środa, 20 września 2017

Poskramianie Andrzeja i Premier szyta na miarę



Poskramianie Andrzeja

Jarosław Kaczyński chce znowu przemienić Andrzeja Dudę w Adriana. Podczas wizyty w Belwederze dał mu do zrozumienia, że czas skonfliktowanej z pałacem Beaty Szydło właśnie minął. Czy to wystarczy?

Michał Krzymowski

Polityk z otoczenia głowy państwa: - Wraże­nia po zeszłotygodniowej wizycie Jarosława? Jedno zasadnicze: Beata jest posprzątana, jej już nie ma.
   Rozmówca z Nowogrodzkiej: - Prezes nie przystąpi do wymiany premiera bez pewno­ści, jak zachowa się prezydent. Mając prze­ciwko sobie i Dudę, i Szydło, mógłby zostać ograny. Zaczęłyby się targi, spekulacje. A po co mu to? Lepiej zrobić wszystko na własnych zasadach.

BEATA DO BRUKSELI
Wśród polityków Prawa i Sprawiedliwości krążą dwa scenariusze wymiany Szydło na Kaczyńskiego. Pierwszy to konstruktywne wotum nieufności: grupa posłów PiS składa wniosek o usunięcie dotychczasowej szefowej rządu i powoła­nie w jej miejsce prezesa PiS. To wariant, który wiąże Dudzie ręce i nie daje mu pola do prowadzenia gry. Bo - gdy już wnio­sek przejdzie przez Sejm - powierzenie misji tworzenia nowe­go rządu będzie formalnością.
   Konstruktywne wotum jest jednak rozwiązaniem siłowym, mało elegan­ckim. Konieczna jest debata w Sejmie, trzeba uzasadnić dymisję dotychcza­sowej premier i dać głos opozycji. Taki scenariusz jest więc ostatecznością, Ka­czyński może go użyć, jeśli partia nie za­wrze pokoju z pałacem, a on nie będzie mieć zaufania do Dudy.
   Inna ścieżka to złożenie dymi­sji przez samą Szydło. W taki sposób w 2006 roku Kaczyński przejął wła­dzę po Kazimierzu Marcinkiewiczu. To wariant bardziej wyrafinowany, ak­samitny. Ten sposób wymiany rządu wytrąca argumenty opozycji, odbywa się w dobrym stylu i atmosferze wza­jemnego porozumienia następujących po sobie premierów. Ale też stawia w centrum wydarzeń pre­zydenta, który powierza misję tworzenia rządu jeszcze przed sejmowym głosowaniem. Z punktu widzenia prezesa PiS jest to więc rozwiązanie ryzykowne, bo przecież Duda mógłby tę procedurę wykorzystać do snucia spekulacji - czy na pewno to Kaczyński powinien być premierem? Może Morawiecki byłby lepszy? I do stawiania warunków dotyczących składu nowego gabinetu. A przecież wiadomo, że prezydent chętnie pozbyłby się z rządu przynajmniej dwóch osób: Antoniego Macierewicza i Zbigniewa Ziobry.
   Innymi słowy, Szydło może zostać zmuszona do złożenia dymisji tylko wtedy, jeżeli między prezesem a prezydentem będzie pokój.
   - Beata jest zmęczona, psychicznie i fizycznie. Jeszcze się broni, ale czuje, że to już równia pochyła - mówi człowiek z otoczenia szefowej rządu.
   - Czego zażąda w zamian za aksamitne oddanie władzy?
   - Cel maksimum to stanowisko komisarza. Minimum - start w wyborach europejskich i stanowisko lidera frakcji lub w naj­gorszym wypadku wiceszefa europarlamentu. Szydło od jakie­goś czasu intensywnie uczy się angielskiego.
Rozmówca z otoczenia Kaczyńskiego: - Te aspiracje są w par­tii znane. Beata już w 2014 roku zabiegała o miejsce na liście do europarlamentu. Uczynienie z niej twarzy kampanii będzie dla Kaczyńskiego wygodne. To nie jest wygórowana cena.

SUKCES DUDY, KLĘSKA ZIOBRY
Kawiarnia w pół drogi między Krakowskim Przedmieściem a Nowogrodzką. Wpada lekko spóźniony współpracownik Andrzeja Dudy.
   - Przepraszam, ale oglądałem „Ucho prezesa” - wyjaśnia.
   - Który odcinek?
   - Ten, w którym Andrzej wetuje i przestaje być Adrianem.
   - Z czyjej inicjatywy doszło do spotkania w Belwederze?
   - Formalnie zapraszał prezydent, ale w praktyce to Kaczyń­ski zabiegał o rozmowę. Przez pośredników wysyłał sygnały do pałacu, że chciałby się spotkać i po­rozmawiać.
   Polityk z głównej siedziby PiS przy Nowogrodzkiej potwierdza. Zabiegi dotyczące spotkania z prezydentem za­częły się po powrocie prezesa z urlopu. Kaczyński - ciągnie rozmówca - przy­jechał do Warszawy z konkretnym pla­nem. Chce pokazać, kto naprawdę rządzi na prawicy, i odzyskać kontro­lę nad sytuacją. Sygnały o chęci spot­kania z Dudą miały popłynąć do pałacu dwoma kanałami, przez szefa gabine­tu prezydenta Krzysztofa Szczerskiego i jednego ze współpracowników Ka­czyńskiego. Którego? - Nie mogę ujaw­nić, o jego roli w tej sprawie wie wąskie grono. To polityk mający osobisty kon­takt zarówno z prezesem, jak i z prezydentem. Ale aranżowa­nie tego spotkania zaczęło się z mniej więcej dwutygodniowym wyprzedzeniem - mówi nasz informator.
   Inny rozmówca zwraca uwagę, że miarą relacji między Ka­czyńskim a Dudą będzie los prezydenckich ustaw o sądach. I retorycznie pyta, kto może najwięcej stracić na ich uchwale­niu. - Oczywiście Ziobro - ciągnie, nie czekając na odpowiedź.
- Wie, że przyjęcie projektów prezydenckich udowodni, iż re­formę sądownictwa można przeprowadzić w cywilizowany sposób. Bez podpalania kraju i prowokowania antyrządowych demonstracji. To dlatego jego zastępca Patryk Jaki tak chętnie wchodzi w polemiki z prezydenckim rzecznikiem. Ziobro ma interes w wysadzeniu tych ustaw w powietrze, dlatego eskalował konflikt. Prezes to widział i zareagował. Gdyby nie wizy­ta w Belwederze, ludzie Ziobry i Dudy zaczęliby się publicznie opluwać.

PREZES W POCZEKALNI
Gdy wizyta Kaczyńskiego jest już umówiona, ale media jeszcze o niej nie wiedzą, prezydent zaczyna grę. Okazja jest wyśmienita - w mediach od kilkudziesięciu godzin krąży infor­macja, że miał naciskać na Szydło w sprawie dymisji szefa MON Antoniego Macierewicza. Każe swojemu rzecznikowi Krzyszto­fowi Łapińskiemu to zdementować i zaznaczyć, że gdyby prezy­dent oczekiwał zmian w rządzie, to zwróciłby się z tym nie do pani premier, lecz do prezesa PiS.
   Gdy wreszcie wycieknie informacja o spotkaniu w Belwede­rze, powstanie wrażenie: proszę bardzo, wystarczyło pstryk­nięcie palcami i Kaczyński jedzie do Dudy. Czy będzie z nim omawiać zmiany w rządzie? A może chodzi o dymisję samej pani premier?
   W dniu spotkania te spekulacje pojawiają się nawet wśród polityków PiS. Grunt jest podatny - od kilku dni cała partia żyje informacjami napływającymi z Forum Ekonomicznego w Kry­nicy, na którym Szydło odebrała nagrodę Człowiek Roku. Sku­tecznie „rozprowadzili” ją tam ludzie Ziobry. - Maski spadły, Zbyszek jawnie opowiedział się po stronie Beaty - komentują między sobą ludzie z Nowogrodzkiej.
   Pierwszy do Belwederu, punktualnie o godz. 18, przyjeżdża Kaczyński. Chwilę po nim - lekko spóźniony Duda. Choć lu­dzie z pałacu zapewniają, że to przypadek, to redaktor naczel­ny tygodnika „Idziemy”, ks. Henryk Zieliński, nazajutrz skarci prezydenta w TVP Info za brak kultury.
Spóźnienie Dudy rzeczywiście wygląda na zaaranżowane. Pracownik Kancelarii Prezydenta Marcin Kędryna skrupulat­nie odnotowuje je na Twitterze - zamieszcza film z przyjazdu obu polityków i zdjęcia z poczekalni w Belwederze. „Czy prezes zostanie wpuszczony? Będzie czekał?” - pytają internauci.
   Spotkanie odbywa się w saloniku na piętrze - bez wina, przy herbacie i kanapkach. Kończy się po ponad dwóch godzinach, choć zdaniem ludzi z Nowogrodzkiej mogło i powinno trwać dłużej. - Prezes chciał jeszcze rozmawiać, ale Duda śpieszył się na samolot do Krakowa na jakąś rodzinną uroczystość - mówi osoba znająca kulisy spotkania.
   Rozmowa toczy się bez świadków, ale zarówno Kaczyński, jak i Duda zrelacjonują ją później współpracownikom. Zgod­nie stwierdzą, że spotkanie odbyło się w przyjaznej atmosferze i zakończyło zawarciem tymczasowego pokoju. Tymczasowe­go, bo trudno przewidzieć, co się stanie po skierowaniu pre­zydenckich ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa do Sejmu. Do tego momentu ma jednak nie być wzajemnych ataków ani zaczepek.

CHOĆBYM SIĘ OŚMIESZYŁ, TO ZAWETUJĘ
Kaczyński i Duda - twierdzą nasi rozmówcy - zwracali się do siebie po imieniu i wyjaśnili sobie wzajemne nieporozu­mienia. Prezes miał pretensje nie tyle o weta, ile o to, że został nimi zaskoczony. Prezydent w odpowiedzi zauważył, że mini­ster sprawiedliwości Zbigniew Ziobro nie uprzedził go o kształ­cie ustaw ani tym bardziej niczego z nim nie konsultował.
W rozmowie padło też pytanie o PR-owską kampanię dotyczącą sądów, zleconą przez Polską Fundację Narodową. Kaczyński za­pewnił, że nie jest ona w żaden sposób wymierzona w Dudę.
   Co do ustaw o SN i KRS: Kaczyński zapowiedział, że PiS po­prze prezydenckie projekty pod dwoma warunkami. Po pierw­sze ma dojść do wymiany sędziów Sądu Najwyższego, a po drugie musi powstać tam izba dyscyplinarna. - W tej drugiej kwestii są rozbieżności. Duda zgadza się na powołanie izby, ale chce ją umiejscowić tak, że wszystko zostanie po staremu - twierdzi polityk znający relację Kaczyńskiego.
Sporny jest także kluczowy zapis drugiej ustawy. Chodzi o spo­sób powoływania części członków Krajowej Rady Sądownictwa. Andrzej Duda chce, by Sejm wybierał ich 3/5 głosów. Sęk w tym, że PiS do zebrania takiej większości musiałoby się porozumieć z klubem Kukiz’15, piątką posłów niezrzeszonych, kołem Wol­ni i Solidarni (troje członków) oraz Republikanami (trzy głosy). A co, jeśli się nie uda? Duda chce, aby wówczas to on jako prezy­dent dokonywał wyboru.
   - Kaczyński się na to nie zgodził. W przypadku takiego zapisu nikt z opozy­cji nie usiądzie z nim do stołu, by uzgod­nić wspólnych kandydatów do KRS. Wszyscy będą grać na wariant rezerwowy, czyli brak większości 3/5 i przeniesienie decyzji do pałacu - twierdzi rozmówca z Nowogrodzkiej. Według naszych infor­macji szef PiS zaproponował inny scena­riusz awaryjny: wybór pięciu członków KRS przez Sejm (zwykłą większością), pięciu przez Senat i pięciu przez prezy­denta. Na takie rozwiązanie nie zgadza się z kolei Duda, który świetnie wie, że w tej sytuacji to PiS będzie pozorować za­biegi o większość 3/5, nastawiając się od razu na wybór swoich nominatów w obu izbach parlamentu.
   Kilka dni po wizycie Kaczyńskiego Duda organizuje konsultacje z przed­stawicielami klubów parlamentarnych.
Podczas spotkania z opozycją przyzna­je, że wariant rezerwowy proponowany przez Kaczyńskiego mu się nie podoba.
A szefowi klubu parlamentarnego PiS Ryszardowi Terleckiemu mówi wprost: - Rozumiem, że Sejm może wprowadzić zmiany w prezydenckich projektach, ale jeśli sens moich propozycji zostanie wypaczony, to ja tych ustaw nie podpiszę. Choćbym miał się narazić na śmieszność, że wetuję własne ustawy.

NAPINANIE SZNURKA
Kilkanaście godzin po spotkaniu w Belwederze rozchodzi się sensacyjna wiadomość: Kaczyński zaproponował Dudzie pokój w zamian za głowę ministra sprawiedliwości. Targ został przypieczętowany, do końca roku Ziobry ma nie być w rządzie.
   Choć to tylko pogłoska, której nie da się potwierdzić ani na Nowogrodzkiej, ani w pałacu, to Ziobro postanawia wysondo­wać sytuację u źródła. We wtorek umawia się na spotkanie z pre­zesem. - Już samo to, że bez problemu dostał się do Jarosława, było dobrą wiadomością. Na Nowogrodzkiej takie znaki są waż­ne. Gdy na Nowogrodzkiej ktoś wpada w tarapaty, prezes nag­le przestaje odbierać od niego telefony, a pani Basia mówi, że nie ma czasu. W przypadku Zbyszka nic takiego się nie zdarzy­ło. Rozmowa z prezesem też była dobra, taka jak zwykle - mówi współpracownik ministra sprawiedliwości.
   Polityk z otoczenia Kaczyńskiego dodaje: - Dymisja Ziobry jest właściwie niemożliwa. To nie jest zawodnik, którego moż­na by dziś łatwo przewrócić. Ma swoich posłów, na których wisi większość w Sejmie, rozprowadził dziesiątki ludzi w prokuratu­rze i spółkach, kontroluje ważne śledztwa. Poza tym jak mieliby­śmy wyjaśnić to w elektoracie? To popularny minister.
   Jeśli Kaczyński nie może zdymisjono­wać jednego ministra, to czy byłby w sta­nie usunąć szefową całego rządu? I skąd przekonanie, że w ogóle będzie chciał to zrobić?
   Jeden z doradców Kaczyńskiego mówi, że już sama naprawa relacji z Dudą jest sygnałem. To przygotowanie gruntu, pierwszy krok do wymiany premiera.
- Szydło nie ma trwałego zaplecza. Po­zbycie się jej jest dużo łatwiejsze niż dy­misja Ziobry czy nawet Macierewicza. Motyw? Presja współpracowników, któ­rzy chcą, żeby premierem był Kaczyński, i własne zniecierpliwienie. Kaczyński po­stawił Beatę na czele rządu, ale nigdy nie był entuzjastą jej premierostwa - twier­dzi nasz rozmówca.
   Współpracownik prezydenta dodaje: - Nie wiem, co dokładnie Duda usłyszał od Kaczyńskiego, ale po tym spotkaniu poszedł sygnał do ludzi w kancelarii, że prezes dojrzał do wymiany premiera.
Ludzie z otoczenia głowy państwa py­tani, czy takie gesty jak wizyta Kaczyń­skiego w Belwederze mogą z powrotem przemienić Dudę w Adriana, są zdania, że powrotu do dawnych relacji już nie ma. Ale zaraz przyznają, że „w przypadku Andrzeja akurat w tej sprawie pewności nie ma nigdy”.
   Przecież nawet tak chętnie oglądany w pałacu odcinek „Ucha prezesa” zaczyna się od sceny, w której prezes dowiaduje się o prezydenckich wetach. Najpierw dostaje szału. Zrywa firankę, zrzuca obraz, rozbija szybę. Ale potem, gdy złość mu minie, prze­nikliwie spojrzy na Mariusza i zawyrokuje: - Andrzej poleciał gdzieś na wariata, ale napnie mu się sznurek na nodze i wróci.

Premier szyta na miarę

Gdyby szefowa polskiego rządu nagle zniknęła, pewnie mało kto by to zauważył. Nie wnosi niczego własnego, jest figurą zbędną. Ale to właśnie kieszonkowy format Beaty Szydło jest jej największym atutem.

Okutany islamista z kałachem, przestraszo­na Merkel, ponury Tusk i buńczuczny Ma­cron. Za ich plecami wtopieni w tło obcy o śniadych, wykrzywionych wściekłością obliczach. Oto pogrążająca się w chaosie Europa. Ale na szczęście jest ona. Na głów­nym planie, w karminowym kostiumie, z nieodłączną broszką. Dumnie spogląda w obiektyw. Prawa dłoń zaciśnięta w pięść dostojnie opiera się na lewej. Okład­kowy slogan „Nie złamią nas” zapowiada sześciokolumnowy wywiad z Beatą Szydło w tygodniku „Sieci Prawdy”.
   W tym samym tygodniu pani premier - znów w karminowym żakiecie - odbiera w Krynicy nagrodę Człowieka Roku. Tym razem w roli symbolu potęgi polskiej gospodarki. Beznamięt­nym tonem powtarza wytarty do spodu frazes o „biało-czerwo­nej drużynie”. Wspominając - który to już raz? - „kampanijne szlaki” sprzed dwóch lat. Mimo że polska polityka właśnie żyj e spektakularną bijatyką ówczesnych drużynowych.
   Zgodnie z pisowskim rytuałem podziękuje też „panu pre­mierowi” Kaczyńskiemu, bez którego wizji i determinacji nie byłoby tych wielkich zwycięstw. Każdy inny na jej miejscu akurat teraz darowałby sobie grzecznościowego „pana pre­miera”. Kilka chwil przed uroczystością prezydencki rzecznik Krzysztof Łapiński oświadczył dziennikarzom, iż o obsadzie MON i innych ministerialnych stanowisk głowa państwa może rozmawiać jedynie z Kaczyńskim. Z miejsca czyniąc nagrodę dla Szydło zjawiskiem memicznym.
   Ileż wyrzeczeń potrzeba, aby w milczeniu znosić afronty - udawać, że świeci słońce? I jakiż to kontrast między aran­żowanymi twardymi pozami i bijącą po oczach bezradnością szefowej rządu? Ile znaczy „nie złamią nas” w ustach oso­by złamanej?
   W rankingach zaufania znajduje się w czołówce, choć kon­kurencja tu raczej mierna. W podzielonej Polsce jedynie pre­zydent Duda (i to dopiero po ostatnich wetach) może liczyć na minimum akceptacji po drugiej stronie barykady.
   Poparcie dla premier Szydło nie ulega większym wahaniom, stale mieszcząc się w przedziale 45-50 proc. (według CBOS). Nieco lepiej od pani premier - zwykle o kilka punktów procen­towych - oceniany jest cały rząd. I nic w tym dziwnego, skoro na czele jednego z najbardziej wyrazistych gabinetów III RP stoi bodaj najmniej wyraźny jak dotąd premier. Sama Szydło zna swoje miejsce, określa się kapitanem rządowej drużyny, a selekcjonerem jej zdaniem jest Jarosław Kaczyński.

Wielka nieistotna
Względna osobista popularność Beaty Szydło jest funkcją popularności rządów „dobrej zmiany”. Nie stanowi już zatem istotnej wartości dodanej. Wyborcy PiS niemal jednogłośnie akceptują ją na stanowisku. Ale już tylko co trzeci zwolennik Kukiza. Wśród niezdecydowanych bądź niegłosujących Szydło ma mniej więcej tylu zwolenników, ilu przeciwników.
   W coraz większym stopniu traci polityczne znaczenie - wy­pełnia pewne miejsce, ale nie jest figurą. Tyle że koordynuje administracyjną rutynę i prowadzi posiedzenia rządu. Stra­tegiczne centrum polityczne mieści się jednak poza jej kan­celarią. Podejmuje gości z zagranicy i uczestniczy w unijnych szczytach, lecz realizuje tam narzucone wytyczne. Kluczowe spotkania na najwyższym szczeblu już poza protokołem dy­plomatycznym odbywa prezes Kaczyński.
   Gabinet Szydło to mozaika księstw we władaniu lenników prezesa. Oficjalna hierarchia tworzy fikcję. Rząd od dawna rozdzierany jest wewnętrzną rywalizacją ministrów Morawieckiego i Ziobry. Suwerenny premier rozstawiłby towarzy­stwo po kątach. Ale pani kapitan wchodzi w sojusz z podle­gającym jej ministrem sprawiedliwości, aby zneutralizować również podległego, choć de facto znacznie bardziej od niej wpływowego wicepremiera. Sama, jak się wydaje, w miarę samodzielnie zarządza głównie dwoma resortami: pracy i edukacji.
   Pytana o drażliwe kwestie, zazwyczaj wykręca się sianem. Zawsze ma w zanadrzu gotowe formułki („Macierewicz ma wrogów, bo się naraził wpływowym grupom interesów”). Gdy dochodzi do ewidentnego skandalu (jak ostatnio z Autosanem), premier prosi, aby „dać czas oficjalnym organom na wyjaśnienie sprawy”.
   Bezradność Beaty Szydło najpełniej objawia się jednak wtedy, gdy pojawia się hasło rekonstrukcji gabinetu. Powraca zresztą regularnie, bo od czasów Tuska to najskuteczniejszy sposób sprowokowania medialnego szumu w celu odwrócenia kota ogonem; w scentralizowanych systemach obsada mini­sterstw przeważnie jest kwestią drugorzędną. Powiada wtedy pani premier, że zmiany personalne są naturalne, dziś jednak nie ma potrzeby ich przeprowadzania, choć w przyszłości, kto wie, taka potrzeba może zaistnieć.
   O tym jednak jest w stanie przesądzić tylko i wyłącznie Ja­rosław Kaczyński. To prezes ma monopol na recenzowanie ministrów, z czego korzysta intensywnie. Jak na czerwcowym kongresie PiS, gdy Beacie Szydło pokazano tylko krzesło, z którego mogła klaskać. Bez prawa do zabrania głosu.
   Koniec końców to jednak ona, a nie prezes, musi potem pu­blicznie objaśniać absurdy pisowskiej hierarchii. Słyszymy wtedy, że konsultacje kluczowych decyzji z szefem rządzące­go ugrupowania to objaw zdrowej demokracji. „Martwiłabym się, gdyby było odwrotnie. Gdyby prezes nie pytał, co ja tam robię, to byłaby oznaka naprawdę dużych kłopotów” - doda­wała ostatnio z gorliwością prymuski.
Wizernnkowo również wnosi niewiele. Mimo nagrody w Kry­nicy twarzą polityki gospodarczej jest Mateusz Morawiecki. Twardy prawicowy rdzeń obsługują Antoni Macierewicz i Zbi­gniew Ziobro. Pomosty do politycznego centrum przerzuca prezydent Duda wspierany przez Jarosława Gowina.
   - Beacie Szydło pozostaje rola dozorczyni, która dba o to, aby liście zostały uprzątnięte, a śmieci wywiezione. Ratuje się więc budowaniem wizerunku fighterki. Lecz i tu wypada bla­do, bo stać ją tylko na połajanki nauczycielki z podstawówki. Wcześniej za uczniów robiła opozycja, teraz Macron i Brukse­la - mówi POLITYCE politolog specjalizujący się w politycz­nym marketingu.

Ofiara własnej propagandy
Połajanek w wywiadzie dla „Sieci Prawdy” nie brakuje. Opozycja nieraz już dostawała od Szydło linijką po łapach (np. że „nie kocha Polski”). Teraz pani premier przeszła jednak samą siebie, insynuując, iż w razie zmiany władzy Niemcy wy­muszą na PO zniesienie programu 500 plus. To zdanie pokazuje całą niefrasobliwość dzisiejszej władzy, która nie liczy się ani z wewnętrznymi opiniami, ani zewnętrzną reputacją, a chce jedynie utwardzać elektorat.
   A poza tym klasyka gatunku. Raz jeszcze usłyszeliśmy, że „Za­chód musi uznać nas za partnera, a nie posłusznego wykonawcę kolejnych dyrektyw”. Nie wiadomo jednak, skąd ten przymus, skoro widać gołym okiem, iż do osławionej polskiej wrażliwości europejskie stolice podchodzą jak do śmierdzącego jaja. Można tylko wierzyć pani premier na słowo, gdy powiada, że „nie da się Polski, dużego kraju, jednego z liderów, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy w Europie, wystawić poza nawias decyzyjny. Nie pozwolimy na to ani my, ani inne państwa wspólnoty”.
   Najświeższy lejtmotyw Beaty Szydło jest o tym, że podczas gdy Polskę atakują złe brukselskie elity, zachodnie społeczeń­stwa wręcz marzą o takim życiu jak u nas. „Ludzie w Polsce, w miejscach publicznych, czują się bezpiecznie. (...) Nie żyją w lęku, że każde wyjście nocą na plażę czy na deptak może się skończyć tragedią. (...) W tym ataku na nas chodzi o to, by przykład innej, lepszej polityki, nie stał się atrakcyjny dla społeczeństw Zachodu, coraz bardziej zaniepokojonych nie­skuteczną polityką swych elit”.
   Klasyczna już figura „zwykłych Polaków” została teraz roz­szerzona na zwykłych Europejczyków. Trudno jednak orzec, na ile intensywne są osobiste kontakty pani premier z przedsta­wicielami tego gatunku. Bo z badań statystycznych wychodzi coś dokładnie odwrotnego. Według ostatniego Eurobarome­tru terroryzmu obawia się 44 proc. obywateli UE, a imigracji - 38 proc. Ponadprzeciętny lęk zarejestrowano za to w bez­piecznej i twardo odmawiającej przyjęcia choćby jednego uchodźcy Polsce: 57 proc. (terroryzm) oraz 53 proc. (imigracja)! To rzecz jasna efekt agresywnej i ksenofobicznej propagandy PiS wymierzonej w imigrantów, w wypowiedziach Beaty Szydło funkcjonujących często jako „ci ludzie”. Wielkie mobilizacje społeczne oparte na lęku zawsze mają podobny finał. Co mo­żemy wywieść również z ewolucji samej pani premier.
   Cofnijmy się o dekadę, do maja 2007 r. To czas pierwszych rządów PiS. Do mediów właśnie trafia wstrząsająca historia o młodej Nigeryjce, podstępnie zwabionej do polskiego domu publicznego, gdzie była katowana, brutalnie gwałcona i zara­żona wirusem HIV. Po tym wszystkim bezduszny aparat pań­stwowy nakazał deportację nielegalnej imigrantki.
   Poseł Beata Szydło wygłosiła z trybuny sejmowej interpela­cję: „Historia tej młodej kobiety z Nigerii jest bardzo wstrzą­sająca. Pytanie, czy jedyna. Czy nie było takich zdarzeń w przypadkach innych osób, które w naszym kraju znalazły się w poszukiwaniu wolności i pracy, i z różnych powodów, często z własnej, ale często również i nie z własnej winy popadły w kłopoty i trudności? (...) Jesteśmy takim krajem, w którym tego typu przypadki powinny budzić szczególną refleksję, po­nieważ przez wiele dziesięcioleci my również poniewieraliśmy się po świecie w poszukiwaniu wolności i pracy”.
   To była pierwsza kadencja poselska Szydło. Zajmowała jeszcze odległe miejsce na sali sejmowej, poza rodzinnymi stronami mało kto ją kojarzył. Równolegle interpelację w tej samej sprawie złożyła wtedy jej bliska przyjaciółka z klubu PiS, a dziś szefowa gabinetu pani premier Elżbieta Witek. Po deka­dzie klimat wokół imigrantów radykalnie się zmienił, ale czy to wystarczy, aby uzasadnić tak krańcowe stępienie wrażliwości Beaty Szydło?
   Po co to wszystko, cała ta retoryka? Perfekcyjnie zestrojona antyimigrancka krucjata PiS nie wymaga już wzmocnienia. Pewnie bardziej by się przysłużyła premier swemu obozowi, gdyby trzymała się łagodniejszych tonów. Bo przecież to nie opozycja - na przekór sondażom popierająca, choć niekonse­kwentnie, przyjmowanie uchodźców - w pierwszej kolejności zagraża dziś PiS. Groźniejsza dla rządzących jest ich własna radykalna popędliwość, zakodowany w pisowskim DNA ele­ment szaleństwa. Andrzej Duda dowiódł, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na „dobrą zmianę” z ludzką twarzą, a choćby jej nieśmiałe symptomy.
   Wygląda jednak na to, że przypadek prezydenta to tylko wy­jątek potwierdzający ogólną regułę. Szydło, pozostając pod ju­rysdykcją Kaczyńskiego, nie można sobie pozwolić chociażby na fragmentaryczne zaznaczenie osobistej autonomii. Bo ni­gdy nie wiadomo, co może ją spotkać. Stanem naturalnym jest permanentna niepewność. Huśtawka upokorzeń i nagłych wy­niesień. Sprzeczne ze sobą sygnały, co zmusza do zachowania czujności i ciągłego adaptowania się do zmiennych kontekstów. Nie bez znaczenia jest też pewnie nadwyżka bezinteresownego okrucieństwa, którym prezes PiS - choć wcale nie musi tego robić - oliwi mechanizmy dyscyplinowania swych wasali.

Zwykła Polka u władzy
Szydło od dwóch lat znaj duj e się w sytuacji schizofrenicznej. Oficjalnie jest premierem rządu odnoszącego wielkie sukcesy. Nieoficjalnie wciąż mówi się o zmianie premiera. Skoro jest więc tak dobrze, to czemu tak źle? Miała w tej sytuacji do wy­boru dwa wyjścia, oba ryzykowne. Budować osobistą popular­ność poprzez trzymanie się z dala od politycznego wentylato­ra, retoryczne umiarkowanie, pilnowanie spraw społecznych. Albo wtopić się w zradykalizowane pisowskie tło. I wybrała to drugie. Tym samym przestała odgrywać rolę, która w kam­panii wyborczej umożliwiła jej wejście na szczyt. Wówczas jej pragmatyzm (a także kobiecość) amortyzował twarde przy­wództwo Kaczyńskiego. Drażliwe kwestie ustrojowe zostały zakopane, a PiS sprawnie odgrywało rolę partii „zwykłych Polek i Polaków”.
   Beata Szydło nieźle się do tego nadawała. Sama przecież była normalsem. Przedstawicielka polskiej prowincji. Bez epizodu opozycyjnego w PRL, co w polskiej polityce do nie­dawna zapewniało tytuł szlachecki. Mąż nauczyciel, starszy syn na medycynie, młodszy poszedł na księdza. „Typowa polska rodzina” - jak pisał tygodnik „Do Rzeczy”. Nawet jeśli wykształcona (magister etnografii, studia doktoranckie i po­dyplomowe na dwóch kierunkach), trudno u Szydło doszukać się inteligenckich naleciałości. Naśmiewano się kiedyś z Tuska, że zamiast czytać ważne książki o świecie, z braku czasu zadowala się specjalnie dla niego sporządzanymi skrótami. Szydło zapytana o ostatnio przeczytaną książkę podaje bestsellerowy thriller „Dziewczynę z pociągu”. Albo dzieli się sympatią dla swojskiego serialu „Ranczo”.
   Lektura jej wywiadów to robota dla wytrwałych. Zazwyczaj to technokratyczny żargon przeplatany propagandowymi sloganami. Czy zręczność jak w ostatniej rozmowie z „Super Expressem”. Pada pytanie, o czym rozmawiała z prezydentem podczas wspólnego urlopu w Juracie. Odpowiedź: „Byłam nad morzem. Jeżdżę tam co roku od wielu lat. Nie ja jedna. Cieszę się, że nad polskim morzem wypoczywa coraz więcej Polaków”.
   Koneserom oferuj e więc niewiele. Z drugiej strony to przecież kariera niemal żywcem wyjęta z dawnych inteligenckich wyobrażeń o normalnej demokratycznej polityce. Kie­dyś łudzono się, że gdy odejdzie wreszcie so­lidarnościowe pokolenie z jego obciążeniami rodem z „Biesów”, do głosu dojdą pragma­tycy ukształtowani w pracy samorządowej. Ideowo letni, ale i nie tak zepsuci politycz­nym cynizmem jak wychowankowie partyjnych młodzieżówek. Beata Szydło doskona­le zmieściłaby się w ówczesnym szablonie.
Do kampanii 2015 r. była pracowitą sejmową mrówką, a wcześniej przez dwie kadencje burmistrzem w rodzinnych Brzeszczach.
   Tyle że dawne nadzieje pokładane w samo­rządowcach okazały się jedynie złudzeniem racjonalnego rozumu, który nie chciał do­strzec, iż wielkimi zbiorowościami najspraw­niej manipuluje się, wzbudzając negatywne emocje i prymitywne popędy. Że gdy zbliża się głód wielkich narracji, to umiar i rozsądek tracą rację bytu. Granica między pragmatyzmem i mimikrą nagle staje się zatarta. I kariera Beaty Szydło znakomicie to pokazuje.
   Wyniesieni przez PiS na ołtarze „zwykli Polacy” zawsze byli zresztą tworzywem plastycznym. „Polak nie ma modelu. Po pro­stu nie wie, kim chciałby być” - pisał przed laty Jan Błoński. „Oczywiście, gdyby był żywym ideałem, postanowiłby zostać ofiarny jak Judym, wydajny jak Ford, trzeźwy jak francuski bur­żuj, płomienny jak rosyjski rewolucjonista i pełen fantazji jak Zagłoba. Jednak od tej samej krowy nie można żądać i mleka, i mięsa. Dlatego między społecznym postępowaniem a społecz­ną świadomością powstało pęknięcie: ta ostatnia jest zbioro­wiskiem różnych wzorców osobowych, które dostarczają alibi codziennemu postępowaniu”.
   A także politycznym wyborom. Kreowany przez inteligencję w latach 90. etos klasy średniej co prawda wywołał rewolucję edukacyjną, lecz rosnącym aspiracjom życiowym nie towa­rzyszył istotny wzrost obywatelskiej świadomości. „Zwykły Polak” nie dążył do partycypacji, nadal chłonął podsuwane mu z góry wzorce. Dał się zaprosić Tuskowi do beztroskiego wspólnego grillowania w przyjaznej europejskiej przestrzeni. Dziś, masowany przez Kaczyńskiego, dla odmiany praktykuje separatystyczną polskość, przeciwstawioną zgniłym trendom zachodnim. Zadowolony, że nikt nie stawia mu wymagań.
   Monotonne mantry Szydło („gospodarka się rozpędza, ludzie mają pracę, są zadowoleni, Polska jest pięknym i bezpiecznym krajem, rodzi się coraz więcej dzieci”) muszą tak skrojonemu „zwy­kłemu Polakowi” dawać szczególne ukojenie. W tej roli nigdy nie wyręczy pani premier ani bankowiec i milioner Morawiecki, ani żoliborski rewolucjonista Kaczyński. „Zwykła Polka” Beata Szy­dło ma nad nimi tę przewagę, że jest jednocześnie tworzywem i współtwórcą pisowskiej opowieści. I być może to stanowi główny sens jej trwania.
Rafał Kalukin
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz