Nikt tak dobrze nie
zrealizuje lewicowo-liberalnych postulatów, jak nowa formacja, która powstałaby
i osiągnęła wyborczy sukces. Może już czas, aby lewica, zamiast narzekać symetryzować,
poddała się społecznej weryfikacji.
Gdyby
uśrednić partyjne sondaże z ostatnich kilku tygodni, okaże się, że są one
niemal dokładnie takie same jak wyniki wyborów w 2015 r. Po wielu dramatycznych
wydarzeniach dla polskiej demokracji, niezliczonych ekscesach i śmiesznościach
władzy ranking ani drgnie, ani na górze tabeli, ani na dole. Jednocześnie
masowe jak na polskie warunki lipcowe demonstracje w obronie sądów pokazały,
że pojawiła się jakaś nowa energia społeczna, która nie znajduje jednak żadnego
odzwierciedlenia w partyjnych sondażach. Także inne badania opinii wskazują,
że w wielu istotnych kwestiach Polacy mają poglądy odległe od tych, jakie są
bliskie obecnej władzy, ale także to nie przekłada się na zmianę układu
politycznej sceny.
Wytworzyła się zatem dziwna i niepokojąca dla przeciwników władzy PiS
luka, którą próbuje się załatać litanią pretensji i żalów. Nasilają się ataki
na istniejące partie opozycyjne, zwłaszcza Platformę i Nowoczesną, że nie
spełniaj ą pokładanych w nich nadziei, nie potrafią wchłonąć tej nowej energii.
Przychodzą one zwłaszcza z lewicowej strony, a główne zarzuty dotyczą tego, że
dzisiejsza opozycja jest zachowawcza, za mało progresywna, źle odczytuje
znaki czasów, jest nieatrakcyjna dla młodych. Dlatego pojawiają się
oczekiwania, żeby antypisowe partie przynajmniej wymieniły liderów, a najlepiej
pokazały nowe programy. Oczywiście w duchu lewicowym, bo każde inne będą
skrytykowane.
Ten duch lewicowy jest rozmyty, niemniej dość łatwy do identyfikacji.
Nie jest na pewno nacjonalistyczny i religijny, jest progresywny obyczajowo
(choć w skalach zróżnicowanych).
Jest „wrażliwy” społecznie na
różne sposoby i wobec różnych zagrożeń i wyzwań, tak zasadniczo, jak i
sezonowo, np. dzisiaj w sprawie puszczy czy w sprawie koni arabskich. Jest
czujny wobec zagrożeń dla demokracji i państwa prawa, ale jeszcze bardziej
wobec bezduszności dla kobiet, dzieci, roślin i zwierząt. Jest liberalny w
podstawowym zakresie tego pojęcia i nijak nie może się zmieścić w porządkach
wprowadzanych przez PiS i „dobrą zmianę”. Jest tak wielokolorowy, że podstawowa
trudność w planowaniu jakichkolwiek inicjatyw politycznych polega na
wyklarowaniu właśnie politycznej platformy współdziałania, czy w ogóle
działania, na ułożeniu hierarchii wartości i celów.
Niech się sprawdzą
Bez trudu da się wymienić dziesiątki
pretensji wobec Platformy czy Nowoczesnej i większość z nich będzie prawdziwa
- jak zwykle w stosunku do kogoś, komu niespecjalnie się wiedzie.
Niewykluczone, że najlepsze okresy te formacje, choć jedna z nich jest całkiem
świeża, mają już za sobą. Można też sobie bez trudu wyobrazić innych polityków
na czele tych ugrupowań, co zapewne jakoś wpłynęłoby na poprawę ich wizerunku,
przynajmniej na początku. Potem zapewne niechęć by wróciła.
Ale też warto pamiętać, że te partie założyli i wspierają ludzie
o takich, a nie innych poglądach. Platforma zawsze
miała silny rys konserwatywny, który nie skończył się wraz z odejściem frakcji
Jarosława Gowina. Tam są po prostu tacy działacze, politycy i wyborcy.
Nowoczesna, która uchodzi za bardziej liberalną kulturowo, pewnej bariery
również nie przekroczy. Katarzyna Lubnauer w niedawnej rozmowie z POLITYKĄ
jasno na przykład stwierdziła, że jej partia nie zamierza działać na rzecz
złagodzenia rygorów obowiązującej ustawy antyaborcyjnej (jednej z najbardziej
restrykcyjnych w Europie).
Oczekiwania zatem, że te partie wymienią programy na bardziej lewicowe,
liberalne, są raczej nieuzasadnione. One mają swój wewnętrzny mainstream, sposób postrzegania rzeczywistości, zbiorową mentalność.
Dołączali do nich ludzie o określonym profilu; to są ich ugrupowania, bo oni je
sobie założyli. Można się z tym nie zgadzać, ale z zewnątrz się tego nie
zmieni. Nieustanne zatem krytykowanie Platformy, Nowoczesnej czy PSL, że są takie,
a nie inne, prowadzi raczej do frustracji niż do konstruktywnych rozwiązań.
Jeśli ich liderzy mylą się co do swoich strategii, poniosą wyborczą klęskę.
Jeśli te ugrupowania nie potrafią lub nie chcą wyłonić nowych kierownictw, to
też robią to na własną odpowiedzialność.
Zatem jeżeli ujawniła się jakaś nowa energia społeczna, zwłaszcza ta
pokoleniowa, to najbardziej naturalną drogą do jej politycznej ekspresji jest
nowa formacja. Tylko ona może pokazać, na ile
te liczne postulaty, jakie ujawniają się od wielu miesięcy wobec istniejącej opozycji,
są rzeczywiście umocowane w masowym elektoracie. I w jakim stopniu są one dla
ludzi realnie istotne, w tym sensie, że spowodują, iż zechcą oni głosować,
kierując się jakąś programową propozycją.
A nie jest to takie proste. Trzymając się wspomnianej kwestii aborcji,
badania pokazują, że ok. 30 proc. Polaków jest za liberalizacją ustawy
aborcyjnej. Ale Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej, która zbiera podpisy w
tej sprawie, ma 0 proc. poparcia, a ściślej, w ogóle w sondażach nie występuje.
Nowoczesna, która opowiedziała się za legalizacją związków partnerskich, nie zyskuje
specjalnie w tym rankingu. Jeżeli według sondaży 70 proc. Polaków nie chce
słyszeć o przyjmowaniu uchodźców, to znaczy, że 30 proc. byłoby skłonnych ich
ugościć. Skoro Platforma kręci w tej sprawie, a kręci, to na kogo ci gotowi
przyjąć imigrantów ludzie mają głosować, jeśli nie na nieistniejącą dotąd
formację, która jasno by się opowiedziała za otwarciem granic? Chyba że znowu
okazałoby się, iż nie jest to kwestia dla wyborców decydująca. Ale trudno to
rozstrzygnąć bez sprawdzenia.
Tyle że nie ma komu sprawdzić. Jak dotąd dwa ugrupowania lewicowe, SLD i
Partia Razem, mają odpowiednio ok. 5 proc. i 3 proc. w partyjnych notowaniach.
Można powiedzieć, że sondaże to nie wszystko, ale nie ma lepszego sprawdzianu
dla oceny zdolności jakiejś siły do odegrania roli w wyborach. A tylko przez
wybory można wpływać na zmianę legislacji, jeśli polska demokracja ma być nadal
przedstawicielska, a nie jedynie rozgrywać się na ulicy albo zależeć od dobrej
woli prezydenta Dudy.
Dlatego szeroko potraktowana lewica, czy też liberalna lewica, zamiast
mieć nieustanne pretensje do parlamentarnej opozycji, powinna sama sprawdzić
popularność głoszonych przez siebie idei, takich jak: większy udział państwa w
sferze ekonomicznej - społecznej, wyższe
podatki na cele społeczne, rozbudowanie opieki socjalnej, zgoda na napływ
muzułmańskich uchodźców, związki jednopłciowe i inne swobody dla środowisk
LGBT, zezwolenie na aborcję z powodów społecznych, działania ekologiczne,
miejski aktywizm, dbanie o prawa kobiet, feminizm, genderyzm i wiele innych. Zresztą są to idee i poglądy, które
funkcjonują już od dawna w starej Europie i są tam oczywiste. Ale te rozwiązania
nie zostaną automatycznie wprowadzone w Polsce, jeśli nie będzie ugrupowań,
które z takimi hasłami nie wygrają wyborów albo przynajmniej nie wymuszą ich
realizacji w koalicyjnym układzie. Taką właśnie drogą wprowadzanie postępu
dokonywało się w europejskich krajach i innej ścieżki nie ma. Tych koncepcji
nie wprowadzą za lewicę konserwatyści, chyba że są to konserwatyści brytyjscy,
ale ci akurat w Polsce nie występują.
To lewica potrzebuje Macrona
Wiele wskazuje na to, że druga -
lewicowa - noga jest opozycji potrzebna. Że istniejące partie opozycyjne same
już siebie nie przeskoczą. Mają swoje poparcie, swoich zwolenników, ale
wszystkich haseł i żądań nie udźwigną, bo się już kompletnie rozmyją i
rozpuszczą w nijakości. Dlatego w planie odsunięcia od władzy PiS potrzebują
wsparcia i uzupełnienia.
Jeśli lewica nie zamierza tylko narzekać na to, że nikt nie chce
wprowadzić w życie jej oczekiwań, powinna wystąpić z własną inicjatywą, zebrać
się, coś uzgodnić, pokazać własnych liderów, ogarnąć organizacyjnie. Zapewne
trudno o takiego polskiego Macrona, który zjednoczy całą opozycję, od prawa do
lewa, bo to - przy takich podziałach, jakie panują w niePiS - jest w zasadzie
niemożliwe. Ale lewica kogoś takiego potrzebuje na pewno. Kandydatem na
lewicowego Macrona (z lewicowej wersji ruchu En Marche!) mógłby
być, można usłyszeć, na przykład Robert Biedroń. To jakaś koncepcja, ale czy
realistyczna, należałoby sprawdzić. No, ale przynajmniej jest jakaś. Nie ulega
wątpliwości, że to lewica ma największą pracę do wykonania.
Platforma z Nowoczesną mają w sumie ok. 30 proc. poparcia, dla lewicy to
na razie nieziszczalne marzenie. Już 10-15 proc. byłoby przełomem. Tak więc
jeśli szukać jakiegoś przyrostu pro - centów, a potem mandatów po stronie
opozycyjnej, to najwięcej jest do zdobycia na szeroko rozumianej lewicy czy
centrolewicy.
Właśnie pojawia się koncepcja, aby do wyborów w 2019 r. opozycja poszła
w dwóch blokach, umownie centropraw i centrolew. Oba zachowałyby swoją tożsamość,
zachowałyby wiarygodność dla wyborców, a wspólnym mianownikiem byłaby dbałość o
zasady demokratycznego państwa prawa, a co za tym idzie, chęć odsunięcia od
władzy PiS. Oczywiście, gdyby się po wyborach nie dogadały w sprawie rządu,
władzę obejmie jak zwykle chętny Kaczyński.
Idea centrolewicy ma swoją tradycję w polskiej polityce. Pojawiła się
po przewrocie majowym w 1926 r., gdy kilka partii lewicy - centrum stanęło w oporze wobec władzy sanacyjnej. Skończyło
się to, jak pamiętamy, uwięzieniem liderów tej wieloczłonowej formacji, a potem
w 1930 r. tzw. wyborami brzeskimi, czyli aktem łamiącym demokrację i wolność.
Przykład zatem niezbyt optymistyczny. Ale warto pamiętać, że na ów centrolew
składały się między innymi ugrupowania tak od siebie odległe, jak socjaliści i
chadecy. Ta uwaga nie jest bez związku z ujawnionymi podczas ostatnich
demonstracji lipcowych różnicami i odmiennościami wewnętrznymi. Z całą tą wielobarwnością
zachowań i motywacji, często deklarowanej niechęci do polityczności, a zwłaszcza
do partyjności.
Skazani na narzekanie
Tak czy inaczej pomysł
organizowania polityczności, a potem nieuchronnie partyjności po lewej stronie
jest racjonalny i może nawet bardziej
prawdopodobny niż koncepcja wspólnych list całej opozycji (choć ich nie
wyklucza). Jednak warunkiem powodzenia jest, powtórzmy to dobitnie, powrót
lewicy do uprawiania prawdziwej polityki. Nastroje antypolityczne i
antypartyjne, jakie się ujawniły w ostatnim czasie, są przeciwskuteczne, nie
przybliżają do wprowadzenia na trwałe rozwiązań, na jakich tym środowiskom zależy.
Udział w polityce to udział w wyborach, bo tylko one pokazują realną siłę i
społecznie uwiarygadniają stawiane postulaty. Lewica może wystąpić jako
bardziej zwarta formacja, ale równie dobrze jako bardzo luźna federacja -
niemniej pod wspólnym szyldem, bo tylko tak da się wystąpić w ogólnopolskich
wyborach.
Założenie nowej formacji od zera, bez pieniędzy, nie jest łatwe, ale
już kilkakrotnie się udawało. Tak powstały Platforma i PiS w 2001 r., Ruch Palikota
w 2011 r., Kukiz’15 i Nowoczesna w 2015 r. Jest to zatem wykonalne, można nawet
liczyć na lepszy wynik niż żelazne dotąd w takich sytuacjach ok. 10 proc.,
wymaga tylko politycznego talentu, a zwłaszcza chęci i determinacji. Jednak pojawiają
się głosy, że nie trzeba powoływać nic nowego, że wystarczy skupiać się wokół
pewnych gazet, portali i stacji radiowych, że może Partia Razem się w końcu
pozbiera. Tak jakby wybory mogli wygrywać publicyści, demonstracje czy kluby
dyskusyjne albo partie, które nie chcą wygrać.
Bez powołania nowej siły politycznej duże opiniotwórcze środowiska są
skazane na narzekanie na opozycyjne partie, suflowanie im zmian kadrowych,
żądanie wykonania własnego, a obcego tym ugrupowaniom, programu. Jeżeli
propozycja liberalnej lewicy jest tak atrakcyjna, tak silna w przekonaniach,
że ma rację, to powinna być lansowana otwarcie, pod własnym szyldem.
Stanie się to z korzyścią dla polskiej sceny politycznej. Po pierwsze,
powrót lewicy do Sejmu zakończy dziwaczną sytuację, gdy zarówno władza, jak i
opozycja to ugrupowania de facto prawicowe, a na pewno odległe od kulturowej i
społecznej lewicy.
Po drugie, duże grupy wyborców
zyskają formację, która wreszcie nie będzie dla nich „mniejszym złem”, ale
akceptowanym wyrazicielem ich poglądów i wrażliwości. I po trzecie, istniejące
partie nie będą już musiały być prawicowo-lewicowymi kombinatami, które muszą
odpowiadać na sprzeczne oczekiwania, ale będą mogły powrócić do swojej
tożsamości, i nie spotka ich za to polityczny hejt. Osłabnie też po prawej
stronie pokusa, by przejmować naturalne postulaty i hasła lewicowe, przede
wszystkim socjalne, i siać przy ich użyciu populistyczny fałsz. Dzisiaj lewica,
sama nie mając porządnej politycznej reprezentacji, spala się w krytykowaniu
prawicy za to, że nie jest lewicą.
Nie ten wróg
Może powstanie takiej
reprezentacji wpłynie wreszcie pozytywnie na tzw. symetrystów (wielu z nich
identyfikuje się z lewicą), którzy mają teraz znacznie większy kłopot z
Platformą niż z PiS. Najwyraźniej nie rozumieją najważniejszej kwestii. Kiedy w
maju zeszłego roku niżej podpisani wprowadzili pojęcie symetryzmu do
politycznego słownika na określenie tych, którzy zrównują PiS i PO („PiS - PO
jedno zło”), tak naprawdę nie chodziło w ogóle o Platformę. Akurat rządy tego
ugrupowania bezpośrednio poprzedzały władzę PiS, stąd pojawiło się ono w naszych
rozważaniach. Istota symetryzmu polega zaś na niedostrzeganiu wyjątkowości
ataku PiS na podstawy demokratycznego systemu. W obronie Trybunału
Konstytucyjnego, niezawisłych sądów, wolnych mediów, praw kobiet zagrożonych
nieludzkim zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej ludzie nie musieli wychodzić na
ulice w czasach rządów Platformy, ale także wtedy, kiedy rządziły czy
współrządzily AWS, SLD, PSL, UW i inni.
Sądy były bezpieczne nawet za premierostwa Jana Olszewskiego, nie
wspominając już o okresie, kiedy ministrem sprawiedliwości, a potem
prezydentem był Lech Kaczyński. To właśnie między innymi wspomnienie tych
czasów przez Borysa Budkę doprowadziło w Sejmie do pamiętnej furii Jarosława
Kaczyńskiego. Jeśli dzisiejsze rządy PiS nie są wyjątkowe, nie stanowią nowej
jakości, która wywraca demokrację, to po co te protesty, po co cała, często
miażdżąca, krytyka tej władzy, w której uczestniczy przecież także lewica?
Niezrozumienie pierwotnej idei symetryzmu prowadzi do kuriozalnych
wniosków, jakie pojawiły się ostatnio w mediach: że to szanujący demokrację
symetryści chcą, aby do walki z PiS stanęła zjednoczona, wielobarwna opozycja,
a krótkowzroczni antysymetryści pragną, by Kaczyńskiego pokonała sama Platforma,
co ma utrwalać duopol tych partii.
Nic bardziej mylnego. Antysymetrystom jest absolutnie obojętne, kto
wygra z PiS, byleby zwycięzca szanował zasady i procedury liberalnej
demokracji, bo ich zachowanie gwarantuje, że wprowadzane później rozwiązania
są kontrolowane i uwzględniają prawa mniejszości. A im szersza koalicja wygra z
Kaczyńskim, tym wygrana będzie trwalsza i głębiej społecznie umocowana. Różnica
polega na tym, że jeśli - na przykład - Adrian Zandberg, mający wiele cech
symetrystów, nie zgadza się na to, aby to Platforma pokonała PiS, to
antysymetryści nie sprzeciwiają się temu, aby Kaczyńskiego pokonał Zandberg. Bo
lider Partii Razem, przy wszystkich swoich ideologicznych ekstrawagancjach i
grymaszeniu, jest po tej stronie, a Kaczyński po tamtej.
Lewica być może ma przed sobą wielką szansę wyborczą, musi jednak kupić
los, czyli wejść do polityki. Przestać tylko recenzować, a zacząć grać. I
zrozumieć, kto jest jej przeciwnikiem.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz