Rząd jest nagi
Władza PiS upadnie ze względu na coraz
bardziej rozwarte PiS-owskie nożyce. Im bardziej ta władza jest omnipotentna i
represyjna, tym bardziej jest impotentna i nieudolna.
PiS zdobyło władzę,
przez lata powtarzając, że polskie państwo pod rządami Platformy abdykowało. Na
wielu polach poprzednia ekipa rzeczywiście była nieobecna, do tego nieobecna
świadomie albo z lenistwa. Paradoksalnie najlepiej opisywała to figura o
„państwie teoretycznym” ukuta przez ministra państwowca, który z ową
teoretycznością, widoczną w wielu sytuacjach, miał problem. Państwo Platformy
było według PiS fikcyjne i dlatego miało dojść do smoleńskiej katastrofy czy
afery Amber Gold. To była ta „Polska w ruinie”, która na rozkaz naczelnika
Kaczyńskiego miała powstać z kolan.
Kaczyński obietnicy
częściowo dotrzymał, ale akurat nie tam, gdzie powinien. Otóż państwo
teoretyczne stało się państwem praktycznym dokładnie tam, gdzie powinno go nie
być, a fikcyjnym tam, gdzie powinno być obecne. Państwo PiS jest szczególnie
praktyczne i wybitnie sprawne, gdy przychodzi do demolki instytucji i do
kadrowej rewolucji. Potrafiło zgruchotać Trybunał Konstytucyjny, umiało
zamienić publiczne media w tępe narzędzie prymitywnej, partyjnej propagandy,
poradziło sobie z generałami, drzewami i prokuratorami, tak jak za chwilę
poradzi sobie ze szkołami, z sędziami, mediami i organizacjami obywatelskimi.
Wszędzie tam, gdzie trzeba ludzi walnąć w łeb, gdzie działalność instytucji od
państwa niezależnych trzeba ukrócić, to państwo działa perfekcyjnie. Co
przychodzi mu tym łatwiej, że powierza „ważne odcinki” ludziom o
predyspozycjach niszczycielskich, Przyłębskim, Kurskim, Macierewiczom czy
Szyszkom. Dzięki takim specom z trybunału został budynek, z TVP - długi, z
armii - defilady, a z puszczy - trociny.
Państwo
niszczycieli jest jednak jednocześnie państwem nieudaczników. Ponieważ jak
drzewa w puszczy wykarczowało wszystkich fachowców, jest bezradne, gdy trzeba
nie niszczyć, ale walczyć ze zniszczeniami. A gdy zdarza się nawałnica,
dochodzi do katastrofy. Władza, która sprawdza się świetnie, gdy trzeba
uderzyć w obywatela, jest kompromitująco nieudolna, gdy trzeba mu pomóc.
Obywatel pomaga sobie wtedy sam, a władza zainteresowana jest wyłącznie
odegraniem propagandowej szopki, która dzięki propagandystom-klakierom
częściowo kamufluje obraz skrajnej niekompetencji.
Historia z
nawałnicami jest tu charakterystyczna. Władza nie musiała sadzić drzew.
Wystarczyłoby, gdyby pomogła uprzątnąć te, które się zwaliły. Niestety, sprawnie
sprząta ona tylko te, które sama w jakimś niszczycielskim szale ścina. Echem
PRL jest ta szczególna kombinacja impotencji i arogancji. Drzewa na Pomorzu
niedługo będą uprzątnięte, zostanie jednak obrazek ministra obrony, który leci
na miejsce zdarzenia samolotem, by 250 metrów przejechać w rządowym pojeździe i
zakopuje się w błocie, z którego wyciągany jest przez obywateli. Mamy tu
metaforę niemal przerysowaną. Tak wygląda państwo PiS. Defilady - tak, ochrona
miesięcznic - tak, czystki personalne - tak, pomoc ludziom - nie. Poza
oczywiście rozdaniem im ich własnych pieniędzy. Na dodatek - im więcej dowodów
nieudolności daje państwo PiS, tym bardziej jest scentralizowane i tym większą
ma władzę.
PiS-owskie nożyce
zniszczą tę władzę, bo redystrybucja i represje to za mało, gdy potrzebne są
minimalne kompetencje do rządzenia. Miliony Polaków szczerze doceniają program
500+, ale na dłuższą metę nawet oni nie zaakceptują władzy, która służy nie
ludziom, ale sobie. Nieporadność można przez jakiś czas wybaczać, gdy
towarzyszą jej pokora, chęć nauki i naprawy błędów. Są jednak niewybaczalne,
gdy ludzie skrajnie nieudolni mają maniery komunistycznych kacyków. Dziury
można Majstrować, ale nie za pomocą propagandy - czego nie powiemy, tego nie
ma; co skłamiemy, to jest. Nie udało się to Gomułce, Gierkowi i Jaruzelskiemu,
nie uda się także Kaczyńskiemu. Państwo PO zbyt często bywało
teoretyczne, ale w jego miejsce nadeszło państwo iluzoryczne, niezbyt mądre. A
do tego nieprawdopodobnie zadufane w sobie, jakby gwiazdy tej ekipy naprawdę
wierzyły w kłamstwa serwowane publice przez wazeliniarzy z TVPiS.
Ta władza nie
potrafi służyć ludziom. Potrafi jedynie budzić w nich lęk, na którym potem
cynicznie gra. Tak można zdobyć władzę i całkiem długo ją utrzymywać, ale w
żaden sposób nie da się tak rozwiązywać problemów ludzi i zmieniać kraju na
lepsze.
Nawałnica na
Pomorzu miała skutki niszczycielskie nie tylko dla drzew i dachów. Zniszczyła
także resztki iluzji, że mamy sprawne państwo i dobrą władzę. Państwo jest własnością
partii, a władza napawa się władzą. Wiedzieliśmy, że premier to marionetka.
Teraz wiemy także, że w trudnych sytuacjach działania jej rządu to operetka.
Tomasz Lis
Jedna ojczyzna, dwa patriotyzmy
Pod rządami PiS Polska maszeruje na Wschód,
a po drodze PiS zmienia model patriotyzmu na taki, który pasuje do Wschodu i
autorytaryzmu.
W zeszłym tygodniu
narodowa telewizja, narodowe MSZ i narodowy europoseł Czarnecki wzięli w obronę
Polaka rzekomo źle potraktowanego przez duńską policję. Wszystko w ramach
solidarności z rodakiem.
Bardzo chętnie
solidaryzuję się z rodakami, gdy dzieje im się krzywda, ale solidarność ta nie
chce się jakoś uaktywnić, gdy - jak w tym przypadku - jej obiektem ma być
bandzior, kibol i neonazista, który ma wytatuowanego Hitlera i swastykę.
Rozumiem, że kibole to teraz zaplecze władzy, ale nic nie poradzę -
solidaryzuję się nie z naziolem, lecz z duńskimi policjantami, którzy robią z
nim porządek.
Niepatriotyczne?
Wyłącznie pod warunkiem zaakceptowania obecnie promowanej wersji patriotyzmu,
której zaakceptować nie potrafię. PiS stara się właśnie wbić Polakom do głów
patriotyzm w wersji putinowsko-erdoganowskiej. Jesteś patriotą, jeśli
popierasz władzę i trzymasz z tymi, którzy ją popierają. Jeśli władza ci się
nie podoba i nie podoba ci się wielu z tych, którzy ją popierają - patriotą nie
jesteś.
Już samo
przyznawanie sobie przez władzę prawa do definiowania patriotyzmu i wyznaczania
patriotów jest ordynarną uzurpacją. Niby dlaczego władza ma lepiej od obywatela
wiedzieć, co patriotyzmem jest, a co nim nie jest? Władza oczywiście wcale
tego nie wie lepiej, ale mocą państwowej sankcji i państwowej (a dokładniej
partyjnej) propagandy stosuje wobec obywateli patriotyczny szantaż. Ponieważ autorytaryzm
nie lubi zachodnich instytucji, zachodniego liberalizmu, zachodniej
poprawności politycznej i Zachodu w ogóle, patriotyzm PiS-owski domaga się
poparcia obywatela dla walki władzy z owym Zachodem.
Jeśli więc jesteś
patriotą, to nie podoba ci się Unia Europejska, Komisja Europejska, nielubisz
Macrona i Merkel. Nie podoba ci się nawet UEFA - też w końcu organizacja
europejska i popierasz kiboli, którzy kolejnymi „patriotycznymi” tak zwanymi
„oprawami” łamią jej przepisy. Zaraz potem klub słusznie dostaje karę, co
oprotestowujesz, uznając, że Europa tłamsi naszą wolę i nasz patriotyzm, oraz
bierzesz udział w patriotycznej zbiórce pieniędzy na zapłacenie kary.
Nasza władza
owinęła się w biało-czerwoną flagę i wniebogłosy wrzeszczy „Polska”, „Polacy”
oraz „naród”, tworząc całkowicie nieuprawniony znak równości między sobą a
Polską i uznając popieranie jej za test patriotyzmu. Owemu szantażowi musi się
przeciwstawić każdy, kto uważa, że trzymanie flagi i krzyczenie „Polska” nie
daje monopolu na polskość i patriotyzm. Szczególnie w sytuacji, gdy działania
władzy uznaje się za wymierzone w interes narodu i państwa. Charakterystyczne,
że w tym teście na patriotyzm władza tak ustawia kryteria, iż z założenia do
grona patriotów nie mogą się zaliczać wrogowie władzy - zwani przez nią
komunistami, złodziejami, drugim sortem, ubeckimi wdowami, zdradzieckimi
mordami i kanaliami. Patriotyczny szantaż, dokładnie taki, jaki Rosjanom
serwuje Putin, ma jednak z punktu widzenia władzy głęboki sens. Nie idzie
bowiem o promowanie patriotyzmu wspólnotowo-integracyjnego, ale
instrumentalno-wykluczającego. Ktoś, kto nie popiera władzy, nie jest patriotą;
a skoro tak, wylatuje poza nawias wspólnoty, a skoro tak, zasługuje jako
zaprzaniec na wszystko, co najgorsze.
Czy nam się podoba,
czy nie, z epoki patriotyzmu uśmiechu weszliśmy w epokę patriotyzmu pałki. To
nieuchronny skutek redefinicji patriotyzmu. Jego sensem przestaje być koachanie
własnego kraju, ale też dostrzeganie tego, co w nim złe lecz popieranie władzy
i uznawanie za złe wszystkiego, co jej przeszkadza.
Patriotyzm pałki
jest narzędziem dzielenia Polaków, co władza robi z premedytacją. Inna sprawa,
że podział, choć brutalnie podsycany, jest autentyczny, nakłada się bowiem na
głęboki podział kulturowy. Naród jest wprawdzie jeden, ale wspólnoty są dwie,
każda z nich zaś co innego za patriotyzm uznaje. Jedni Polacy za naturalne,
swojskie, akceptowane i łubiane uznają rzeczy, które inni uznają za obce, nielubiane,
niechciane i nietolerowane. Jedni za naturalne i patriotyczne uznają poparcie
dla obecnej autorytarnej władzy, inni za oczywisty nakaz patriotyzmu uznają
sprzeciw wobec niej. I nie da się tego dramatycznie ostrego podziału uniknąć w
kraju, w którym władza z dzielenia uczyniła metodę, a z poparcia dla siebie
papierek lakmusowy patriotyzmu.
Moralnemu
szantażowi nie można ulegać. Autorytarna władza nie idzie bowiem na kompromisy
i jest w stanie przyznać odznakę patrioty wyłącznie za całkowitą uległość,
ewentualnie za zupełną bierność. Dla przyzwoitego człowieka taka cena jest za
wysoka. Dla dojrzałego patrioty jest nie do zaakceptowania.
Tomasz Lis
Niezależne sądy do kasacji. Za sto milionów
Debata o reformie sądownictwa sprowadziła
się ostatnio do spekulacji, kto kogo: prezydent PiS czy PiS prezydenta. Chodzi
oczywiście o zakres reformy, którą ma zaproponować prezydent w swoich
projektach nowelizacji ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.
W zeszłym tygodniu tour po mediach zrobił b. wiceminister
sprawiedliwości (za Gowina) prof. Michał Królikowski, o którym mówi się, że
jest w zespole piszącym zapowiedziane przez prezydenta, po wetach, projekty.
Prof. Królikowski mówił o tym, że chce zrealizować
pisowskie postulaty metodami zgodnymi z konstytucją.
Jego propozycje
rzeczywiście są łagodniejsze niż to, co uchwalił PiS, a zawetował prezydent.
Ale czy np. weryfikacja sędziów SN w ogóle może być zgodna z konstytucją? Raz
się odbyła - w 1990 r., ale było to w ramach zmiany ustroju państwa. Prof. Królikowski
proponuje, by zamiast wyrzucać wszystkich i zatrudniać na nowo tych, których
wskaże minister-prokurator Zbigniew Ziobro, po prostu obniżyć wiek emerytalny
sędziów z 70 do 65 lat, dzięki czemu będzie się można pozbyć połowy sędziów.
Zgodność z konstytucją takiego rozwiązania, jeśli ma dotyczyć urzędujących
sędziów, jest co najmniej problematyczna. I na pewno niezgodna z Europejską
Konwencją Praw Człowieka, co orzekł Trybunał w Strasburgu w sprawie węgierskiego
prezesa Sądu Najwyższego Andrasa Baki, którego w ten sposób pozbył się Viktor
Orban. Prof. Królikowski proponuje też, by kandydatów na sędziów do Krajowej
Rady Sądownictwa przedstawiać mogły posłom m.in. grupy obywateli. Już sobie
wyobrażam, jakich kandydatów przedstawią np. Kluby Gazety Polskiej, Rodzina
Radia Maryja czy Stowarzyszenie Ordo luris. Są też propozycje do przyjęcia, jak
np. ławnicy ludowi i przedstawiciele innych samorządów prawniczych w Izbie
Dyscyplinarnej przy SN.
Ale w świetle wydarzeń, które potem nastąpiły,
tour prof. Królikowskiego wygląda raczej jak jego indywidualna akcja, która ma
zwiększyć szanse przyjęcia przez prezydenta jego, a nie innych propozycji.
Odbyło się bowiem spotkanie prezydenta z Jarosławem Kaczyńskim (pan prezes
pofatygował się do Belwederu). Po tym spotkaniu prezydencki rzecznik Krzysztof
Łapiński poinformował, że „obie ustawy [o KRS i SN] będą zgodne z konstytucją
i nie będą zawierać błędów, które prezydent wskazał w swoich wetach” A
propozycje ogłoszone przez prof. Królikowskiego stanowczo poza te weta
wychodzą. W wetach prezydent zakwestionował bowiem głównie zbyt duże
uprawnienia prokuratora generalnego wobec SN i KRS ponowił postulat, by sędziów
do KRS Sejm wybierał większością 3/5 głosów. Poza tym Łapiński podkreślił, że
prezydentowi zależy na uchwaleniu jego ustaw, co oznacza, że będzie zabiegał o
poparcie PiS i zostawia sobie przestrzeń do ustępstw. A wiadomo, że głównym
celem PiS jest wymiana składów Sądu Najwyższego i KRS, na którą partia będzie
miała decydujący wpływ.
PiS za to już uruchomił ostrzał
artyleryjski. Za publiczne pieniądze - pochodzące z przymusowych dotacji spółek
Skarbu Państwa na Polską Fundację Narodową - rozpoczął akcję propagandową
„Sprawiedliwe Sądy'; która ma promować rządowe pomysły „reformy wymiaru
sprawiedliwości” Zadaniem Fundacji miała być „promocja i ochrona wizerunku
Rzeczypospolitej Polskiej oraz polskiej gospodarki w Polsce i poza jej granicami,
a także kształtowanie pozytywnego odbioru społecznego inwestycji prowadzonych
przez spółki z udziałem Skarbu Państwa” Tak oświadczył minister skarbu. Statutu
Fundacji nie opublikowano, ale można przypuszczać, że kampania w sprawie sądów
w tym statucie się nie mieści. To jednak musiałby stwierdzić minister skarbu,
który ma pod kuratelą tę fundację dysponującą dziś budżetem 100 mln zł.
To pierwsza jej inicjatywa. Zapewne ma służyć nie tyle
promowaniu pisowskiej reformy (której, na razie, nie ma), ile nagonce na sędziów
i sądy. Już pojawiły się billboardy z cytatem z b. prezesa TK Andrzeja
Rzeplińskiego: „Niech zostanie, jak było” (w rzeczywistości podczas lipcowych
protestów w obronie sądów prof. Rzepliński zacytował zdanie z powieści
Giuseppe Tomasiego di Lampedusy „Lampart”: „Trzeba zmienić wszystko, żeby
wszystko pozostało po staremu”).
Pojawił się też w
telewizji publicznej w internecie spot reklamowy, w którym młodzi ludzie mówią
zdania mające mało wspólnego z wiedzą prawniczą i z rzeczywistością. „Ponad 80
proc. społeczeństwa popiera reformę sądownictwa” - czyżby pisowską?
„Nie może być tak, że ukradniesz wafelek i możesz siedzieć”
- za kradzież wafelka nie można siedzieć; można dostać karę grzywny, a jeśli
się jej nie zapłaci, pójść na kilka dni do aresztu. Dalej jest kontynuacja tej
myśli:
„A taki sędzia - bach! - pokazuje legitymację sędziowską - i
puszczają go wolno” A wydawałoby się, że takie sytuacje najczęściej dotyczą
parlamentarzystów... „Sędziowie sami sobie uchwalają prawo, którym się
kontrolują” Czyżby przepisów o postępowaniu dyscyplinarnym nie uchwalał
parlament? I wreszcie: „Nikogo [z sędziów] nie można odwołać”
To brzmi jak postulat, by wrócić do PRL, gdzie sędziów za
„brak rękojmi właściwego wykonywania zawodu” odwoływała Rada Państwa. A to
wszystko w około minutowym spocie. Tak się robi ludziom wodę z mózgu.
Tymczasem realna „reforma sądów” a la PiS weszła w życie i
minister-prokurator Zbigniew Ziobro zabrał się do wymiany prezesów i
wiceprezesów sądów. Organizacje sędziowskie apelują o nieprzyjmowanie przez sędziów
posad po zwalnianych przez Ziobrę. Tydzień temu Zgromadzenie Ogólne Sędziów
Sądu Okręgowego w Łodzi przyjęło uchwałę, w której sprzeciwia się wymianie
swojego prezesa Krzysztofa Kacprzaka, człowieka, który znakomicie poprawił
efektywność pracy tego sądu: „Jedynym celem byłaby wymiana prezesa niezależnego
na bardziej dyspozycyjnego” - napisali. Wcześniej kilku sędziów tego sądu
odmówiło propozycji ministra-prokuratora, by objęli tę prezesurę. Są jeszcze
sądy w Rzeczpospolitej!
Ewa Siedlecka
Głowa pęka od fuzi
Impreza znana z tego,
że zwiększa konsumpcję alkoholu i animuje życie towarzyskie członków zarządów
spółek Skarbu Państwa, czyli Forum Ekonomiczne w Krynicy, zrodziła w tym roku
bulwers polityczny.
Najpierw zatrudnieni komentatorstwem biegli
teoretycznie polityczni gorzelnicy uważnie nasłuchujący, jakie bulgoty wydaje z
siebie fermentujący w retorcie zacier obozu „dobrej zmiany”, prześcigali się w
przewidywaniach, w cóż ten zacier się wydestyluje? Czy krynickim „człowiekiem
roku” zostanie premier Beata Szydło, która na kongresie PiS w Przysusze
wystąpienia nie miała, czy też wicepremier Morawiecki, który takie wystąpienie
miał? W jury tego wyróżnienia zasiadają finansujący Forum prezesi spółek Skarbu
Państwa, a to cwane gapy, praktycy gorzelnictwa politycznego, którzy dobrze
wiedzą, że wprawdzie wicepremier Morawiecki wielkim strategiem gospodarczej
„dobrej zmiany” jest, ale to, czy dalej będą prezesami, zgodnie z ustawą zależy
obecnie od premiera. Wprawdzie gala końska „Pride of Poland” w tym roku wypadła
nieco wstydliwe, ale na gali polskiej dumy gospodarczej Beata Szydło wygrała o
pół łba z Mateuszem Morawieckim (stosunek głosów 13 do 11) i skropliła się w
postaci krynickiego „człowieka roku”.
Być może znane jest
pani premier urocze powiedzenie naszych braci Słowian „znajet koszka czyjo
miaso jeła” (wie koteczka, czyje mięso żarła), więc gdy tylko się skropliła,
wygłosiła akt strzelisty pod adresem wiadomo czyim: ja to tylko jestem skromnym
kapitanem drużyny „dobrej zmiany”, ale genialnym strategiem, selekcjonerem,
trenerem drużyny jest... dobrze wiecie sami kto (uwaga: nie o lorda Voldemorta
tu chodzi). No i byłoby tak, jak być powinno, gdyby nie to, że tuż przed
wygłoszeniem przez destylat aktu strzelistego kamera telewizyjna uchwyciła, jak
prezydent Andrzej Duda instruuje swego rzecznika prasowego Krzysztofa
Łapińskiego: „tak powiedz”. To minister Łapiński powiedział do mikrofonu, że
gdyby prezydent chciał dymisji ministra Macierewicza, to rozmawiałby o tym z
prezesem Kaczyńskim. Dopytywany przez dziennikarzy, że przecież to premier
decyduje o składzie Rady Ministrów, rzecznik dopowiedział, że prezydent
rozmawiałby o tym z prezesem.
W retorcie zabulgotało tym intensywniej, im
bardziej zacier nie wiedział, w kogo ma się skroplić. Najpierw człowiek
zaufania sami wiecie kogo (nie o lorda Voldemorta tu chodzi), wicemarszałek
Brudziński zaćwierkał na Twitterze, że pani premier wykazała się klasą w
przeciwieństwie do sami wiecie kogo (nie o lorda Voldemorta lub prezesa
Kaczyńskiego tu chodziło), a następnie oddany już nie wiem komu marszałek
Stanisław Karczewski, który sam zatracił orientację, komu ma być oddany,
oznajmił, że gdyby był prezydentem, to zdymisjonowałby rzecznika prezydenta.
Jakby tego było mało, inny prezydencki minister Andrzej Dera też odniósł się do
zleconej przez prezydenta wypowiedzi rzecznika i określił ją jako „niezręczną”.
Tu już wszyscy teoretycy gorzelnictwa politycznego pogłupieli, a pogłupieli
jeszcze bardziej, gdy wicemarszałek Sejmu i przewodniczący klubu PiS oznajmił,
że wypowiedź rzecznika prezydenta jest jak najbardziej w porządku, bo z kim ma
pan prezydent naradzać się nad zmianami w składzie rządu, jeśli nie z panem
prezesem?
Praktyków - takich
jak niżej podpisany - gorzelnictwa politycznego ta sekwencja wypowiedzi nie
zadziwiła. Politykato bałagan, który na bieżąco musi być porządkowany. Nie ma
nic dziwnego w tym, że prezydencki minister Dera zdezawuował prezydenckiego
rzecznika Łapińskiego. Prezydent prosto z Krynicy odleciał do Kazachstanu i,
zapewne, nie wydał przed odlotem instrukcji okólnej. Nie wydał, bo albo
zabrakło mu czasu, i wtedy minister Dera może spać spokojnie - wprawdzie
pobłądził, ale złowrogi zamiar za tym nie stał; albo też prezydent instrukcji nie
wydał, bo chciał się dowiedzieć, jak się zachowają sami z siebie jego podwładni
w chwili ostrego starcia jednej strony „dobrej zmiany” z drugą stroną „dobrej
zmiany”. Prezydent bardzo poważa praktykę polityczną śp. Lecha Kaczyńskiego, a
Lech Kaczyński poważał praktykę marszałka Piłsudskiego. A to Marszałek na
zjeździe legionistów w Kaliszu wypowiedział wiekopomne słowa: „Podczas kryzysów
powtarzam - strzeżcie się agentur”. Jedna „dobra zmiana” nie może tolerować
agentury drugiej „dobrej zmiany”; żaden szef nie może godzić się z tym, że w
jego firmie działa inna firma. Jeśli potwierdzi się ta druga hipoteza, to przed
ministrem Derą różowej przyszłości nie widzę.
Zamieszanie po drugiej stronie „dobrej
zmiany” jest też zrozumiałe. Prezes Jarosław Kaczyński często przywoływał
powiedzenie Napoleona, że armia baranów dowodzona przez lwa zawsze wygra z
armią lwów dowodzoną przez barana. Problem, który ma lew z baranami, polega na
tym, że lew w warunkach polowych nie jest w stanie kontrolować na bieżąco
beczenia najbardziej oddanych baranów. Ponieważ już „nie nasz” pan prezydent za
pomocą rzecznika zdezawuował „naszą” panią premier, twierdząc, że o składzie
rządu można rozmawiać tylko z prezesem, to oddane prezesowi barany zabeczały,
że skandal, jak tak można. Otóż można, bo jeśli pan prezydent ma ustalać skład
rządu z panią premier, to gdzie jest miejsce dla pana prezesa? Trzeba było
zmienić tonację beczenia wiernych baranów, czyli użyć kamertonu, którym okazał
się szef klubu PiS Ryszard Terlecki. Podziałało. Po nadaniu przez prezesa tonu
kamertonem pani premier wpadła w ton, wypowiadając się tak: „Nie rozumiem tego
zdziwienia, że premier rządu stworzonego przez Prawo i Sprawiedliwość ustala
kwestie personalne strategiczne z liderem swojej partii. Martwiłabym się gdyby
było odwrotnie”.
Wpiwowarstwie, winiarstwie, gorzelnictwie
rozróżniamy fermentację dolną, wysoką, burzliwą, trójetapową. Ale na koniec
dnia zawsze stajemy przed pytaniem: a co zrobić z tym paskudnym niedogonem,
obrzydliwymi fuzlami, wstrętnymi aldehydami, które sprawiają, że głowa nam
pęka?
Albo je neutralizujemy, jak w przypadku koniaku i whisky,
przez leżakowanie, ale na to w polityce nie ma czasu, albo odpędzamy. Pierwszą
kandydatką do skroplenia się w fuzle jest pani premier, bo komu ona jest potrzebna?
Niezależnie jednak, kto zostanie jako niedogon odpędzony, to „dobra zmiana” się
upije, a Polska będzie miała kaca. Wiem, co piszę, bo zawsze jak solidnie
łyknąłem, to konsekwencje były.
Ludwik Dorn
Okablowani
Przez całe lato z wielkim wysiłkiem
montowano nowoczesne oprzyrządowanie w sejmowej sali obrad.
Każde poselskie stanowisko z kolorowym monitorem,
mikrofonem, odsłuchem, podsłuchem i planem Budapesztu. Marszałek Marek Kuchciński
zainwestował w to prawie 5 min zł. Gdy wszystko było gotowe, okazało się, że
guziki nie działają. Nowoczesność zwinięto i wrócono do starego okablowania.
Mam przeczucie, że
ta sejmowa przygoda będzie miała swoją prezydencką wersję. Mimo dwóch wet i
ambitnej zapowiedzi, że w pałacowej kancelarii powstaną nowe ustawy o Sądzie
Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa - głowa państwa też wróci do starego
okablowania. Ze smutkiem to zauważam, ale do dziś nie słyszałem, by Andrzej
Duda miał do siebie jakiekolwiek pretensje, że był w grupie demolującej
Trybunał Konstytucyjny. Nie czuje się zażenowany, choć posłusznie czuwając
nocami z długopisem w ręku, podpisywał ustawy, o których nikt już nie orzekał,
że są sprzeczne z konstytucją, bo nie miał kto. A komu zawdzięczamy propagandę
polityczną i historyczną w szkołach? No i 564 godziny religii, czyli więcej niż
chemii, fizyki oraz biologii razem wziętych? 12 lat na kolanach to chyba
przesada. Czy to wrodzona szczerość kazała Andrzejowi Dudzie wyznać, że nie
jest prezydentem wszystkich Polaków? Czy prezydent chociaż raz się zająknął w
sprawie wycinania Puszczy Białowieskiej oraz zabijania zwierząt? „Dzieci i
wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy walczyli o utrzymanie sowieckiej
dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych
miejscach, w biznesie, mediach” - kto miał czelność tak do nas mówić?
I co, mam teraz jak
głupi uwierzyć w szlachetne intencje głównego lokatora Pałacu
Namiestnikowskiego i jego urzędników w sprawie reformy sądownictwa? Gdy usłyszałem
rzecznika Krzysztofa Łapińskiego, który solennie
zapewniał, że będą to akty prawne zgodne z konstytucją, aż
swój łysy łeb wsadziłem pod zimną wodę. Rzecznik strażnika ustawy zasadniczej
taki ewenement nam ogłasza?
Za nic więc mam to
wyjątkowo ważne, jak nam niektórzy wmawiają, spotkanie prezydenta z prezesem
PiS w Belwederze. Co mnie obchodzi, kto był bardziej koncyliacyjny, kto
pierwszy wszedł, a kto drugi odjechał. Innych informacji przecież nie podano.
Solidny płot odgradzający Krakowskie Przedmieście od społeczeństwa stoi
wszędzie.
Aby ktoś mnie nie posądził, że uwziąłem się
na głowę państwa, pozwolę sobie uhonorować jeszcze parę osób z tak zwanego
politycznego czuba, czyli z Prawa i Sprawiedliwości. Wszystkie cytaty to sama
świeżyzna - z jednego dnia, niedzieli 10 września.
Jarosław Kaczyński:
„Będziemy mieli taką Polskę, że nikt nam nie narzuci woli z zewnątrz. Nawet
jeżeli w pewnych sprawach pozostaniemy sami w Europie, to pozostaniemy! Jako
wyspa wolności i tolerancji”. Joachim 4 Brudziński: „Gdyby nie PiS, w Siedlcach
byłaby już działka pod meczet”. Jan Szyszko: „Ojciec Rydzyk jest duchowym
przywódcą narodu”. Bartosz Kownacki (gdyby ktoś nie wiedział, wiceminister
sprawiedliwości): „Polska mogłaby zrzec się wszystkich dotacji od Unii
Europejskiej. Pod warunkiem że Niemcy zapłaciliby nam dziś przynajmniej połowę
reparacji wojennych”. Na koniec sejmowa maskotka partii trzymającej władzę: „W
czasie Kongresu Kobiet debatowano o tym, jak- na złość PiS i swym facetom-
przyjmować szariat w Polsce, a z nim przemiłych, delikatnych, dobrze
wychowanych »gości<< pani Merkel”.
Mój wewnętrzny
Wernyhora podpowiada mi, że jeszcze w tym roku padnie w Polsce rekord
Guinnessa w zbiorowym biegu do nieprzytomności politycznej.
Stanisław Tym
Przykryjemy was gazetami
Manewry Zapad-2017?
Ja się nie boję. Ponad pół wieku temu redakcja wysłała mnie
służbowo na Węgry, co było gratką nie lada, ponieważ Budapeszt uchodził
wówczas za najbardziej kapitalistyczną stolicę w „systemie”. Na głównej ulicy
były tam sklepy (na które dziennikarza w delegacji nie było stać), a także
kawiarnie, w których była dobra kawa, zwana „duplą”, oraz ogródki, czyli
stoliki i krzesełka na ulicy, które chyba przetrwały od czasu Austro-Węgier.
Było mnie stać, żeby usiąść. Więc usiadłem. Panowie przy sąsiednim stoliku
rozmawiali po rosyjsku. Jeden z nich, ubrany po cywilnemu, zagaił do mnie
„otkuda” jestem. Dowiedziawszy się, że „iz Polszi”, nachylił się do mnie i
konfidencjonalnie zapytał: „Wy toże pierwyj razna Zapadie?”.
Od tamtego czasu
Zapad kojarzy mi się przyjemnie. Manewry Zapad-2017 nie są mi straszne także z
innego powodu: mianowicie czytam gazety okołorządowe, z których wynika, że
możemy być spokojni, nasz przemysł zbrojeniowy to potęga, stać go na uzbrojenie
nowoczesnej armii, okręty, śmigłowce, czołgi, a ponadto jeszcze na
subwencjonowanie wybranych gazet „lub czasopism”. Nie ma właściwie gazety „lub
czasopisma” prorządowego, które by (zwłaszcza przed targami w Kielcach) nie
zachwalało naszej zbrojeniówki, dawniej obłudnie zwanej „przemysłem obronnym”.
Pisane wazeliną
artykuły i hurraoptymistyczne materiały sponsorowane, zdobione są fotografiami
karabinów, armat, Krabów i innych stworzeń, w sam raz dla chłopców, którzy
bawią się w wojnę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że istniej e bliska współpraca
przemysłu obronnego i wojska z niektórymi mediami. Sojusz to obustronnie
korzystny. Przemysł i wojsko mają zagwarantowany spokój ze strony mediów (kto
by kąsał rękę, która go karmi?), a prywatne media otrzymują transfuzję jakże
dziś potrzebnej gotówki. Wszak gazety i czasopisma walczą o życie:
Zajrzyjmy do wybranych tygodników w
ubiegłym tygodniu. „Gazeta Polska” prowadzi dział Obrona Narodowa, patron -
Polska Grupa Zbrojeniowa, podobno największy producent uzbrojenia w naszej
części Europy. „GP” przynosi „dodatek sponsorowany” pt. „Gazeta Polska na
MSPO. Kielce 2017”.
Obrona Narodowa zajmuje 8 (osiem) pełnych stron czasopisma. Oto niektóre
tytuły: „Kolejne KRAB-Y dla armii. Ostatniego dnia sierpnia na terenie 11.
Mazurskiego Pułku Artylerii w Węgorzewie odbyło się uroczyste przejęcie na
wyposażenie Sił Zbrojnych RP 20 samobieżnych armatohaubic KRAB”. Obok imponującego
zdjęcia okrętu podwodnego emerytowany wiceadmirał przedstawia nowe priorytety
dla Marynarki Wojennej. Zobszernego artykułu „Innowacja na wojskowych łączach”
poznajemy tajniki systemów transmisji i wymiany danych oraz nawigacji
satelitarnych, zrozumiały chyba tylko dla elewów Akademii Sztuki Wojennej:
TacticalData Link, platformowe odbiorniki nawigacji satelitarnych kompatybilne
z amerykańskim standardem nawigacyjnym NAVSTAR GPS inne takie. „Trzeba wzmocnić
polską flotę” - pod tym tytułem znajdujemy szeroką prezentację francuskiego
koncernu Naval Group, który oferuje okręty wojenne cieszące się uznaniem od
Brazylii po Indie. Przebiegli Francuzi dobrze wiedzą, że Polska nie ma ani jednego
okrętu podwodnego zdolnego do działań operacyjnych. „Okręty podwodne Scorpene z
rakietami manewrującymi NVM dla zapewnienia bezpieczeństwa i suwerenności
Polski'’ - głosi całostronicowe ogłoszenie. Dr Łukasz Kister, ekspert Instytutu
Jagiellońskiego, wyjaśnia, dlaczego Polska powinna mieć okręty podwodne.
Okazuje się, że ze względu na zdolności obronne, operacyjne na morzach oraz
żeby „pokazać, że jesteśmy graczem, który sam siebie szanuje. A możemy to
zrobić, prezentując biało-czerwoną banderę na światowych morzach i oceanach.
Co mamy kupić? „Kompletne są tylko francuskie okręty” - zapewnia ekspert.
Oczywiście o caracalach ani słowa, o napiętych stosunkach z Francją - również.
Wszak mamy do czynienia z dodatkiem sponsorowanym.
Z kolei tygodnik
„Sieci Prawdy” przynosi całostronicową fotografię polskiego śmigłowca
produkcji PZL Świdnik „W służbie Wojska Polskiego”, a także ciepłe słowa i
życzenia: „Przez lata śmigłowce wyprodukowane w PZL-Świdnik służyły polskim
żołnierzom wsparciem podczas najtrudniejszych misji...”. Czytając obszerną
pochwałę PZL-Świdnik, niewierny, czy jest to artykuł sponsorowany przez
producenta, przez Polską Grupę Zbrojeniową czy też przez „Sieci”.
Trzeci tygodnik,
„Do Rzeczy”, także nie pozostaje obojętny na problematykę obronną. Obszerny
artykuł Anny Szymczak „Polska zbrojna” przynosi odrobinę optymizmu (od
przyszłego roku 2 proc. PKB na obronność, polska armia chce nadrobić
opóźnienia), jak i szczyptę realizmu. Polska zbrojeniówka „właściwie nie
istnieje na międzynarodowym rynku jako producent - co najwyżej jako kupujący
(...)”. Zbrojeniówka skupiona w PGZ stawia na innowacyjność oraz centra
badawcze zatrudniające polskich inżynierów. „Na razie idzie to dość mozolnie,
choć pierwsze efekty już są, jak choćby przenośne rakiety przeciwlotnicze
Piorun z zakładów Męsko”.
Polski eksport
zbrojeniowy w 2014 :r. wynosił 400 min doi, „z czego ponad połowę stanowiły
kontrakty na śmigłowce, które - choć produkowane w Polsce - należą do
zagranicznych koncernów lotniczych. Nie wygląda to dobrze, jednakże może być
już tylko lepiej ” - pisze Anna Szymczak. „Do Rzeczy” przynosi także rozmowę z
Andrzejem Mochoniem, prezesem spółki organizującej kielecki salon przemysłu
obronnego, największy w Polsce, trzeci w Europie itd., itd.
W sumie widoczny jest wzrost tematyki
wojskowej, militaryzacja, często na koszt producentów, których ogłoszenia i
teksty sponsorowane mają trochę księżycowy charakter, bo w Polsce przemysł
obronny podlega państwu, czyli nabywcy, a poczytność naszych gazet „lub
czasopism” w Pentagonie jest ograniczona. Wygląda na to, że państwowy przemysł
obronny wspiera wybrane media prywatne. Na Kremlu panika - stąd manewry
Zapad-2017. Spoko, nakryjemy ich gazetami.
Daniel Passent
Zęby rewolucji
O najważniejszym politycznym spotkaniu
kończącego się lata nie wiemy prawie nic. Chodzi rzecz jasna o ubiegłotygodniowe
rozmowy na szczycie, między Andrzejem Dudą i Jarosławem Kaczyńskim. To było,
jak podkreślano, pierwsze spotkanie obu panów od kilku miesięcy i pierwsze po
prezydenckich wetach. Charakterystyczne dla dziwnej formuły tego spotkania było
i miejsce (rezydencja dla oficjalnych gości głowy państwa), i niejasny protokół
(kto do kogo przyjechał), sam tryb (spotkanie państwowe czy partyjne?), nawet
brak jakiegokolwiek komentarza uczestników. Na inaugurację sezonu politycznego
jesteśmy więc skazani na spekulacje, co też panowie ustalili, bo od tego będzie
zależało, co się w naszym kraju wydarzy albo i nie wydarzy. Faktycznie, do
czasu wyjaśnienia relacji między Andrzejem Dudą a PiS polska polityka pozostaje
w stanie pewnego zawieszenia. Inaczej będzie, jeśli Andrzej Duda zechce
naprawdę budować swoją autonomiczną pozycję i „cywilizować PiS" (w co,
zdaje się, uwierzyło sporo działaczy opozycji); inaczej, jeśli okaże się, że
cała afera z wetami była jedynie formą apelu prezydenta do prezesa i
partyjnych kolegów, aby go traktowali nieco bardziej poważnie.
W sprawie interpretacji szczytu
belwederskiego są dwie główne szkoły, może dwie i pół. Pierwsza, chyba większościowa,
przyjmuje, że jeśli panowie rozmawiali ponad dwie godziny, to znaczy, że
Jarosław Kaczyński miał dość czasu, aby „niezłomnego" Dudę rozmiękczyć
pochlebstwami, apelami do lojalności, do wspólnych wspomnień, do
odpowiedzialności za przyszłość formacji itp. I że dogadali ustawkę: prezydent
ma wciągnąć opozycję w pozorowane konsultacje nad ustawami sądowymi, nie
pokazując żadnego gotowego projektu. Kiedy wreszcie ukaże się projekt dający
prezydentowi (z PiS), a nie ministrowi (z PiS), kontrolę nad sądownictwem,
zostanie to ogłoszone przez partię i jej media jako „wielki kompromis”,a
„konsultowana” opozycja albo wyjdzie na awanturników, albo na głupków. Taka
zagrywka - przy okazji dająca pstryczka Zbigniewowi Ziobrze - byłaby bardzo w
stylu prezesa. Mniejszościowa interpretacja jest taka, że Andrzej Duda - nawet
jeśli prezes próbował go udobruchać - wie, że on sam i jego ludzie muszą się
liczyć z bezwzględną karą za bunt, a jego bezpieczeństwo i przyszłość zależą
nie tyle od łaski prezesa, co od własnej politycznej siły. Tę może mu zaś dać
tylko jakaś współpraca z opozycją i w ogóle gorszym sortem Polaków. Może
zresztą, trochę pod przymusem, prezes udzielił Andrzejowi Dudzie swoistej koncesji na odgrywanie
roli męża zaufania opozycji, łagodzącego nerwy ulicy i zagranicy. Czyli: też
ustawka, ale bardziej perfidna.
W spekulacjach pobelwederskich jest jednak
i wariant dodatkowy: że wszystko, co ewentualnie ustalono, nie ma wielkiego
znaczenia, bo realia nie podlegają uzgodnieniom na szczytach. A liczne sygnały
wskazują, że spór taktyczny w obozie władzy jest prawdziwy i coraz bardziej
ostry. Po tym, co Zbigniew Ziobro i jego totumfacki Patryk Jaki mówili i mówią
pod adresem prezydenta jego współpracowników, Duda musiałby być rzeczywiście
człowiekiem bez krzty ambicji, aby to przełknąć. Szkalująca sędziów akcja
billboardowa, na którą partia (bezczelnie) wzięła pieniądze z Polskiej Fundacji
Narodowej, też wydaje się formą nacisku, nawet szantażu, wobec Andrzeja Dudy,
który, opracowując ustawy sądowe, musi - jak pisali partyjni publicyści -
wybrać między obozem patriotyzmu a zdrady. W ogóle, jeśli tzw. prawicową
publicystykę traktować jako sejsmograf rejestrujący tektoniczne wstrząsy i napięcia
w światku władzy, to trzeszczy na wszystkich połączeniach.
Kaczyński-Duda-Macierewicz-Ziobro-Szydło-Morawiecki-Gowin - nie ma dnia, aby
ktoś komuś, bezpośrednio lub pośrednio, szpilki w coś nie wbił. Ta
„biało-czerwona drużyna” - jak zwykła mówić o swojej ekipie pani premier -
przypomina, jeśli już, reprezentację biało-czerwonych z meczu z Danią: każdy
gra sobie, chaotycznie, bez taktyki, bez respektu dla kapitana i trenera.
Zatroskani czołowi publicyści prawicowi coraz częściej piszą, że władza
znalazła się w pułapce radykalizmu, że trawi ją choroba nieufności, że żądza
odwetu przyćmiewa polityczny rozum, że pompowanie konfliktu z Unią (wg.
prezesa będziemy samotną „wyspą wolności" ), a zwłaszcza eskalowanie sporu
z Niemcami, jest bezsensowne, bezproduktywne i szkodliwe dla polskiej racji
stanu (mamy wrażenie, że odkrywają prawdy, które mogą przeczytać w jakimkolwiek
numerze POLITYKI). Do tego dochodzą jeszcze, niesłyszane wcześniej, krytyczne
wobec PiS głosy wielu biskupów, choćby ten ostatni, dramatycznie
przestrzegający przed cynicznym niszczeniem polsko-niemieckiego pojednania.
Po prawie połowie kadencji rządu, u progu
trzeciego sezonu PiS, zdaniem Beaty Szydło, która przejmuje rolę „ust
prezesa" ogólnie wciąż jest super. Jednak coraz bardziej brutalne i
absurdalne oskarżenia, jakie pani premier miota pod adresem opozycji, Unii
Europejskiej czy protestujących Polaków, zdają się przykrywać nie tylko jej
własną niepewność, ale także wątpliwości i poczucie zagrożenia całego obozu.
PiS szedł do władzy jako partia rewolucji, z definicji niepodlegająca
dotychczasowym prawom i ocenom.
To bardzo wygodna forma sprawowania władzy, bo rewolucja i
jej „wielkie cele" uświęcają wszelkie, nawet najnędzniejsze, interesy. Ale
historia uczy, że w logikę każdej rewolucji, nawet tak niedowarzonej jak
pisowska, jest wpisane napięcie między radykałami a tymi, którzy chcieliby już
konsumować owoce zwycięstwa, między wciąż żądnymi odwetu a już pragnącymi
spokoju i „restauracji" Wcześniej czy później rewolucja, jak mówił Danton,
zaczyna więc zjadać własne dzieci. Niech nie mylą wymuszone uśmiechy; dzieci
pisowskiej rewolucji już pokazują sobie zęby.
Jerzy Baczyński
Wesoła biało-czerwona
Kiedyś głównym przedstawicielem Ochotniczych
Straży Pożarnych był premier Pawlak. Lubił paradować w galowym strażackim
mundurze, fotografował się w momentach dla Strażaków reprezentacyjnych, głównie
na festynach, zawodach strażackich i piknikach ludowych. Dobrze wiedział, że
Ochotnicze Straże Pożarne oraz rodziny strażaków to pokaźna grupa wyborców,
dająca tej historycznej partii pewne 5 procent w wyborach.
Inną politykę,
propagandową, korzystając z powszechnych, związanych z pogodowymi klęskami
działań strażaków, przyjął minister Błaszczak. Lubi się fotografować i filmować
ze strażakami działającymi, niosącymi pomoc. Ma przygotowane ciekawe pytania w
rodzaju: „Czy pan działa od rana?” albo ..Dużo tu jeszcze trzeba zrobić,
prawda? Strażaków w akcji lubi też pani premier Szydło. Jej oczy pełne są
zdziwienia, że tak sprawnie można nieść pomoc. Występy ministra Błaszczaka i
jego asystenta wiceministra Zielińskiego to rodzynki w programie telewizyjnym.
Widać w tych wystąpieniach ogromny wysiłek intelektualny duetu i nadzieję na
skutek propagandowy. Teraz kiedy prezes Kaczyński, zdobywca szczytu w
Beskidzie Sądeckim, dał znak, jak powinien ubierać się Polak, kiedy pada
deszcz, zamiast biało-czerwonego konfetti z policyjnych helikopterów Spadać
będą dla wszystkich potrzebujących biało-czerwone peleryny.
Nie dołączam się do
grona szyderców wyśmiewających to zdjęcie. Uważam, że bije z niego narodowy
sprzeciw, dający odpór złym warunkom atmosferycznym. Dziwię się natomiast
postawie Joachima Brudzińskiego, który wyraźnie odcina się swoim strojem od
świty prezesa. Powstaje pytanie, czy idzie w ślady prezydenta: Dudy. Czy też
zakłada własną frakcję sprzyjającą myśliwym i im podobnym. Wszystkie nadużycia
prowadzą do groźnych konsekwencji. Dotyczą również symboli narodowych. Kiedy
śpiewamy hymn przed meczem, zagrzewamy do boju. Kiedy śpiewamy go w trakcie,
nasz bramkarz Stoi na baczność i tracimy bramkę, a przecież nie o to nam
chodziło.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem
telewizyjnym
Syndrom aktorski
Kilka lat temu brałem udział w dość kaskaderskiej
dla mnie rozmowie radiowej o gospodarce z prof. Andrzejem Blikle. Prawda
nasuwała się sama: powinienem odmówić dla własnego bezpieczeństwa. Profesor
jest umysłem ścisłym, specem od biznesu z ogromnymi sukcesami i naprawdę budzi
we mnie respekt - ja zaś jestem mędrkiem podwórkowym, owszem, bardzo ciekawym
świata, ale większość dnia siedzę z gitarą w ręku. Pokusa jednak była wielka, a
i powód miałem. Wobec rodu Blikle mam dozgonny dług. Jako małolat dostałem od
nich 150 pączków za darmo dla gości festiwalu Jazz Jamboree (Howard Johnson,
genialny tubista, zjadł ich kilkanaście, jeden po drugim), co przyciągnęło
najlepszych jazzmanów kuli ziemskiej na organizowane przez nas jam session.
Wymiana poglądów
była luźna, dość pogodna i tylko raz doszło do krańcowo odmiennych poglądów. Profesor
twierdził, że nie ma system u lepszego niż kapitalizm - ja, że kiedy nadejdzie
era robotów i miliony ludzi nie będą miały pracy, jakaś pomoc państwa będzie
niezbędna. Profesor - że kapitalizm da sobie wtedy radę i wynajdzie nowe
gałęzie gospodarki, które dadzą zatrudnienie, a ja, że właśnie przed chwilą
Obama uratował światowy system bankowy i amerykańskich producentów aut kwotą
kilkuset miliardów dolarów. I że to już jest socjalizm, skoro rząd włożył w
prywatny biznes taką kasę. I tak się spieraliśmy, aż zrozumiałem jedną rzecz:
nie ma jednej drogi i każda się może przydać.
Dramaty kapitalizm
u, jego tajemne sztuczki, kreatywne księgowanie czy lewe kredyty toczą się po
torowisku niczym pociągi jadące obok potrzeb ludzi. Na kuli ziemskiej jest
coraz ciaśniej, ludzi coraz więcej, bieda bliska eksplozji, w Wenezueli ludzie
są głodni i porywają zwierzęta z zoo, by je zjeść, z Syrii uciekają przed
wojną - nie da się żyć według raz ustalonych reguł. Może się okazać, że jeden
potężny kryzys albo straszliwy kataklizm czy w drugą stronę - pozytywna rewolucja (jak niedawna
komputerowa) odmieni rynek i wtedy miliard ludzi nie będzie mieć nic albo
stanie się bogaczami. Napisałem wtedy w felietonie, że dobry rząd nie powinien
operować dogmatami czy ideologiami, musi być siłą szybkiego reagowania, zdolną
do ratowania socjalnie społeczeństwa w chwili zapaści, a kiedy jest koniunktura
- pozwolić mu tłuc szmal. Musi reagować na sytuację, która się zmienia.
Robert Biedroń na
Przystanku Woodstock zrobił furorę. Niejeden raz mówiłem, że to jest typ
polityka,
który może porwać młodzież i odmienić pokoleniowo twarz
polskiej polityki. To się na Woodstocku potwierdziło. Po tym występie odbyłem
długą wymianę zdań ze znajomą dziennikarką, która przekonywała mnie słowami:
„Też go kocham, ale nie da rady. Musiałby się podszkolić”, a ja na to:
„Naturalnością i pozytywnymi emocjami może wygrać wszystko, młodzi go kochają”.
I tak przez godzinę - ona tak, ja siak. W końcu wybuchnąłem śmiechem: „Dobra,
przekonałaś mnie!”, a ona wtedy na to: „No co ty! On jest super!”. Z Biedroniem
tak można w kółko. Minęło parę dni i oto coś się we mnie odmieniło - naprawdę w
niego zwątpiłem. Przeczytałem kilka wywiadów, obejrzałem ze dwa wideo i niemal
przekonał mnie, że stawiając na niego, popełnię błąd. Padłem ofiarą „syndromu
aktorskiego”. Polega on z grubsza na tym, że kiedy uwielbiasz jakiegoś aktora za
jego cudowne i mądre role (jak ja Marlona Brando), to przelewasz cechy jego
filmowych bohaterów na niego samego i zaczynasz wierzyć, że on sam taki jest.
Tymczasem aktor może być prywatnie skończonym sukinsynem (jak Brando, ale
proszę powyższego epitetu absolutnie nie łączyć z Robertem Biedroniem!). Otóż
kiedy słuchasz ujmującego Biedronia i lubisz niemal wszystko, co on mówi, to
być może wpadasz w pułapkę, że cała reszta, o której on nie mówi, też ci się
spodoba. I tu pułapka na myszy mi trzasnęła.
Dziś Polską rządzą
ludzie krańcowo niemoralni, łamiący demokrację, konstytucję, zachowujący się
po chamsku, nietolerancyjni i aroganccy. Rozdają pieniądze i epitety. Nie ma z
nimi rozmowy. W takiej chwili dla przywrócenia normalności opozycja powinna
się zjednoczyć pod porywającym przywództwem nowej generacji. I tu widziałem
Biedronia. A co usłyszałem? Że z Budką nigdy,z Gasiuk-Pihowicz w żadnym
razie,„bo to by była groteska”. Zero manewru. Cóż, jeśli ktoś nie widzi
możliwości negocjacji poglądów i wypracowania nowej drogi nawet w chwili tak
trudnej, to czy powinien rządzić? Przecież zmianę poglądów może wymusić nagła
zmiana sytuacji na świecie! I co wtedy? Abdykuje?
Zbigniew Hołdys
Kontra
Moja gitara waży niecałe sześć kilogramów.
Z dodatkowym osprzętem - to jest paskiem z łańcuchami i kablem - prawie siedem.
Spory ciężar, na szczęście piękny i wyjątkowy. Gdy gram na Stojąco, całość
wisi na pasku na moim lewym barku. Żeby się nie przewrócić - wychylam się w
prawo, by utrzymać równowagę. Każdy kto coś dźwiga, przechyla się w przeciwną
stronę, inaczej się nie da. Czasem, jak się zdrowo bujnę w rytm muzyki, gitara
swym ciężarem ciągnie mnie dalej i bujnięcie jest większe; niżbym chciał.
Kiedyś na próbie z Wojtkiem Mazolewskim bujnąłem się tak, że trzasnął mi
kręgosłup i przestałem grać na parę miesięcy. Każdy gitarzysta ma ten problem.
Takie są prawa fizyki.
To nie będzie felieton
o muzyce, raczej o tym, że wszyscy mamy nieuniknione rachunki do zapłacenia.
Swego czasu grałem na tej gitarze siedem i więcej godzin dziennie, Dziś lewe
ramię mam uniesione wyżej o kilka centymetrów. Lewe, bo organizm bronił się
przed utratą równowagi odchyleniem w prawo, ale kiedy zdjąłem gitarę,
uwolnione od ciężaru lewe szło do góry. „Kontrował pan” - mówią mi dziś ortopedzi.
Gdy stoję przed lustrem, widzę to wyraźnie. To jest mój rachunek do zapłacenia.
Kontowanie.
Niepoddawanie się naciskowi. Bolesne oddawanie. Każdy nierozważny bokser
pamięta do końca życia ból i ćmiki w oczach po kontrze przeciwnika. Jeśli się
zastanowić, to właściwie wszystko, co czynimy, ma swoją przyczajoną kontrę w
poczekalni - pytanie, kiedy nagle wyskoczy i uderzy. W polityce jest najgorzej,
Poczucie bezkarności bywa kosztowne, Bach! - i leżysz. Nicolae Ceausescu i jego
żona Elena nawet nie zauważyli, kiedy żądny odwetu naród wyprowadził cios -
oboje z oczami otwartymi ze zdumienia patrzyli, jak żołnierze ładowali broń, by
ich rozstrzelać. Podobno Elena wołała do plutonu, nie dowierzając „Chłopcy!
Przecież wy jesteście dzieci moje! Co wy robicie?!”. Nic to nie dało.
Od paru lat
współczesność rozlicza się ze świetlaną przeszłością. Wyłażą mroczne prawdy
sprzed dekad i wieków. Z cokołów spadają pomniki wielkich ludzi sportowców,
polityków, odkrywców. Następuje koniec mitów, które wydawały się nie do
ruszenia. Wszyscy grzeszyli. „Nie byli lepsi niż my”. Narody przeżywają
odkrywanie na nowo własnej historii. Tyle że czasem jest to odkrywanie i
przywracanie prawdy, a czasem jest to jej obalanie i tworzenie nowego wielkiego
kłamstwa.
Wielki amerykański
generał z okresu wojny secesyjnej, Robert E. Lee. był geniuszem sztuki
wojennej. Do dziś jego strategie są wykładane na akademiach wojskowych na
całym świecie. Ale wtedy stanął po stronie konfederatów, a ci chcieli wpisać
do konstytucji USA legalne niewolnictwo. Dzisiejsza Ameryka nie jest wstanie
tego przełknąć - po 150 latach jego pomnik najpierw zasłonięto płachtą, a
potem nocą gdzieś wywieziono. Tak czarna Ameryka wystawia rachunki za
przeszłość. Genialny ginekolog J. Marion Sims, o którym się mówi, że jest ojcem
współczesnej medycyny kobiecej (wynalazca wielu do dziś używanych narzędzi
chirurgicznych), miał do niedawna swój pomnik w Nowym Jorku przed gmachem
akademii medycznej. Ale dziś już wiadomo, że 200 lat temu kupował czarne
niewolnice, by na nich dokonywać okrutnych eksperymentów bez znieczulenia i
później ich pozytywne efekty stosować bezpiecznie wobec białych kobiet.
Właśnie jego pomnik usuwają. Nadszedł czas prostowania historii.
My też moglibyśmy
spojrzeć głębiej w swoje własne oczy. Słowo „Jedwabne” niektórym nadal nie
przechodzi przez gardło. Nie widzimy naszych własnych niewolników, o których
tak pięknie uczono na lekcjach historii - chłopów pańszczyźnianych,
wyzyskiwanych do cna, niekiedy bardziej, niż wyzyskiwani byli czarnoskórzy
niewolnicy na plantacjach bawełny w Alabamie, Nie widzimy władców, którzy
wyłupywali oczy swoim braciom. Nasza lista podejrzanych bohaterów byłaby bardzo
długa, ale przyznanie się boli. Wolimy kłamać, zacierać ślady i tworzyć nowe
fałszywe mity. Udajemy, że stoimy prosto.
Dzisiejsi władcy
ochoczo strącają pomniki według swojej listy zapotrzebowań i stawiają własne.
Dosłownie, Wolą zakumplowanych grafomanów nazywać wybitnymi pisarzami. Wolą
nieobecnych czynić bohaterami historycznych wydarzeń. Wolą megakłamstwem
wyginać nasz kręgosłup jeszcze bardziej. Dziwi mnie łapczywość, z jaką to
wszystko czynią. Zapominają o tym, że sprężyna odwinie. Ze bark pój dziew
górę. Pewnego dnia ludzie pociągną za liny i stawiana dziś na cokołach „wielkość”
runie twarzą na bruk.
Zbigniew Hołdys
Salami i Gorgonzola
Z wiceministrem Patrykiem Jakim można się
nie zgadzać, ale trzeba docenić jego dystynkcję w rozumowaniu, powściągliwość
stylu, elegancję słowa. Któż zaprzeczy, że „gdybyśmy te biliony złotych
zamiast na odbudowę Polski po niemieckiej hatakumbie, przeznaczyli na rozwój
naszego państwa, to Polska byłaby dziś dwa razy silniejsza ekonomicznie”. Tak,
tak, tak i dlatego repasacje muszą być. Co do jednego oczka.
Ale nie o nich
dzisiaj, lecz o opozycji. Gdym przeczytał słowa mego ulubionego ministra,
który myślą, czynem i słowem dowodzi prawdy leninowskiej zasady, że tak w
państwie proletariatu, jak i dobrej zmiany każdy może zostać kimkolwiek,
pomyślałem, że nie wykoncypowałbym lepszej diagnozy dla stanu naszej opozycji.
Toż to jedna wielka hatakumba.
Ale po chwili
uzmysłowiłem sobie, że opozycja w Polsce jest potęgą. Na czele państwa w
targanej wichrem dziejów pelerynce stoi największy opozycjonista. Od dwóch lat nie
lękając się potężnych i złowróżbnych sił - dochodzi do skrywanej prawdy, o czym
raportuje z: drabinki swoim uciemiężonym wyznawcom. Dziesiątego każdego miesiąca
wykrzykuje na Krakowskim Przedmieściu, że nie da się złamać. Słuchając go,
widzimy obrońców Termopil i Okopów Świętej Trójcy. Uciskani, wzgardzeni,
wyklęci, skryci za zasiekami barierek, nie dają się wielogłowemu potworowi
wszechobecnej opresji.
Są tacy, którzy w
swej naiwności sądzą, że to Pierwszy Opozycjonistą rządzi Polską. Któż więc
jest jego opozycją? Totalna opozycja? Wolne żarty! Głównym Opozycjonistą
Pierwszego Opozycjonisty jest prezydent kraju, wybrany z poręczenia Pierwszego
Opozycjonisty. Z kolei przeciw Głównemu Opozycjoniście Pierwszego Opozycjonisty
występuje Naczelna Broszka Opozycji, ukrywająca się w gabinecie premiera RP.
Jej opozycją jest pierwszy wicepremier od gospodarki, który wcześniej był w
opozycji wobec krwiożerczego Tuska, któremu dla niepoznaki doradzał. To swoją
drogą mistrz kamuflażu ten wicepremier, Serce pęka z rozpaczy, ale i dumy
zarazem, gdy się słucha o jego opowieści o katastrofie ostatniego ćwierćwiecza,
przy której Warszawa po powstaniu to rozrywkowe miasto było i człowiek nie może
wyjść z podziwu, jak mu się udało przetrwać w konspiracji na stanowisku szefa
jednego z największych banków. Ukrywanie się: Bujaka i Frasyniuka w stanie
wojennym to przy tym niepoważna dziecinada.
Z kolei opozycją
wobec wicepremiera z żelaza jest minister sprawiedliwości, który swego: czasu
był opozycją wobec Pierwszego Opozycjonisty, ale teraz jest bardziej
opozycyjny wobec Głównego Opozycjonisty z pałacu prezydenckiego, którego
rzecznik jest opozycyjny wobec Pierwszego Opozycjonisty, sugerując w sposób
chamski, że tamten ma coś wspólnego z rządzeniem Polską.
Opozycja zwana
opozycją totalną jest również opozycyjna, ale w niefanatyczny sposób.
Opozycjonista Grzegorz bardzo się wkurza, gdy mu ktoś imputuje, że chciałby
zaszkodzić Pierwszemu Opozycjoniście, bo rozumie, Że celem jego opozycji nie
jest sympatyczny starszy pan z drabinki, lecz młodsze zbiry z bliższego otoczenia.
Dlatego swą działalnością celuje w nowoczesnego Ryszarda, który dla odmiany
spełnia się w opozycji wobec charyzmatycznego Grzegorza. Ale nie jest tak, że
nic ich kompletnie nie jest w stanie połączyć. Niechęć do wyszczekanej Kamili
i owszem.
Grzegorz ma
dodatkowo pod górkę, bo musi prowadzić twardą politykę wobec nieletniego Rafała
zakamuflowanego we własnej partii. Nieletniemu Rafałowi zachciała się zostać
prezydentem Warszawy, w opozycji do Andrzeja wskazanego przez Grzegorza. A
Grzegorz wskazał Andrzeja, bo nie chce sprawiać przykrości sympatycznemu
starszemu panu z drabinki. Nieletni Rafał mógłby, nie daj Boże, wygrać wybory,
co byłoby nie w smak Pierwszemu Opozycjoniście. Z Andrzejem takiego ryzyka nie
ma. Czysty savoir-vivre, nic osobistego.
Jest jeszcze drwal
Adrian i jego drużyna z nośnym hasłem: „Jesteśmy opozycją opozycji opozycji
opozycji i może ktoś nam przypomni, o co nam chodzi”. No, i Paweł „kurwa, ale
mnie to wkurwia, że mnie to tak wkurwia”, który tak bardzo chce być opozycyjny,
że najbardziej nienawidzi opozycji. I truskaweczka na torcie, wicepremier od
nauki, który najpierw zgrywając miny Stańczyka, głosował jak Pierwszy
Opozycjonista kazał, a następnie kwilił ze szczęścia, że Główny Opozycjonista
zawetował to, za czym głosował. Czyli opozycjonista wobec samego siebie.
Mistrz.
No sami widzicie:
iście biblijne Salami i Gorgonzola.
Marcin Meller
Kuna
Ta nie mam sensu, ty nie masz sensu, I
żaden jedzenia kęs nie ma sensu. Gry Są bez sensu, sny są bez sensu, nawet niestety
sens nie ma sensu" - śpiewa głosem Wiesława Michnikowskiego Kot Dziwak z
Cheshire, w adaptacji „Alicji w Krainie Czarów”, którą dla Polskich Nagrań
przygotował w 1977 r. zapomniany dziś niestety Jtotoni Marianowicz.
Ta piosenka,
ceniona przez kolejne pokolenia dzieci, staje się od czasu do czasu moim
życiowym refrenem Na przykład teraz, kiedy po protestach pod sądami w całej
Polsce, PiS w najnowszym sondażu otrzymuje 40 proc. poparcia i wychodzi z tej
sytuacji nie tylko nie draśnięte, ale wzmocnione. Tak, drogi Kocie - sens nie
ma sensu.
Interesowanie się
polityką zaczyna przypominać hobby tak niełatwe jak połykanie mieczy czy
intensywny wakacyjny kurs języka klingońskiego.
Może więc, zamiast
próbować przenikać sytuację i stawiać kulawe diagnozy, które i tak obrócą się
wniwecz, lepiej będzie się zająć przyrodą. Póki jest W lesie bowiem, który mnie
otacza, intensywna wycinka trwa już drugi miesiąc. Zaraz będzie jak w Lesie
Birnamskim, tylko że na odwrót - las, co podchodził, wkrótce podchodzić
przestanie. Ale jak na razie - cieszę się nim.
Dużą część roku
bowiem spędzam w otoczeniu lasu i łąk zupełnie dzikich, pełnych zwierząt Kiedy
się tu przenosiłam, po długich latach miernego kontaktu z naturą, odczuwałam wobec
niej mieszankę grozy, i obrzydzenia. Mrówka, która szła mi po nodze, była
wówczas warta wrzasku i tańca św. Wita w celu jej strącenia. Pierwsze miesiące
w domu w środku lasu zdawały się srogą karą - za przechodzenie na czerwonym, za
parkowanie na niedozwolonym, za wszystkie sojowe latte na placu Zbawiciela i
inne straszne grzechy stołecznej śródmiejskości.
Z czasem jednak -
nie mając za bardzo wyjścia - wyzbywszy się skrajnej mieszczuchowatości,
okrzepłam I dziś ani kuny, co nocami walą mi w dach, ani szerszenie buczące
basem nad głową, ani żaby, co przypadkiem skoczą na bosą stopę, nie robią już
na mnie wrażenia. Jestem jedną z nich.
Przez rok bez mała
w moim domu mieszkał na przykład nietoperz. Jego pierwsze pojawienie się w
kuchni, pewnej zimy, kiedy przeleciał niemal bezszelestnie nad stołem, przy
którym jedliśmy kolację, wywołało popłoch. Wszyscy obecni zaczęli wrzeszczeć i
trzymać się za włosy, wierząc w legendę o tym, że wampirzy pomiot zaraz wplącze
się im w pukle. Kiedy więc zniknął z pola widzenia, rozpoczęły się paniczne,
trwające tygodniami poszukiwania, bezskuteczne zresztą. W końcu przywykliśmy,
sprzątając po nim kupy na meblach, jak się sprząta po ukochanym psie w parku.
Aż wreszcie, pewnego dnia, zmęczony życiem w domu pełnym łudzi, nietoperz
przysiadł na ścianie, a zręczny kolega, który akurat przyjechał z wizytą,
zdołał go delikatnie przykryć sporym durszlakiem, pod który wsunął karton, i
otworzywszy okno, wypuścił nietoperza na wolność
Kuna niestety nie
zmieści się do durszlaka, a szkoda, bo jej obecność, objawiająca się nocami
drapaniem szuraniem mlaskaniem i chrobotaniem tak głośnym, że wyrywa z najgłębszego
snu, bywa męcząca. To właśnie ona jest w stanie sprawić, że o 3 w nocy, w
księżycowej poświacie, staję pod skosem sufitu i walę weń z piąchy, wołając.
„Ej, wynocha, wy małe cholery!".
Znajoma z
sąsiedniej wsi, której nieobce były nocne walenia w sufit, naraiła mi
specjalistę od odstraszania kun. Przyjechał na Mazury z Żywiecczyzny (przez
Krosno i Rzeszów, w drodze do Łodzi. „Zlecenia w sezonie sypią się jak złoto” -
mówił). Wyglądający jak skrzyżowanie profesora Bralczyka z alpinistą, który
właśnie rusza na Matterhorn, wysiadł ze swego maleńkiego auta z napisem „Masz
problem z kunami? Zadzwoń!” i powiedział: - Niech mi pani teraz nic nie mówi,
sam się zorientuję! - po czym jął krążyć dostojnie dookoła domu, by w końcu
powiedzieć, że to wszystko będzie dużo kosztowało, ale najpierw konieczny jest
remont dachu, usunięcie spod powały wszystkich trucheł, które kuna tam
przywlokła (Radzę zamówić spory kontener na gnojówkę, proszę pani”), całkowite
usunięcie winorośli porastającej ściany i ścięcie wielkiego kasztanowca, który
dla kun jest naturalną trampoliną, z której startują w stronę domu.
A potem się
zasiedział i opowiadał dużo o polsko-szkockim weselu swojej córki na Podlasiu,
na którym tłum postawnych mężczyzn w kiltach uznał wyższość podlaskiego
samogonu nad szkocką single Malt. Trwało to trochę, ale warto było - sama jego
obecność i wisząca w powietrzu groźba zainstalowania systemu odstraszającego
najwyraźniej wpłynęły na kuny, bo przez, dwa tygodnie był spokój. Niestety
wczoraj wróciły.
I kiedy nic
naprawdę nie ma już sensu, siedzenie w lesie jest na brak sensu lekarstwem. Czuję
podskórnie, że napotkani w lesie Joachim Brudziński zbierający jagody albo
Mariusz Błaszczak schylający się po podgrzybka, albo nawet Dominik Tarczyński
wśród łagodnej zieleni jeżynowych zarośli - mogliby się okazać kimś innym niż
na Nowogrodzkiej.
Anna Dziewit
Meller
Mamy się bać
Jest chyba czymś niezwykle naturalnym, że
zawsze przy spiętrzeniu tragicznych wiadomości zaczynam się zastanawiać, w
jakim stopniu media są narzędziem terrorystów. Czy poza bólem tych, którzy w
aktach terroru tracą bliskich, i tych. którzy łączą się z nimi wyrazami
współczucia i wsparcia, liczba specjalnych programów, w kółko powtarzających
relację z miejsca tragedii, nic jest zwieńczeniem działań zamachowców i wielką
dla nich satysfakcją? Jeżeli dołożymy do tego wszędobylskich, świetnie
przygotowanych do dziennikarskiej pracy reporterów, potęgujących panikę,
uczucia strachu i świadomość bezradności, to wróg osiąga cel, do którego
zmierza. Mamy się przecież bać, mamy czuć się niepewnie, gdziekolwiek się
znajdujemy, nie wychodzić na ulicę, nie podróżować, zmienić swoje życie i
przemykać przez nie w nieustannym zagrożeniu.
Przytaczam
przykładowe pytanie, a podobnych było wiele, jednego z autorów relacji z
zamachu w Barcelonie: „Czy czuła pani strach, gdy zobaczyła pani ciężarówkę
rozjeżdżającą ludzi?”. Tak odpowiada pytana - bardzo się bałam”. Pytam teraz
reportera: czy czuje pan idiotyzm zawarty w tym pytaniu? Jak potoczy się pana
relacja, kiedy pytany odpowie np., że strach ma wielkie oczy. Pamiętam
zawiedzionych dziennikarzy, którzy po słynnym lądowaniu kapitana Wrony z
niesmakiem odchodzili od pasażerów samolotu zadziwionych pytaniami o strach i
panikę.
Wyważenie
medialnego komunikatu wiąże się ze społeczną odpowiedzialnością mediów za
skutki tego, co do nas dociera. Dotyczy to nie tylko relacji z
wydarzeń, które wstrząsają światem. To samo dotyczy polityki. obiektywnych
relacji z wydarzeń politycznych, bo przy braku odpowiedzialności albo przy
poddawaniu się tym, którzy nami sterują, zaczynamy mówić o propagandzie,
indoktrynacji i manipulacjach. To na was. drodzy młodzi dziennikarze, liczą
terroryści, politycy i marketingowcy. Często, chociaż o tym nie mówimy,
wszyscy powyżej wymienieni współpracują ze sobą.
Krzysztof Materna Jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i
producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz