Rozmowa
z Mirosławem Różańskim, generałem broni, byłym dowódcą generalnym Rodzajów Sił
Zbrojnych, o tym, jaka gra toczy się między ministrem Antonim Macierewiczem a
prezydentem Andrzejem Dudą
JULIUSZ ĆWIELUCH: - Odchodząc z wojska, powiedział pan w Pałacu Prezydenckim
„czytajcie konstytucję', czyżby pan prezydent posłuchał i przeczytał?
MIROSŁAW RÓŻAŃSKI: - Myślę, że pan prezydent jako prawnik z doktoratem nie
tylko przeczytał konstytucję, ale znał ją szczegółowo. Nie przypisywałbym sobie
żadnego sukcesu w skłonieniu prezydenta do lektury konstytucji.
Przez pierwsze półtora roku
jego urzędowania nie było tego widać.
Prezydent rzeczywiście dosyć długo
zwlekał z mocnym zabraniem głosu w sprawach, za które bierze odpowiedzialność
jako zwierzchnik sił zbrojnych. Przyznaję, że sam rozmawiałem z panem
prezydentem o wielkiej roli, jaką ma do odegrania, i oczekiwaniu ze strony
wojska, że aktywniej włączy się w przemiany, którym poddawana jest armia. Nie
wszystkie zmiany odbywały się z korzyścią dla bezpieczeństwa kraju.
Mówi pan jak dyplomata, a nie
wojskowy.
W mówieniu ostrym językiem jest
obecnie wielka konkurencja. Sytuacja jest poważna i wymaga dialogu, a nie
gaszenia za pomocą benzyny. Wojsko jest
jedyną instytucją w państwie, która ma dwóch zwierzchników. Artykuł 134
Konstytucji RP mówi, że „najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych jest prezydent.
W czasie pokoju zwierzchnictwo nad Siłami Zbrojnymi sprawuje za pośrednictwem
ministra obrony narodowej”. Jeśli ktoś nie znał konstytucji, to raczej
minister, któremu wydawało się, że wojsko stało się jego lennem. Co bardziej
dyplomatycznym językiem powiedział pan prezydent w czasie przemówienia z
okazji 15 sierpnia.
A mniej dyplomatycznie wyraził,
odmawiając przyznania nominacji
generalskich w tym dniu.
Nominacje generalskie to tylko
jedna z prerogatyw prezydenta. Na tyle medialna, że przykuwa zainteresowanie
opinii publicznej. Brak nominacji został więc od razu zauważony. Oczywiście
odbywa się to ze szkodą dla wojska, bo po prostu komplikuje jego
funkcjonowanie. Od dawna przekonywałem, że nominacje powinny być całkowicie
oddzielone od świąt i uroczystości, a powinny wiązać się z pragmatyką kadrową.
Kiedy zostajesz wyznaczony na stanowisko, na którym jest etat generalski,
niejako z automatu dostajesz ten stopień. Tym bardziej że może nie wszyscy
wiedzą, ale pułkownik na stanowisku generalskim zarabia jakby tym generałem
już był. Tak naprawdę nominacja jest sprawą czysto formalną.
I prestiżową.
W sytuacji, w której oficer czeka
trzy, cztery lata na mianowanie, rzeczywiście może rodzić się poczucie
frustracji. Albo, co gorsza, chęć przypodobania się przełożonym, żeby wreszcie
zostać zauważonym. To nie są zdrowe mechanizmy.
Relacja pomiędzy ministrem a
prezydentem również nie wygląda na zdrową.
Te dwa ośrodki kontroli nad
wojskiem dostarczały nam już podobnych emocji. Pamiętam tzw. szorstką przyjaźń
pomiędzy premierem Millerem a prezydentem Kwaśniewskim.
Prezydent Kwaśniewski podpisał
na odchodnym 55 nominacji generalskich.
A później PiS, które przejęło
władzę, usuwało tych ludzi ze służby. Pamiętam również napiętą relację
pomiędzy szefem BBN świętej pamięci ministrem Aleksandrem Szczygło a ministrem
Bogdanem Klichem. Wtedy osią sporu była kwestia wydania przez prezydenta
„Głównych kierunków rozwoju Sił Zbrojnych”. Minister Klich bez tego dokumentu
nie mógł wprowadzić programu modernizacji na lata 2009-18. Wówczas emocje
również sięgały zenitu.
Na koniec się dogadali, a nawet
robili sobie usługi - ty zgłosisz mojego kandydata na generała, a ja podpiszę
twojego. Dziś prezydent, choć jest z tego samego obozu politycznego, zdecydował
się na najbardziej radykalny krok i po prostu nie podpisał nominacji.
Trzymajmy się proporcji. Brak
nominacji musi być przykry dla osób, które miały być na tej liście. Dla armii
nie oznacza to końca świata. Z pewnością będzie utrudnieniem dla szefa Sztabu
Generalnego, który nadal ma trzy gwiazdki, co w czasie zagranicznych wizyt
musi wzbudzać zdumienie gospodarzy. Dużo większe zdziwienie budzi pewnie
relacja ministra z prezydentem, która z pewnością nie uchodzi uwadze naszych
zachodnich sojuszników. Konflikt ten obserwują również nasi wschodni sąsiedzi.
Niepotrzebnie dostarczamy im satysfakcjonującej pożywki.
Pan sam przez jakiś czas był
jednym z bohaterów tego konfliktu. Czy to prawda, że Bartłomiej Misiewicz
dzwonił do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, żeby nie dopuścić do pana spotkania
z prezydentem?
Nie wiem, skąd ma pan takie
informacje. Pan Misiewicz miał duże poczucie władztwa i podejmował różne
działania, ale na szczęście dla sił zbrojnych nie jest już szefem gabinetu politycznego
ministra. Przynajmniej oficjalnie. Miałem okazję spotykać się z panem
prezydentem. Jeszcze będąc w linii, doprowadziłem do odprawy w Dowództwie
Generalnym, podczas której prezydent dowiedział się, jakie problemy dotykają
sił zbrojnych i jakie są moje propozycje
dotyczące przyszłości wojska. Pan prezydent miał również okazję wysłuchać, co
inni wojskowi myślą o sytuacji w armii.
Krytyczne uwagi zgłosiło trzech
oficerów i po kilku miesiącach każdy musiał pożegnać się z mundurem.
Niestety, taka koincydencja miała
miejsce.
Już w zeszłym roku Andrzej Duda
wahał się w sprawie nominacji generalskich. Ostatecznie zostały wręczone nie
11 listopada,
a 18 dni później.
Osobiście doradzałem prezydentowi,
żeby nie podpisywał większości zgłoszonych wówczas aktów nominacyjnych. Połowa
kandydatów nie spełniała kryteriów formalnych. Nie mieli wymaganego na tym
stanowisku wykształcenia. Nie dowodzili na misjach poza granicami kraju,
brakowało im doświadczenia, nie byli wskazani przez przełożonych, którzy
przecież najlepiej wiedzą, kto jak pracuje na co dzień. Wiem, że pan prezydent
również podzielał moje wątpliwości i rozmawiał na ten
temat z ministrem Macierewiczem. Nie wiem, dlaczego ostatecznie zdecydował się
podpisać nominacje. Myślę, że doszło do ustaleń, które miały usprawnić dialog.
Tak go usprawnili, że prezydent
z własnym podwładnym zaczął komunikować się za pomocą listów, właściwie w
otwartej korespondencji, bo ciągle coś wyciekało do mediów.
O tym, że taka sytuacja nie
powinna mieć miejsca, mówił nawet Jarosław Kaczyński. Dla mnie osobiście
gorszące było nie tyle wysyłanie listów z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, co
cisza po stronie pana ministra. Tym bardziej że ulicę Klonową, gdzie urzęduje minister,
od Belwederu, gdzie mieszka prezydent, dzieli zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Nawet nie musiałby czekać na
światłach, bo Żandarmeria Wojskowa zawsze może zatrzymać ruch dla pana
ministra.
Spuśćmy zasłonę na tamto
wydarzenie.
Co jest źródłem tego konfliktu?
Wydaje mi się, że tu nie ma
większych tajemnic, o czym mówił sam pan prezydent.
Przez ostatni czas na temat funkcjonowania armii odbywał się monolog jednego
człowieka, który potraktował wojsko nie jako dobro powierzone w jego opiekę,
ale rodzaj politycznego łupu. Nie tylko nie uznawał zwierzchnictwa prezydenta,
ale kompletnie ignorował również naszą rolę, czyli wojskowych. Ja sam
odszedłem, ponieważ uznałem, że nie mogę brać odpowiedzialności za zadanie,
którego podjąłem się, zostając dowódcą generalnym. To nie jest przypadek, że w
tym samym czasie ze stanowiska odszedł również szef Sztabu Generalnego, dowódca
operacyjny, szef Inspektoratu Uzbrojenia i wielu innych żołnierzy, którzy
ciągle mogli służyć ojczyźnie.
Czy Andrzej Duda jest złośliwy?
Pytam, bo środowisko związane z ministrem Macierewiczem tak komentowało kwestię
braku zgody prezydenta na przyznanie sztandarów trzem brygadom Wojsk Obrony
Terytorialnej.
Złośliwością jest raczej ten
rodzaj komentarza. Uważam, że decyzja pana prezydenta była merytoryczna.
Minister Macierewicz oczekiwał przyznania sztandarów bojowych dla brygad, które
nie tylko nie mają dokonań bojowych, ale po prostu nie mają żadnych dokonań, bo
ciągle są w fazie organizacji. Wbrew zapewnieniom ministerstwa proces budowy
WOT nie odbywa się płynnie i nie jest takim pasmem sukcesów, jak głosi
ministerialna propaganda. Już w grudniu 2016 r. ogłoszono powstanie trzech
brygad. A przecież brygada to formacja licząca ponad 2 tys. ludzi, tymczasem
przysięgę wojskową złożyło dopiero 800 kandydatów. Drugie tyle ściągnięto do
WOT z wojsk operacyjnych, co, moim zdaniem, jest błędem.
Pan chyba nie lubi WOT?
Uważam, że każda forma zwiększania
bezpieczeństwa kraju jest na wagę złota. Środowisko wokół Polski nie jest już
tak bezpieczne, jak nam się wydawało jeszcze kilka lat temu, więc popieram
zwiększanie liczebności wojska. Pytanie tylko, czy WOT jest właściwą
odpowiedzią na te zagrożenia. Nawet najzdolniejszy kandydat nie będzie w stanie
opanować żołnierskiego rzemiosła w 26 dni.
Jest jeszcze e-learning, która
ma być ważną formą pogłębiania wiedzy
kandydatów.
Jeszcze jako dowódca generalny
osobiście widziałem pismo jednego z dowódców brygady WOT, który pisał, że jedyną
akceptowalną formą komunikacji z jednostką jest droga urzędowa za
pośrednictwem pism. Jak się to ma do elektronicznej wymiany korespondencji?
Wspieram każdego, kto chce służyć ojczyźnie. Zachęcam do tego z całego serca,
ale nawet szefostwo WOT zorientowało się, że zaproponowany cykl szkolenia ma
swoje słabości. W efekcie na wyposażeniu WOT nie przewiduje się już pocisków
przeciwpancernych Spike,
bo obsługa tej broni wymaga kilku miesięcy
intensywnych szkoleń. Wygląda na to, że największym kalibrem, jakim będą
dysponować żołnierze WOT, jest moździerz 60 mm. To za mało, żeby zapewnić tym oddziałom
choćby minimalną szansę przetrwania na polu walki. Dziwi mnie również, że
szkolenia w terenie odbywają się za pośrednictwem instruktorów zewnętrznych,
dodatkowo opłacanych z budżetu. Nie takie były obietnice, nie tak miano budować
tę formację.
Wielu młodych oficerów
zdecydowało się przejść do WOT.
Ubolewam nad tym. Uważam, że odbywa
się to ze stratą dla wojsk operacyjnych, które tracą wielu świetnych żołnierzy
kuszonych do przejścia awansami. W żadnej formacji nie awansuje się tak szybko
jak w WOT.
Czy generał Jarosław Kraszewski
to zdrajca?
Kuriozalne pytanie. Pan generał
Kraszewski był moim podwładnym i wzorowo oceniałem jego pracę i służbę. Nie
znam innych opinii na jego temat.
Służba Kontrwywiadu Wojskowego
cofnęła mu dostęp do informacji niejawnych, to chyba musiał zdradzać
tajemnice.
Nie znam przyczyn tej decyzji. Co
więcej, z komunikatu zamieszczonego na stronie BBN wynika, że nie zna ich
również prezydent, choć osobiście poprosił ministra o wyjaśnienia w tej
sprawie. Niestety, odebranie oficerowi dostępu do informacji niejawnych to broń
atomowa, którą dysponują służby. Można nią zaatakować każdego i to właściwie
nie zdradzając, jakie są zarzuty i czy są one wiarygodne. Oskarżony nie ma
żadnych szans na obronę.
Czy atak na generała
Kraszewskiego jest kolejną odsłoną konfliktu pomiędzy prezydentem a ministrem?
Jeśli tak by było, to byłby bardzo
zły znak. Wykorzystywanie służb do własnych rozgrywek to najgorsza możliwa
praktyka. Jedno jest
pewne, zarzuty wobec generała Kraszewskiego
przekładają się na wiedzę prezydenta o stanie sił zbrojnych, bo jako dyrektor
departamentu zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi generał Kraszewski był swego
rodzaju łącznikiem pomiędzy armią a prezydentem. Po tych zarzutach nie może
już pełnić swojej funkcji.
Czy to nie jest już ten moment,
w którym do gry powinna wkroczyć pani premier?
Pamiętam, że pani premier miała
kłopot z przywołaniem do porządku Bartłomieja Misiewicza, więc nie wiem, jakie
działania mogłaby podjąć w tej sytuacji.
Pani premier twierdzi, że
minister Macierewicz świetnie sobie radzi. Chwali go na przykład za postępy w
programie modernizacji.
Nie podzielam tego optymizmu. Rok
2017 miał być kluczowy dla wielu programów modernizacyjnych. Wojsko miało
odebrać na przykład pierwsze śmigłowce wielozadaniowe. Ciągle ich nie ma
i przez co najmniej najbliższe dwa lata nie będzie.
Za poprzedniej ekipy przyśpieszono prace nad programem Kruk, czyli wyborem
nowego śmigłowca bojowego. Potrzeba była pilna, bo śmigłowce Mi-24 rzeczywiście
osiągnęły już kres swojej przydatności bojowej. Na nowe śmigłowce bojowe
żołnierze również będą musieli bardzo długo poczekać. Program morski został
właściwie w całości zastopowany. Homar, artyleria rakietowa dalekiego zasięgu,
już miał być w dywizjonach. Sprzętu ciągle nie ma. Solą każdej nowoczesnej
armii jest rozpoznanie, zwłaszcza to nowoczesne w postaci dronów. Przetarg był
ogłoszony, ale minister Macierewicz w ostatniej chwili go anulował.
Z pobudek patriotycznych chce,
żeby konstrukcja była polska. Już w
poprzednim przetargu mogły startować tylko polskie podmioty. Minister anulował
go, bo chce, żeby drony dostarczył przemysł kontrolowany przez państwo, czyli
któraś z firm związanych z Polską Grupą Zbrojeniową.
A tak się składa, że PGZ
podlega ministrowi.
Taki kontrakt z pewnością
poprawiłby nie najlepszy wynik finansowy PGZ i słabe notowania tej firmy na
zagranicznych rynkach, gdzie bez większego powodzenia próbuje zaistnieć. Negatywne
skutki są takie, że jesteśmy jedną z ostatnich dużych armii, która nie ma
dronów szczebla taktycznego. Trzeba pamiętać, że nawet jeśli wojsko wreszcie je
otrzyma, sporo czasu zajmie, zanim żołnierze nauczą się je obsługiwać i w
pełni wykorzystają ich możliwości. Niestety, tracimy czas.
Jednak w 2016 r., po raz
pierwszy od czasu wprowadzenia ustawowego zapisu o przeznaczaniu 1,95 proc. PKB
na armię, zrealizowano budżet w całości.
W zeszłym roku udało się dopiąć
bardzo ważne dla armii kontrakty na nowoczesną broń dla samolotów F-16, co,
jak uważam, było wielkim sukcesem generała Adama Dudy, szefa Inspektoratu
Uzbrojenia.
Który krótko po tym sukcesie
podał się do dymisji.
Niestety, wielka strata dla wojska
i naszych zakupów. Zeszły rok był również tak udany dzięki temu, że wreszcie
udało się kupić małe samoloty dla przewozu VIP. To
rzeczywiście był sukces i sprawnie
przeprowadzony zakup. Przypomnę, że przygotowany jeszcze za czasów ministra
Czesława Mroczka.
Rząd poszedł za ciosem i
dokupił sobie jeszcze duże samoloty.
Nie wiem, czy potrzebujemy aż
trzech dużych maszyn do przewozu VIP Te małe maszyny moim zdaniem są
wystarczające. Mają nawet zdolność pokonania tras atlantyckich. Spokojnie
wystarczyłyby do realizacji zadań. Po zakupie dużych maszyn trzeba będzie
zdecydowanie powiększyć personel I Bazy Lotnictwa Transportowego, która
realizuje transport lotniczy vipów. Z informacji przekazanych sejmowej komisji
obrony narodowej przez ministra Kownackiego wynika, że oznaczało to ponad 200
dodatkowych etatów.
Po takiej laurce dla rządu
szybko pan sobie nowej pracy nie znajdzie.
Nie jestem typem człowieka, który
czeka na etat. Sam dbam o swoją przyszłość.
Czuję, że ciągle mam coś do powiedzenia w sprawach bezpieczeństwa, i powiem
nieskromnie, że szkoda byłoby marnować tę wiedzę. We wrześniu startuję ze swoim
projektem. Będzie to ekspercki think tank zajmujący się sprawami
bezpieczeństwa i obronności. Niezależna organizacja skupiająca
profesjonalistów. Nazwaliśmy naszą fundację Stratpoints.
Nazwaliśmy? Kto jeszcze będzie
twarzą Stratpoints?
Niebawem się wszystkim
przedstawimy, ale chyba powinienem bardzo podziękować panu ministrowi
Macierewiczowi, bo wyrzucając z armii tylu wspaniałych specjalistów, dał mi
niebywałą szansę na stworzenie genialnego zespołu.
Rozmawiał Juliusz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz