sprawie
ich polityki europejskiej, gdyby nie nieszczęsny problem uchodźców,
wywracający do góry nogami klarowność postaw Polaków wobec Unii. „Islamiści”
na razie wydają się straszniejsi od Putina, do czego przykłada rękę
intensywna propaganda PiS.
Bolesny banał
Anne Applebaum niedawno przypomniała,
iż nasz kraj zajmuje poślednie miejsce w hierarchii amerykańskich priorytetów i
„w razie zagrożenia ze strony Rosji USA mogą nie przyjść Polsce z pomocą”. Z
perspektywy polskiego doświadczenia to właściwie banał. Prawicowy portal wPolityce.pl wyśmiał jednak tę wypowiedź jako bzdurną antypolską
narrację. „Kwestia rosyjska” - wyjaśnił autor - to obecnie „ulubiony »bat« na
Polaków”. Czyli problem wydumany.
Jak to jest, że jeszcze niedawno Putin podkładał
bombę w samolocie z polskim prezydentem, a dziś na jego agresywne działania
można patrzeć przez palce? I jak traktować przestrogi Lecha Kaczyńskiego z
wystąpienia na wiecu w Tbilisi, uznawanego za szczytowy moment jego pomnikowej
ponoć prezydentury? W niepojęty sposób gdzieś ulotniła się prawicowa wrażliwość
geopolityczna, oparta na doświadczeniu historycznym. Dziś o zagrożeniu ze
Wschodu wspomina już tylko Antoni Macierewicz; najczęściej służy mu to za wstęp
do przechwałek, jaka to polska armia silna, zwarta i gotowa. Pozostałych
liderów PiS bardziej jednak angażują nie iskandery w Kaliningradzie, lecz
długopis Timmermansa. Mimo że rakiety zagrażają polskiemu bytowi, a komisarz co
najwyżej władzy Kaczyńskiego.
A przecież nie tak dawno ci sami ludzie zarzucali liberalnym elitom, że
dały się uwieść idyllicznej wizji końca historii, Europy bez wojen i
konfliktów. Dowodzili, że polski los wcale nie jest zdeterminowany. Że zawsze
istnieje straszna alternatywa, iż Polski może nie być. Wokół tych przestróg
rozwijał się jeden z głównych nurtów konserwatywnej krytyki III RP która
wysunęła hasła odzyskania suwerenności i podmiotowości jako polskiej racji
stanu.
„W naszej części Europy wakacje
od historii nigdy nie trwały długo. O tym prostym doświadczeniu zawsze warto
pamiętać, będąc Polakiem” – przestrzegał w
2009 r. na łamach „Teologii Politycznej” jeden z ważniejszych konserwatywnych
intelektualistów Marek Cichocki. „Jeśli ktoś przechodzi tak krańcowe »próby
ognia i wody«, jak Polacy w XX wieku, nie może bezkrytycznie uwierzyć w
wiecznotrwały stan europejskiego błogostanu. (...) Pamięć o tych krańcowych
zdarzeniach, takich jak Powstanie Warszawskie czy Katyń, nie jest żadnym
jałowym rozdrapywaniem ran, perwersyjną skłonnością do płaczliwej martyrologii,
celebracji własnych upadków - jest raczej warunkiem utrzymania instynktu
samozachowawczego przez wspólnotę polityczną”.
Cichocki głosił potrzebę rekonstrukcji „podmiotu politycznego”. Po
transformacji, której reguły dyktował nam Zachód, mieliśmy przejść do fazy
samodzielnego kształtowania swego losu. W ramach instytucji wspólnotowych,
lecz z prawem do samodzielnego definiowania celów. Aby jednak polityka,
określana dziś mianem powstawania z kolan, nie stała się tylko hulanką wyzwolonego sarmackiego ducha, Cichocki
stawiał jej warunki. Większość z nich - merytokratyczna administracja,
bezpieczeństwo energetyczne, silna armia, aktywna polityka wschodnia,
harmonizacja interesów w regionie - nie została pod rządami PiS spełniona. Nawet
zgadzając się, że krytykowane kiedyś przez prawicę „roztapianie się w Unii”
było symptomem kryzysu, to obecne suwerennościowe nadymanie się okazuje się
lekarstwem gorszym od choroby.
Dzisiejsza Polska jest krajem neurotycznym, który czegoś chce, lecz nie
potrafi wyjaśnić czego. Niby domaga się reformy UE, choć niczego poza
sloganami nie proponuje. Wiele mówi o demokratyzacji procesów decyzyjnych, lecz
zainteresowana jest jedynie ich blokowaniem. Chce się integrować elastycznie,
czyli akurat nie tam, gdzie chcieliby inni (bez wchodzenia do strefy euro,
polityki klimatycznej, relokacji uchodźców, armii europejskiej). Trudno się w
tym połapać. Jeszcze trudniej określić nieustannie akcentowaną polską
odrębność. Nic dziwnego, że odżywa stary stereotyp o anarchicznej
skłonności Polaków do burzenia reguł. I Rzeczpospolita obsadzała się w roli strażnika szańca świata zachodniego,
lecz wkraczający już w epokę oświecenia Zachód raczej kojarzył ją ze Wschodem.
Gdy została rozebrana przez sąsiadów, uznano, że to okrutna, lecz w sumie
uprawniona kara za odmowę podporządkowania się duchowi dziejów.
Dalsza integracja Unii zapewne już nie będzie skupiać się na
instytucjach i procedurach. „Zamiast dryfować w kierunku Europy ojczyzn
skupionej tylko na wspólnym rynku, Unia może w nadchodzących latach silniej
podkreślać znaczenie wspólnych wartości (...) i w oparciu o nie definiować swą
tożsamość. Trudno przewidzieć, jak szybko i daleko może postępować taka
ewolucja. Ważne, że jest ona efektem zmieniającej się sytuacji wewnętrznej w
krajach członkowskich, gdzie stosunek do integracji europejskiej (i szerzej -
wartości społeczeństwa otwartego, liberalnej demokracji) zaczyna być jednym z
głównych czynników polaryzujących opinię publiczną i scenę polityczną”
- stwierdzają autorzy (Adam Balcer, Piotr Buras,
Grzegorz Gromadzki, Eugeniusz Smolar) niedawnego raportu „W zwarciu. Polityka
europejska rządu PiS” dla Fundacji Batorego. Inaczej mówiąc, to ruchy
antyeuropejskie i populistyczne (takie jak PiS) staną się negatywnym punktem odniesienia
w dalszej integracji, która będzie dążyć do stworzenia mechanizmów zapobiegających
kolejnym recydywom.
Republikanie na opak
Jak to jest z polską odrębnością?
Zwykle j ej opisy służyły za dopełnienie gniewnych ataków na III RP. Którą
Zdzisław Krasnodębski określał jako „peryferyjną demokrację”, a Dariusz
Karłowicz sprowadzał do „kserowanej modernizacji”. Do znudzenia i przeważnie
bez sensu powtarzano słynne słowa Krońskiego („sowieckimi kolbami nauczymy
ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie”), dowodząc powinowactwa systemu
narzuconego przez Stalina z podłączeniem współczesnej Polski do globalizacji.
Ryszard Legutko pisał wręcz o trzech „buldożerach historii”: nazistowskim,
sowieckim i brukselskim. Dygresyjnie tylko zauważając, iż ten ostatni nie
został narzucony Polakom siłą.
W 1989 r. zrujnowane państwo faktycznie nie było zdolne do postawienia i
forsowania własnych reguł. Adaptację sprawdzonych gdzie indziej wzorców
przyjmowano za oczywistość. Zachód naiwnie traktowano jak aksjologiczną
całość, ignorując różnice kulturowe, polityczne i społeczne. Z podobną
beztroską adaptowano liberalne wzorce ustrojowe, rozkoszując się chłodem
procedur (po ideologicznym szaleństwie komuny dawały ukojenie) i nie zdając
sobie sprawy z napięć pojawiających się na styku liberalizmu i demokracji. Konserwatywne
argumenty miały więc czasami pewne uzasadnienie. Był tylko jeden problem:
jeśli nie imitacja, to co?
Jerzy Jedlicki, streszczając wielowiekowe dzieje polskich tyrad
przeciwko nowoczesności, wskazywał na wieczną jałowość tych prób: „Walka z
cudzoziemszczyzną pojawia się wtedy, kiedy cudzoziemszczyzna staje się zaraźliwa
i ponętna. Ale jeżeli jest zaraźliwa, to ideowa z nią walka jest nieskuteczna”. Z drugiej strony - podkreślał - kultura
Zachodu znajduje się w stanie permanentnego kryzysu. Stale w siebie wątpi, nie
ustając w poszukiwaniu sposobów naprawy. Tym samym potrafi się bez końca
odnawiać. Tradycjonalizm adaptujący zastane wzorce nie miał więc szans w
konfrontacji z nowoczesnością.
Konserwatywni poszukiwacze alternatywy dla liberalnej imitacji dokopali
się w końcu do wzorca republikańskiego z epoki sarmackiej. I ogłosili za aktualne
jego rozumienie wolności, odmienne od liberalnego. Stwierdzili, że Polacy nie
są tylko zbiorem jednostek, gdzie każdemu wedle zasady „czy się stoi, czy się
leży” gwarantowane jest
minimum wolności. Polacy mieli odtąd stanowić
wspólnotę polityczną, a to coś znacznie bardziej wymagającego. Ich wolność -
pisał Dariusz Gawin - „jest dostępna dla wszystkich, którzy potwierdzą, że są
jej godni”. Wymaga to wysiłku, czasem nawet poświęceń. Lecz dzięki temu
aktywni obywatele stają się prawdziwym podmiotem polityki, czyli suwerenem. I
tak samo suwerenna - zarówno w kraju, jak na arenie międzynarodowej - musi
być polityka państwa polskiego. Dawni sarmaci czerpali przecież dumę ze swej
odrębności. Liberum veto miało uzasadnienie. Wspólnota
powinna dążyć do jednomyślności. Aby większość nie tyranizowała mniejszości. I
aby władza zwierzchnia nie naruszała wolności obywatelskich. Obojętne, czy
będzie nią król, książę czy... prezes partii rządzącej.
Propagandowe opowieści PiS o władzy suwerena może więc i brzmią
republikańsko, lecz jednoosobowych rządów Jarosława Kaczyńskiego nie sposób
wpisać w tę tradycję. One wręcz znoszą suwerena, odbierając obywatelom
podmiotowość i czyniąc ich przedmiotem działań władzy.
Co rusz zaskakiwani przecież jesteśmy ogłaszanymi znienacka decyzjami, z
pominięciem procedur, bez konsultacji społecznych, z ostentacyjnym
ignorowaniem sprzeciwu. Pamiętne słowa pani premier o tym, że obywateli interesuje program 500 plus, a nie
Trybunał Konstytucyjny, były jaskrawym zaprzeczeniem republikańskiej idei
obywatelstwa. Prędzej już pospolite ruszenia obrońców demokracji odnawiały
ducha dawnych konfederacji. Jeśli za PiS stoi dzisiaj wspólnota
polityczna, to nader ograniczona. Mniej więcej taka, jak w prostackiej
konstrukcji Jarosława Marka Rymkiewicza, który Polaków utożsamia z wyborcami
PiS, resztę usuwając poza nawias jako zdrajców i zaprzańców.
Na wykluczaniu można jednak zbudować tylko wspólnotę resentymentu, strachu
i nienawiści. Jej członków łączy tylko tropienie „lewaka”, „resortowego
dziecka”, „targowicy”. Są ślepymi wyznawcami polityki, która nie liczy się z
nikim i z niczym. Jarosław Kaczyński w równym stopniu gardzi zresztą wrogami,
co sojusznikami. Wspomniany już Cat-Mackiewicz pisał o polityce Hitlera, że
„była polityką wściekłego psa - rzucał się i
kąsał wszystkich naokoło i zarażał świat swoją wścieklizną”. Uwzględniając
proporcje, brzmi znajomo...
Koniec imitacji
Czy mogło być inaczej? Ryszard
Legutko pisał w „Eseju o duszy polskiej”: „Polak bowiem nie jest ani
nowojorczykiem, ani światowcem. (...) jest zagubionym w dzisiejszym świecie
nieszczęśnikiem, pozbawionym trwalszej orientacji, przestraszonym wykreowanymi
przez siebie demonami przeszłości, ciągle urągającym, że jest kim innym,
uciekającym w role, o jakich sądzi, że są
warte grania. Robi to, co inni, lecz jedno tempo lub dwa później ”.
Rzecz jasna krakowski filozof i polityk PiS obwiniał za ten stan rzeczy
„tamtych” - komunistów, liberałów. Skąd jednak iluzja, że Polak w wyniku
zmiany władzy nagle powoła dojrzały demos z republikańskiej czy- tanki?
Artefaktem po obecnej epoce będą kiedyś produkcyjniaki o wyklętych, filmowy
knot o Smoleńsku, awansowana do kanonu lektur szkolnych grafomania poety
Wencla. Taka to wyjątkowość rządów „dobrej zmiany”. One też korzystają z kserokopiarki.
To i owo skserują z bryków historycznych, nie pogardzą wzorcami z PRL.
Podobne diagnozy stawiali zresztą myśliciele z ideowych antypodów. Jak
Jerzy Szacki, który już na początku lat 90. stwierdził, iż „nasze rozgadanie
na temat tradycji i historii może być po prostu jeszcze jednym symptomem ich
wykruszania się, obumierania wiar, symbolów i wzorów
zaczerpniętych z przeszłości. Pozbawieni realnych związków, próbujemy odnawiać
je za pomocą słów”.
To dlatego przywoływane dziś w walce politycznej historyczne argumenty,
narracje i mitologie abstrahują od ich prawdziwego dzisiejszego kontekstu.
Rozbudzone marzenie o polskiej wyidealizowanej suwerenności tym samym staje
się marzeniem szkodliwym. Prowokuje jedynie powierzchowne zachowania -
trywialne, złośliwe i lekkomyślne.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz