Poskramianie Andrzeja
Jarosław Kaczyński
chce znowu przemienić Andrzeja Dudę w Adriana. Podczas wizyty w Belwederze dał
mu do zrozumienia, że czas skonfliktowanej z pałacem Beaty Szydło właśnie
minął. Czy to wystarczy?
Michał Krzymowski
Polityk z
otoczenia głowy państwa: - Wrażenia po zeszłotygodniowej wizycie Jarosława?
Jedno zasadnicze: Beata jest posprzątana, jej już nie ma.
Rozmówca z Nowogrodzkiej: - Prezes nie
przystąpi do wymiany premiera bez pewności, jak zachowa się prezydent. Mając
przeciwko sobie i Dudę, i Szydło, mógłby zostać ograny. Zaczęłyby się targi,
spekulacje. A po co mu to? Lepiej zrobić wszystko na własnych zasadach.
BEATA DO BRUKSELI
Wśród polityków Prawa
i Sprawiedliwości krążą dwa scenariusze wymiany Szydło na Kaczyńskiego. Pierwszy to konstruktywne wotum
nieufności: grupa posłów PiS składa wniosek o usunięcie dotychczasowej szefowej
rządu i powołanie w jej miejsce prezesa PiS. To wariant, który wiąże Dudzie
ręce i nie daje mu pola do prowadzenia gry. Bo - gdy już wniosek przejdzie
przez Sejm - powierzenie misji tworzenia nowego rządu będzie formalnością.
Konstruktywne wotum jest jednak rozwiązaniem
siłowym, mało eleganckim. Konieczna jest debata w Sejmie, trzeba uzasadnić
dymisję dotychczasowej premier i dać głos opozycji. Taki scenariusz jest więc
ostatecznością, Kaczyński może go użyć, jeśli partia nie zawrze pokoju z
pałacem, a on nie będzie mieć zaufania do Dudy.
Inna ścieżka to złożenie dymisji przez samą
Szydło. W taki sposób w 2006 roku Kaczyński przejął władzę po Kazimierzu
Marcinkiewiczu. To wariant bardziej
wyrafinowany, aksamitny. Ten sposób wymiany rządu wytrąca argumenty opozycji,
odbywa się w dobrym stylu i atmosferze wzajemnego porozumienia następujących
po sobie premierów. Ale też stawia w centrum wydarzeń prezydenta, który
powierza misję tworzenia rządu jeszcze przed sejmowym głosowaniem. Z punktu
widzenia prezesa PiS jest to więc rozwiązanie ryzykowne, bo przecież Duda
mógłby tę procedurę wykorzystać do snucia spekulacji - czy na pewno to Kaczyński
powinien być premierem? Może Morawiecki byłby lepszy? I do stawiania warunków
dotyczących składu nowego gabinetu. A przecież wiadomo, że prezydent chętnie
pozbyłby się z rządu przynajmniej dwóch osób: Antoniego Macierewicza i
Zbigniewa Ziobry.
Innymi słowy, Szydło może zostać zmuszona do
złożenia dymisji tylko wtedy, jeżeli między prezesem a prezydentem będzie
pokój.
- Beata jest zmęczona, psychicznie i
fizycznie. Jeszcze się broni, ale czuje, że to już równia pochyła - mówi
człowiek z otoczenia szefowej rządu.
- Czego zażąda w zamian za aksamitne oddanie
władzy?
- Cel maksimum to stanowisko komisarza.
Minimum - start w wyborach europejskich i stanowisko lidera frakcji lub w najgorszym
wypadku wiceszefa europarlamentu. Szydło od jakiegoś czasu intensywnie uczy
się angielskiego.
Rozmówca z otoczenia
Kaczyńskiego: - Te aspiracje są w partii znane. Beata już w 2014 roku
zabiegała o miejsce na liście do europarlamentu. Uczynienie z niej twarzy
kampanii będzie dla Kaczyńskiego wygodne. To nie jest wygórowana cena.
SUKCES DUDY, KLĘSKA ZIOBRY
Kawiarnia w pół drogi
między Krakowskim Przedmieściem a Nowogrodzką.
Wpada lekko spóźniony współpracownik Andrzeja Dudy.
- Przepraszam, ale oglądałem „Ucho prezesa”
- wyjaśnia.
- Który odcinek?
- Ten, w którym Andrzej wetuje i przestaje
być Adrianem.
- Z czyjej inicjatywy doszło do spotkania w
Belwederze?
- Formalnie zapraszał prezydent, ale w
praktyce to Kaczyński zabiegał o rozmowę. Przez pośredników wysyłał sygnały do pałacu, że chciałby się
spotkać i porozmawiać.
Polityk z głównej siedziby PiS przy
Nowogrodzkiej potwierdza. Zabiegi dotyczące spotkania z prezydentem zaczęły
się po powrocie prezesa z urlopu. Kaczyński - ciągnie rozmówca - przyjechał do
Warszawy z konkretnym planem. Chce pokazać, kto naprawdę rządzi na prawicy, i
odzyskać kontrolę nad sytuacją. Sygnały o chęci spotkania z Dudą miały
popłynąć do pałacu dwoma kanałami, przez szefa gabinetu prezydenta Krzysztofa
Szczerskiego i jednego ze współpracowników Kaczyńskiego. Którego? - Nie mogę
ujawnić, o jego roli w tej sprawie wie wąskie grono. To polityk mający
osobisty kontakt zarówno z prezesem, jak i z prezydentem. Ale aranżowanie
tego spotkania zaczęło się z mniej więcej dwutygodniowym wyprzedzeniem - mówi
nasz informator.
Inny rozmówca zwraca uwagę, że miarą relacji
między Kaczyńskim a Dudą będzie los prezydenckich ustaw o sądach. I
retorycznie pyta, kto może najwięcej stracić na ich uchwaleniu. - Oczywiście
Ziobro - ciągnie, nie czekając na odpowiedź.
- Wie, że przyjęcie projektów
prezydenckich udowodni, iż reformę sądownictwa można przeprowadzić w
cywilizowany sposób. Bez podpalania kraju i prowokowania antyrządowych
demonstracji. To dlatego jego zastępca Patryk Jaki tak chętnie wchodzi w
polemiki z prezydenckim rzecznikiem. Ziobro ma interes w wysadzeniu tych ustaw
w powietrze, dlatego eskalował konflikt. Prezes to widział i zareagował. Gdyby
nie wizyta w Belwederze, ludzie Ziobry i Dudy zaczęliby się publicznie
opluwać.
PREZES W POCZEKALNI
Gdy wizyta Kaczyńskiego
jest już umówiona, ale media jeszcze o niej nie wiedzą, prezydent zaczyna
grę. Okazja jest wyśmienita - w mediach od kilkudziesięciu godzin krąży informacja,
że miał naciskać na Szydło w sprawie dymisji szefa MON Antoniego Macierewicza.
Każe swojemu rzecznikowi Krzysztofowi Łapińskiemu to zdementować i zaznaczyć,
że gdyby prezydent oczekiwał zmian w rządzie, to zwróciłby się z tym nie do
pani premier, lecz do prezesa PiS.
Gdy wreszcie wycieknie informacja o
spotkaniu w Belwederze, powstanie wrażenie: proszę bardzo, wystarczyło pstryknięcie
palcami i Kaczyński jedzie do Dudy. Czy będzie z nim omawiać zmiany w rządzie?
A może chodzi o dymisję samej pani premier?
W dniu spotkania te spekulacje pojawiają się
nawet wśród polityków PiS. Grunt jest podatny - od kilku dni cała partia żyje
informacjami napływającymi z Forum Ekonomicznego w Krynicy, na którym Szydło
odebrała nagrodę Człowiek Roku. Skutecznie „rozprowadzili” ją tam ludzie
Ziobry. - Maski spadły, Zbyszek jawnie opowiedział się po stronie Beaty -
komentują między sobą ludzie z Nowogrodzkiej.
Pierwszy do Belwederu, punktualnie o godz.
18, przyjeżdża Kaczyński. Chwilę po nim - lekko spóźniony Duda. Choć ludzie z
pałacu zapewniają, że to przypadek, to redaktor naczelny tygodnika „Idziemy”,
ks. Henryk Zieliński, nazajutrz skarci prezydenta w TVP Info za brak kultury.
Spóźnienie Dudy rzeczywiście
wygląda na zaaranżowane. Pracownik Kancelarii Prezydenta Marcin Kędryna
skrupulatnie odnotowuje je na Twitterze - zamieszcza film z przyjazdu obu
polityków i zdjęcia z poczekalni w Belwederze. „Czy prezes zostanie wpuszczony?
Będzie czekał?” - pytają internauci.
Spotkanie odbywa się w saloniku na piętrze -
bez wina, przy herbacie i kanapkach. Kończy się po ponad dwóch godzinach, choć
zdaniem ludzi z Nowogrodzkiej mogło i powinno trwać dłużej. - Prezes chciał
jeszcze rozmawiać, ale Duda śpieszył się na samolot do Krakowa na jakąś
rodzinną uroczystość - mówi osoba znająca kulisy spotkania.
Rozmowa
toczy się bez świadków, ale zarówno Kaczyński, jak i Duda zrelacjonują ją
później współpracownikom. Zgodnie stwierdzą, że spotkanie odbyło się w
przyjaznej atmosferze i zakończyło zawarciem tymczasowego pokoju. Tymczasowego,
bo trudno przewidzieć, co się stanie po skierowaniu prezydenckich ustaw o
Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa do Sejmu. Do tego momentu ma
jednak nie być wzajemnych ataków ani zaczepek.
CHOĆBYM SIĘ
OŚMIESZYŁ, TO ZAWETUJĘ
Kaczyński i Duda -
twierdzą nasi rozmówcy -
zwracali się do siebie po imieniu i wyjaśnili sobie wzajemne nieporozumienia.
Prezes miał pretensje nie tyle o weta, ile o to, że został nimi zaskoczony.
Prezydent w odpowiedzi zauważył, że minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro
nie uprzedził go o kształcie ustaw ani tym bardziej niczego z nim nie
konsultował.
W rozmowie padło też pytanie o
PR-owską kampanię dotyczącą sądów, zleconą przez Polską Fundację Narodową.
Kaczyński zapewnił, że nie jest ona w żaden sposób wymierzona w Dudę.
Co do ustaw o SN i KRS: Kaczyński
zapowiedział, że PiS poprze prezydenckie projekty pod dwoma warunkami. Po
pierwsze ma dojść do wymiany sędziów Sądu Najwyższego, a po drugie musi
powstać tam izba dyscyplinarna. - W tej drugiej kwestii są rozbieżności. Duda
zgadza się na powołanie izby, ale chce ją umiejscowić tak, że wszystko zostanie
po staremu - twierdzi polityk znający
relację Kaczyńskiego.
Sporny jest także kluczowy zapis
drugiej ustawy. Chodzi o sposób powoływania części członków Krajowej Rady
Sądownictwa. Andrzej Duda chce, by Sejm wybierał ich 3/5 głosów. Sęk w tym, że
PiS do zebrania takiej większości musiałoby się porozumieć z klubem Kukiz’15,
piątką posłów niezrzeszonych, kołem Wolni i Solidarni (troje członków) oraz
Republikanami (trzy głosy). A co, jeśli się nie uda? Duda chce, aby wówczas to
on jako prezydent dokonywał wyboru.
- Kaczyński się na to nie zgodził. W
przypadku takiego zapisu nikt z opozycji nie usiądzie z nim do stołu, by uzgodnić
wspólnych kandydatów do KRS. Wszyscy będą grać na wariant rezerwowy, czyli brak
większości 3/5 i przeniesienie decyzji do pałacu - twierdzi rozmówca z
Nowogrodzkiej. Według naszych informacji szef PiS zaproponował inny scenariusz
awaryjny: wybór pięciu członków KRS przez Sejm (zwykłą większością), pięciu przez
Senat i pięciu przez prezydenta. Na takie rozwiązanie nie zgadza się z kolei
Duda, który świetnie wie, że w tej sytuacji to PiS będzie pozorować zabiegi o
większość 3/5, nastawiając się od razu na wybór swoich nominatów w obu izbach
parlamentu.
Kilka dni po wizycie Kaczyńskiego Duda
organizuje konsultacje z przedstawicielami klubów parlamentarnych.
Podczas spotkania z opozycją
przyznaje, że wariant rezerwowy proponowany przez Kaczyńskiego mu się nie
podoba.
A szefowi klubu parlamentarnego
PiS Ryszardowi Terleckiemu mówi wprost: - Rozumiem,
że Sejm może wprowadzić zmiany w prezydenckich projektach, ale jeśli sens moich
propozycji zostanie wypaczony, to ja tych ustaw nie podpiszę. Choćbym miał się
narazić na śmieszność, że wetuję własne ustawy.
NAPINANIE SZNURKA
Kilkanaście godzin po
spotkaniu w Belwederze rozchodzi się sensacyjna wiadomość: Kaczyński zaproponował Dudzie pokój w
zamian za głowę ministra sprawiedliwości. Targ został przypieczętowany, do
końca roku Ziobry ma nie być w rządzie.
Choć to tylko pogłoska, której nie da się
potwierdzić ani na Nowogrodzkiej, ani w pałacu, to Ziobro postanawia wysondować
sytuację u źródła. We wtorek umawia się na spotkanie z prezesem. - Już samo
to, że bez problemu dostał się do Jarosława, było dobrą wiadomością. Na
Nowogrodzkiej takie znaki są ważne. Gdy na Nowogrodzkiej ktoś wpada w
tarapaty, prezes nagle przestaje odbierać od niego telefony, a pani Basia
mówi, że nie ma czasu. W przypadku Zbyszka nic takiego się nie zdarzyło.
Rozmowa z prezesem też była dobra, taka jak zwykle - mówi współpracownik
ministra sprawiedliwości.
Polityk z otoczenia Kaczyńskiego dodaje: -
Dymisja Ziobry jest właściwie niemożliwa. To nie jest zawodnik, którego można
by dziś łatwo przewrócić. Ma swoich posłów, na których wisi większość w Sejmie,
rozprowadził dziesiątki ludzi w prokuraturze i spółkach, kontroluje ważne
śledztwa. Poza tym jak mielibyśmy wyjaśnić to w elektoracie? To popularny
minister.
Jeśli Kaczyński nie może zdymisjonować
jednego ministra, to czy byłby w stanie usunąć szefową całego rządu? I skąd
przekonanie, że w ogóle będzie chciał to zrobić?
Jeden z doradców Kaczyńskiego mówi, że już
sama naprawa relacji z Dudą jest sygnałem. To przygotowanie gruntu, pierwszy
krok do wymiany premiera.
- Szydło nie ma trwałego
zaplecza. Pozbycie się jej jest dużo łatwiejsze niż dymisja Ziobry czy nawet
Macierewicza. Motyw? Presja współpracowników, którzy chcą, żeby premierem był
Kaczyński, i własne zniecierpliwienie. Kaczyński postawił Beatę na czele
rządu, ale nigdy nie był entuzjastą jej premierostwa - twierdzi nasz rozmówca.
Współpracownik prezydenta dodaje: - Nie wiem, co dokładnie Duda usłyszał od Kaczyńskiego, ale
po tym spotkaniu poszedł sygnał do ludzi w kancelarii, że prezes dojrzał do
wymiany premiera.
Ludzie z otoczenia głowy państwa
pytani, czy takie gesty jak wizyta Kaczyńskiego w Belwederze mogą z powrotem
przemienić Dudę w Adriana, są zdania, że powrotu do dawnych relacji już nie ma.
Ale zaraz przyznają, że „w przypadku Andrzeja akurat w tej sprawie pewności nie
ma nigdy”.
Przecież nawet tak chętnie oglądany w pałacu
odcinek „Ucha prezesa” zaczyna się od sceny, w której prezes dowiaduje się
o prezydenckich wetach. Najpierw dostaje szału.
Zrywa firankę, zrzuca obraz, rozbija szybę. Ale potem, gdy złość mu minie, przenikliwie
spojrzy na Mariusza i zawyrokuje: - Andrzej poleciał gdzieś na wariata, ale
napnie mu się sznurek na nodze i wróci.
Premier szyta na miarę
Gdyby szefowa
polskiego rządu nagle zniknęła, pewnie mało kto by to zauważył. Nie wnosi
niczego własnego, jest figurą zbędną. Ale to właśnie kieszonkowy format Beaty
Szydło jest jej największym atutem.
Okutany
islamista z kałachem, przestraszona Merkel, ponury
Tusk i buńczuczny Macron.
Za ich plecami wtopieni w tło obcy o śniadych, wykrzywionych wściekłością obliczach. Oto
pogrążająca się w chaosie Europa. Ale na szczęście jest ona. Na głównym
planie, w karminowym kostiumie, z nieodłączną broszką. Dumnie spogląda w
obiektyw. Prawa dłoń zaciśnięta w pięść dostojnie opiera się na lewej. Okładkowy
slogan „Nie złamią nas” zapowiada sześciokolumnowy wywiad z Beatą Szydło w
tygodniku „Sieci Prawdy”.
W tym samym tygodniu pani premier - znów w karminowym
żakiecie - odbiera w Krynicy nagrodę Człowieka Roku. Tym razem w roli symbolu
potęgi polskiej gospodarki. Beznamiętnym tonem powtarza wytarty do spodu
frazes o „biało-czerwonej drużynie”. Wspominając - który to już raz? -
„kampanijne szlaki” sprzed dwóch lat. Mimo że polska polityka właśnie żyj e
spektakularną bijatyką ówczesnych drużynowych.
Zgodnie z pisowskim rytuałem podziękuje też „panu premierowi”
Kaczyńskiemu, bez którego wizji i determinacji nie byłoby tych wielkich zwycięstw.
Każdy inny na jej miejscu akurat teraz darowałby sobie grzecznościowego „pana
premiera”. Kilka chwil przed uroczystością prezydencki rzecznik Krzysztof
Łapiński oświadczył dziennikarzom, iż o obsadzie MON i innych ministerialnych
stanowisk głowa państwa może rozmawiać jedynie z Kaczyńskim. Z miejsca czyniąc
nagrodę dla Szydło zjawiskiem memicznym.
Ileż wyrzeczeń potrzeba, aby w milczeniu znosić afronty
- udawać, że świeci słońce? I jakiż to kontrast
między aranżowanymi twardymi pozami i bijącą po oczach bezradnością szefowej
rządu? Ile znaczy „nie złamią nas” w ustach osoby złamanej?
W rankingach zaufania znajduje się w czołówce, choć konkurencja
tu raczej mierna. W podzielonej Polsce jedynie prezydent Duda (i to dopiero po
ostatnich wetach) może liczyć na minimum akceptacji po drugiej stronie
barykady.
Poparcie dla premier Szydło nie ulega większym wahaniom,
stale mieszcząc się w przedziale 45-50 proc. (według CBOS). Nieco lepiej od
pani premier - zwykle o kilka punktów procentowych - oceniany jest cały rząd.
I nic w tym dziwnego, skoro na czele jednego z najbardziej wyrazistych
gabinetów III RP stoi bodaj najmniej wyraźny jak dotąd premier. Sama Szydło zna
swoje miejsce, określa się kapitanem rządowej drużyny, a selekcjonerem jej
zdaniem jest Jarosław Kaczyński.
Wielka nieistotna
Względna osobista popularność
Beaty Szydło jest funkcją popularności rządów „dobrej zmiany”. Nie stanowi już
zatem istotnej wartości dodanej. Wyborcy PiS niemal jednogłośnie akceptują ją
na stanowisku. Ale już tylko co trzeci zwolennik Kukiza. Wśród niezdecydowanych
bądź niegłosujących Szydło ma mniej więcej tylu zwolenników, ilu przeciwników.
W coraz większym stopniu traci polityczne znaczenie - wypełnia
pewne miejsce, ale nie jest figurą. Tyle że koordynuje administracyjną rutynę i
prowadzi posiedzenia rządu. Strategiczne centrum polityczne mieści się jednak
poza jej kancelarią. Podejmuje gości z zagranicy i uczestniczy w unijnych
szczytach, lecz realizuje tam narzucone wytyczne. Kluczowe spotkania na najwyższym
szczeblu już poza protokołem dyplomatycznym odbywa prezes Kaczyński.
Gabinet Szydło to mozaika księstw we władaniu lenników
prezesa. Oficjalna hierarchia tworzy fikcję. Rząd od dawna rozdzierany jest
wewnętrzną rywalizacją ministrów Morawieckiego i Ziobry. Suwerenny premier
rozstawiłby towarzystwo po kątach. Ale pani kapitan wchodzi w sojusz z podlegającym
jej ministrem sprawiedliwości, aby zneutralizować również podległego, choć de
facto znacznie bardziej od niej wpływowego wicepremiera. Sama, jak się wydaje,
w miarę samodzielnie zarządza głównie dwoma resortami: pracy i edukacji.
Pytana o drażliwe kwestie, zazwyczaj wykręca się sianem.
Zawsze ma w zanadrzu gotowe formułki („Macierewicz ma wrogów, bo się naraził
wpływowym grupom interesów”). Gdy dochodzi do ewidentnego skandalu (jak
ostatnio z Autosanem), premier prosi, aby „dać czas oficjalnym organom na
wyjaśnienie sprawy”.
Bezradność Beaty Szydło najpełniej objawia się jednak
wtedy, gdy pojawia się hasło rekonstrukcji gabinetu. Powraca zresztą
regularnie, bo od czasów Tuska to najskuteczniejszy sposób sprowokowania
medialnego szumu w celu odwrócenia kota ogonem; w scentralizowanych systemach obsada
ministerstw przeważnie jest kwestią drugorzędną. Powiada wtedy pani premier,
że zmiany personalne są naturalne, dziś jednak nie ma potrzeby ich
przeprowadzania, choć w przyszłości, kto wie, taka potrzeba może zaistnieć.
O tym jednak jest w stanie przesądzić tylko i wyłącznie Jarosław
Kaczyński. To prezes ma monopol na recenzowanie ministrów, z czego korzysta
intensywnie. Jak na czerwcowym kongresie PiS, gdy Beacie Szydło pokazano tylko
krzesło, z którego mogła klaskać. Bez prawa do zabrania głosu.
Koniec końców to jednak ona, a nie prezes, musi potem publicznie
objaśniać absurdy pisowskiej hierarchii. Słyszymy wtedy, że konsultacje
kluczowych decyzji z szefem rządzącego ugrupowania to objaw zdrowej
demokracji. „Martwiłabym się, gdyby było odwrotnie. Gdyby prezes nie pytał, co
ja tam robię, to byłaby oznaka naprawdę dużych kłopotów” - dodawała ostatnio z
gorliwością prymuski.
Wizernnkowo również wnosi
niewiele. Mimo nagrody w Krynicy twarzą polityki gospodarczej jest Mateusz
Morawiecki. Twardy prawicowy rdzeń obsługują Antoni Macierewicz i Zbigniew
Ziobro. Pomosty do politycznego centrum przerzuca prezydent Duda wspierany
przez Jarosława Gowina.
- Beacie Szydło pozostaje rola dozorczyni, która dba o
to, aby liście zostały uprzątnięte, a śmieci wywiezione. Ratuje się więc
budowaniem wizerunku fighterki. Lecz i tu wypada blado, bo stać ją tylko na
połajanki nauczycielki z podstawówki. Wcześniej za uczniów robiła opozycja,
teraz Macron
i Bruksela
- mówi POLITYCE politolog specjalizujący się w politycznym marketingu.
Ofiara własnej propagandy
Połajanek w wywiadzie dla „Sieci
Prawdy” nie brakuje. Opozycja nieraz już dostawała od Szydło linijką po łapach
(np. że „nie kocha Polski”). Teraz pani premier przeszła jednak samą siebie,
insynuując, iż w razie zmiany władzy Niemcy wymuszą na PO zniesienie programu
500 plus. To zdanie pokazuje całą niefrasobliwość dzisiejszej władzy, która nie
liczy się ani z wewnętrznymi opiniami, ani zewnętrzną reputacją, a chce jedynie
utwardzać elektorat.
A poza tym klasyka gatunku. Raz jeszcze usłyszeliśmy, że
„Zachód musi uznać nas za partnera, a nie posłusznego wykonawcę kolejnych
dyrektyw”. Nie wiadomo jednak, skąd ten przymus, skoro widać gołym okiem, iż do
osławionej polskiej wrażliwości europejskie stolice podchodzą jak do
śmierdzącego jaja. Można tylko wierzyć pani premier na słowo, gdy powiada, że „nie
da się Polski, dużego kraju, jednego z liderów, jeśli chodzi o wzrost
gospodarczy w Europie, wystawić poza nawias decyzyjny. Nie pozwolimy na to ani
my, ani inne państwa wspólnoty”.
Najświeższy lejtmotyw Beaty Szydło jest o tym, że podczas
gdy Polskę atakują złe brukselskie elity, zachodnie społeczeństwa wręcz marzą
o takim życiu jak u nas. „Ludzie w Polsce, w miejscach publicznych, czują się
bezpiecznie. (...) Nie żyją w lęku, że każde wyjście nocą na plażę czy na
deptak może się skończyć tragedią. (...) W tym ataku na nas chodzi o to, by
przykład innej, lepszej polityki, nie stał się atrakcyjny dla społeczeństw
Zachodu, coraz bardziej zaniepokojonych nieskuteczną polityką swych elit”.
Klasyczna już figura „zwykłych Polaków” została teraz rozszerzona
na zwykłych Europejczyków. Trudno jednak orzec, na ile intensywne są osobiste
kontakty pani premier z przedstawicielami tego gatunku. Bo z badań
statystycznych wychodzi coś dokładnie odwrotnego. Według ostatniego Eurobarometru
terroryzmu obawia się 44 proc. obywateli UE, a imigracji - 38 proc. Ponadprzeciętny lęk zarejestrowano za to w bezpiecznej
i twardo odmawiającej przyjęcia choćby jednego uchodźcy Polsce: 57 proc.
(terroryzm) oraz 53 proc. (imigracja)! To rzecz jasna efekt agresywnej i
ksenofobicznej propagandy PiS wymierzonej w imigrantów, w wypowiedziach Beaty
Szydło funkcjonujących często jako „ci ludzie”. Wielkie mobilizacje społeczne
oparte na lęku zawsze mają podobny finał. Co możemy wywieść również z ewolucji
samej pani premier.
Cofnijmy się o dekadę, do maja 2007 r. To czas pierwszych
rządów PiS. Do mediów właśnie trafia wstrząsająca historia o młodej Nigeryjce,
podstępnie zwabionej do polskiego domu publicznego, gdzie była katowana,
brutalnie gwałcona i zarażona wirusem HIV. Po tym
wszystkim bezduszny aparat państwowy nakazał deportację nielegalnej imigrantki.
Poseł Beata Szydło wygłosiła z trybuny sejmowej interpelację:
„Historia tej młodej kobiety z Nigerii jest bardzo wstrząsająca. Pytanie, czy
jedyna. Czy nie było takich zdarzeń w przypadkach innych osób, które w naszym
kraju znalazły się w poszukiwaniu wolności i pracy, i z różnych powodów,
często z własnej, ale często również i nie z własnej
winy popadły w kłopoty i trudności? (...) Jesteśmy takim krajem, w którym tego
typu przypadki powinny budzić szczególną refleksję, ponieważ przez wiele
dziesięcioleci my również poniewieraliśmy się po świecie w poszukiwaniu
wolności i pracy”.
To była pierwsza kadencja poselska Szydło. Zajmowała
jeszcze odległe miejsce na sali sejmowej, poza rodzinnymi stronami mało kto ją
kojarzył. Równolegle interpelację w tej samej sprawie złożyła wtedy jej bliska
przyjaciółka z klubu PiS, a dziś szefowa gabinetu pani premier Elżbieta Witek.
Po dekadzie klimat wokół imigrantów radykalnie się zmienił, ale czy to
wystarczy, aby uzasadnić tak krańcowe stępienie wrażliwości Beaty Szydło?
Po co to wszystko, cała ta retoryka? Perfekcyjnie
zestrojona antyimigrancka krucjata PiS nie wymaga już wzmocnienia. Pewnie
bardziej by się przysłużyła premier swemu obozowi, gdyby trzymała się
łagodniejszych tonów. Bo przecież to nie opozycja - na przekór sondażom
popierająca, choć niekonsekwentnie, przyjmowanie uchodźców - w pierwszej
kolejności zagraża dziś PiS. Groźniejsza dla rządzących jest ich własna
radykalna popędliwość, zakodowany w pisowskim DNA element szaleństwa. Andrzej
Duda dowiódł, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na „dobrą zmianę” z ludzką
twarzą, a choćby jej nieśmiałe symptomy.
Wygląda jednak na to, że przypadek prezydenta to tylko wyjątek
potwierdzający ogólną regułę. Szydło, pozostając pod jurysdykcją Kaczyńskiego,
nie można sobie pozwolić chociażby na fragmentaryczne zaznaczenie osobistej
autonomii. Bo nigdy nie wiadomo, co może ją spotkać. Stanem naturalnym jest
permanentna niepewność. Huśtawka upokorzeń i nagłych wyniesień. Sprzeczne ze
sobą sygnały, co zmusza do zachowania czujności i ciągłego adaptowania się do
zmiennych kontekstów. Nie bez znaczenia jest też pewnie nadwyżka
bezinteresownego okrucieństwa, którym prezes PiS - choć wcale nie musi tego
robić - oliwi mechanizmy dyscyplinowania swych wasali.
Zwykła Polka u władzy
Szydło od dwóch lat znaj duj e się
w sytuacji schizofrenicznej. Oficjalnie jest premierem rządu odnoszącego
wielkie sukcesy. Nieoficjalnie wciąż mówi się o zmianie premiera. Skoro jest
więc tak dobrze, to czemu tak źle? Miała w tej sytuacji do wyboru dwa wyjścia,
oba ryzykowne. Budować osobistą popularność poprzez trzymanie się z dala od
politycznego wentylatora, retoryczne umiarkowanie, pilnowanie spraw
społecznych. Albo wtopić się w zradykalizowane pisowskie tło. I wybrała to
drugie. Tym samym przestała odgrywać rolę, która w kampanii wyborczej
umożliwiła jej wejście na szczyt. Wówczas jej pragmatyzm (a także kobiecość)
amortyzował twarde przywództwo Kaczyńskiego. Drażliwe kwestie ustrojowe
zostały zakopane, a PiS sprawnie odgrywało rolę partii „zwykłych Polek i
Polaków”.
Beata Szydło nieźle się do tego nadawała. Sama przecież
była normalsem. Przedstawicielka polskiej prowincji. Bez epizodu opozycyjnego w
PRL, co w polskiej polityce do niedawna zapewniało tytuł szlachecki. Mąż nauczyciel,
starszy syn na medycynie, młodszy poszedł na księdza. „Typowa polska rodzina” -
jak pisał tygodnik „Do Rzeczy”. Nawet jeśli wykształcona (magister etnografii,
studia doktoranckie i podyplomowe na dwóch kierunkach), trudno u Szydło
doszukać się inteligenckich naleciałości. Naśmiewano się kiedyś z Tuska, że
zamiast czytać ważne książki o świecie, z braku czasu zadowala się specjalnie
dla niego sporządzanymi skrótami. Szydło zapytana o ostatnio przeczytaną
książkę podaje bestsellerowy thriller „Dziewczynę z pociągu”. Albo dzieli się
sympatią dla swojskiego serialu „Ranczo”.
Lektura jej wywiadów to robota dla wytrwałych. Zazwyczaj to technokratyczny żargon przeplatany propagandowymi sloganami. Czy zręczność
jak w ostatniej rozmowie z „Super Expressem”. Pada pytanie, o czym
rozmawiała z prezydentem podczas wspólnego urlopu w Juracie. Odpowiedź: „Byłam
nad morzem. Jeżdżę tam co roku od wielu lat. Nie ja jedna. Cieszę się, że nad
polskim morzem wypoczywa coraz więcej Polaków”.
Koneserom oferuj e więc niewiele. Z drugiej strony to przecież
kariera niemal żywcem wyjęta z dawnych inteligenckich wyobrażeń o normalnej
demokratycznej polityce. Kiedyś łudzono się, że gdy odejdzie wreszcie solidarnościowe
pokolenie z jego obciążeniami rodem z „Biesów”, do głosu dojdą pragmatycy
ukształtowani w pracy samorządowej. Ideowo letni, ale i nie tak zepsuci
politycznym cynizmem jak wychowankowie partyjnych młodzieżówek. Beata Szydło
doskonale zmieściłaby się w ówczesnym szablonie.
Do kampanii 2015 r. była pracowitą
sejmową mrówką, a wcześniej przez dwie kadencje burmistrzem w rodzinnych
Brzeszczach.
Tyle że dawne nadzieje pokładane w samorządowcach okazały
się jedynie złudzeniem racjonalnego rozumu, który nie chciał dostrzec, iż
wielkimi zbiorowościami najsprawniej manipuluje się, wzbudzając negatywne
emocje i prymitywne popędy. Że gdy zbliża się głód wielkich narracji, to umiar
i rozsądek tracą rację bytu. Granica między pragmatyzmem i mimikrą nagle staje
się zatarta. I kariera Beaty Szydło znakomicie to pokazuje.
Wyniesieni przez PiS na ołtarze „zwykli Polacy” zawsze byli
zresztą tworzywem plastycznym. „Polak nie ma modelu. Po prostu nie wie, kim
chciałby być” - pisał przed laty Jan Błoński. „Oczywiście, gdyby był żywym
ideałem, postanowiłby zostać ofiarny jak Judym, wydajny jak Ford, trzeźwy jak
francuski burżuj, płomienny jak rosyjski rewolucjonista i pełen fantazji jak
Zagłoba. Jednak od tej samej krowy nie można żądać i mleka, i mięsa. Dlatego
między społecznym postępowaniem a społeczną świadomością powstało pęknięcie:
ta ostatnia jest zbiorowiskiem różnych wzorców osobowych, które dostarczają
alibi codziennemu postępowaniu”.
A także politycznym wyborom. Kreowany przez inteligencję w
latach 90. etos klasy średniej co prawda wywołał rewolucję edukacyjną, lecz
rosnącym aspiracjom życiowym nie towarzyszył istotny wzrost obywatelskiej
świadomości. „Zwykły Polak” nie dążył do partycypacji, nadal chłonął podsuwane
mu z góry wzorce. Dał się zaprosić Tuskowi do beztroskiego wspólnego
grillowania w przyjaznej europejskiej przestrzeni. Dziś, masowany przez
Kaczyńskiego, dla odmiany praktykuje separatystyczną polskość, przeciwstawioną
zgniłym trendom zachodnim. Zadowolony, że nikt nie stawia mu wymagań.
Monotonne mantry Szydło („gospodarka się rozpędza, ludzie
mają pracę, są zadowoleni, Polska jest pięknym i bezpiecznym krajem, rodzi się
coraz więcej dzieci”) muszą tak skrojonemu „zwykłemu Polakowi” dawać
szczególne ukojenie. W tej roli nigdy nie wyręczy pani premier ani bankowiec i
milioner Morawiecki, ani żoliborski rewolucjonista Kaczyński. „Zwykła Polka”
Beata Szydło ma nad nimi tę przewagę, że jest jednocześnie tworzywem i
współtwórcą pisowskiej opowieści. I być może to stanowi główny sens jej
trwania.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz