Znów jesteśmy w
stanie wojny z naszym zachodnim sąsiadem - na szczęście wirtualnej. W razie
zwycięstwa każemy Niemcom zapłacić 6 bilionów dolarów reparacji wojennych za II
wojnę światową. A co, jeśli przegramy?
Reparacje wojenne
stają się dla prawicy kluczowym argumentem na rzecz polexitu. Jak powiedział związany z Antonim Macierewiczem wiceminister
obrony narodowej Bartosz Kownacki: „Jeżeli słyszymy, że wielką łaską są
fundusze unijne, które dostajemy od UE, w tym od Niemiec, warto to zestawić ze
stratami wojennymi, które polska strona poniosła”. W podobny ton uderzyli
Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, a także posłowie i media PiS. A
prawicowy ekspert Grzegorz Kostrzewa-Zorbas wyliczył w tygodniku „wSieci”, że
w ramach reparacji wojennych za II wojnę światową powinniśmy dostać 6
bilionów dolarów.
Te promowane na okładce prawicowego tygodnika 6 bilionów to czterdziestokrotność
przyznanych Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat funduszy unijnych. Jak
zauważył Witold Gadomski z „Gazety Wyborczej”, Niemcy miałyby zapłacić Polsce
od 3 do 7,5 razy więcej, niż wynosiły reparacje z 1919 r., których i tak nie
zapłacili, bo nie byli wstanie.
Jest też program minimum, o którym mówią prawicowi politycy i intelektualiści
pragnący uchodzić za realistów. Oczywiście 6 bilionów dolarów nie da się
uzyskać, właściwie nie da się uzyskać ani grosza - przyznają - ale pod zastaw
reparacji rząd PiS może zająć niemieckie inwestycje - od Lidia po Passauer
Neue Presse (największy inwestor na polskim rynku prasy lokalnej). A wtedy Angela Merkel zmusi Komisję Europejską do zamilknięcia na temat
niszczenia demokracji w Polsce, a przerażona politycznym geniuszem
Kaczyńskiego Unia wypłaci nam należne pieniądze, nawet bez pobrania kar za
niezastosowanie się ministra Szyszki do decyzji Trybunału Sprawiedliwości,
zakazującego wycinki Puszcz}- Białowieskiej.
FEJKOWA POLITYKA
Znamy zjawisko fake news, jednak w przypadku PiS-owskiego
marszu na Berlin mamy do czynienia z całą „fejkową polityką” skierowaną na
doraźne polityczne potrzeby polityki wewnętrznej.
Kiedy 1 lipca w przemówieniu na kongresie PiS Jarosław Kaczyński znów
zaatakował Niemcy, podnosząc też sprawę reparacji, wszyscy - również w jego
partii - uznali to za zwyczajowy rytuał. Jak mówi analityk prawicowej polityki
Rafał Matyja, „Kaczyński próbował zastąpić wyczerpujący się już strach przed
imigrantami nowym paliwem, strachem przed Niemcami, a także nadzieją na wielkie
pieniądze, które będzie można przy okazji od złych Niemców uzyskać”.
Jego brat Lech Kaczyński, jako prezydent Warszawy, powołał w 2004 r. zespół,
który oszacował wojenne straty stolicy na ponad 45 miliardów dolarów. Zostało
to wykorzystane w obu zwycięskich kampaniach PiS z 2005 roku, jednak rządy
Marcinkiewicza i Kaczyńskiego nie podjęły żadnych kroków w tej sprawie. Sam
Jarosław Kaczyński powracał do reparacji w rytmie doraźnych politycznych
potrzeb, za każdym razem niszcząc jakiś aspekt stosunków polsko-niemieckich i
bardziej izolując polską prawicę w polityce europejskiej. Jak zauważa były
premier Leszek Miller, który za najlepszą formę „reparacji” uznał jak
najszybsze przyjęcie Polski do UE, „Jarosław Kaczyński w ogóle nie uprawia
polityki zagranicznej, lecz wyłącznie politykę wewnętrzną. Wszystkie fobie,
ataki, gesty przyjaźni wobec innych państw są u niego zorientowane wyłącznie na
mobilizowanie swoich i ogrywanie opozycji w Polsce, bez względu na realne
straty, jakie przynosi to w polityce międzynarodowej”
Warto jednak zauważyć, że tym razem zdarzyło się parę rzeczy, które
uczyniły „marsz na Berlin” czymś dla Kaczyńskiego bez mała koniecznym. Mieliśmy
bowiem masowe protesty w obronie niezawisłych sądów, a później konflikt
pomiędzy prezydentem Dudą a rządem PiS. W tej sytuacji zaostrzenie konfliktu z
Berlinem i wrzucenie hasła „reparacji wojennych” ma zmobilizować i zjednoczyć
obóz władzy wokół Kaczyńskiego, a także zbudować sympatię dla niego wśród
narodowców i wyborców Pawła Kukiza. Ma też zamknąć usta Andrzejowi Dudzie, a
nawet wymusić na nim deklaracje i działania antyniemieckie, które znów go
skompromitują, przynajmniej w Europie.
PARTYJNE ZYSKI
W tym najprostszym wymiarze polityki wewnętrznej
„wyprawa na Berlin” jest sukcesem. Mobilizuje prawicowy elektorat po stronie Kaczyńskiego, a
opozycję spycha do defensywy. W zamówionym przez państwowe media sondażu 61
proc. respondentów wyraża poparcie dla żądań reparacyjnych.
Udało się także zablokować prezydenta. Jeśli przystąpi do
antyniemieckiej krucjaty, to zniszczy zbudowaną przez swojego ministra Krzysztofa
Szczerskiego reputację ostatniego po stronie polskiej ośrodka prowadzącego
jakąś dyplomację. Jeśli zdystansuje się wobec „wyprawy na Berlin”, to
Kaczyński ogłosi go zdrajcą. Andrzej Duda milczy, ale Szczerski - cieszący się
większą niezależnością od Kaczyńskiego niż ministrowie Beaty Szydło czy PiS-owscy
parlamentarzyści - mówi, że prezydent rozumie wagę reparacji wojennych, jednak
MSZ powinno przedstawić projekt działań w tej sprawie. Na co Witold
Waszczykowski odpowiada, że „trudno będzie podjąć rozmowę z Niemcami, mając
taką opozycję w kraju. Problem jest do rozważenia w zaciszu gabinetów, a nie
przy takim jazgocie opozycji”. W ten sposób gorący kartofel „wyprawy na Berlin”
po krótkim przerzucaniu pomiędzy różnymi ośrodkami prawicy zostaje - zgodnie z
intencjami Kaczyńskiego - podrzucony Platformie Obywatelskiej.
Wywołany do tablicy Rafał Grupiński z PO mówi, że jeśli porównać ostrość ataków Kaczyńskiego i PiS na Brukselę
i Berlin do bardzo miękkiego wobec Rosji wywiadu Waszczykowskiego
dla dziennika „Kommiersant”, to „nie tylko z książki Tomasza Piątka o Macierewiczu,
ale także z publicznych działań Kaczyńskiego i Waszczykowskiego widać, że rząd
PiS bierze udział w grze Putina przeciwko Europie”.
GEOPOLITYCZNE STRATY
Powrót do kwestii reparacji oznacza także powrót do
problemu ziem zachodnich, czyli
jednej trzeciej dzisiejszego terytorium Polski. Jeśli Antoni Macierewicz z
typowym dla siebie zapałem mówi publicznie, że „sowiecka kolonia zwana PRL
zrzekła się reparacji w sposób zupełnie nieformalny, mający charakter aktu
publicystycznego”, to warto powtórzyć wątpliwość, jaką Jarosław Kaczyński
sformułował kiedyś pod adresem Marka Jurka: „idiota czy agent?”.
Osoby z różnych miejsc polskiej sceny politycznej, Radosław Sikorski,
Leszek Miller, Aleksander Smolar, Paweł Kowal czy Marek Migalski, przypominają,
że zrzeczenie się roszczeń do reparacji było elementem procesu, dzięki któremu
owa „sowiecka kolonia” otrzymała uznanie przez Niemcy granicy na Odrze i
Nysie, potwierdzone przez Helmuta Kohla po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku.
PiS-owscy „realiści” uspokajają, że „przecież nic się nie stało”, gdy
Grecja kilka lat temu w apogeum negocjacji z Berlinem na temat kolejnej
pożyczki ratującej kraj przed bankructwem użyła argumentu o reparacjach
wojennych.
Jednak politolog Aleksander Smolar przypomina, że tamta grecka argumentacja
bardziej zagroziła wtedy porozumieniu Aten z Berlinem, niż je ułatwiła.
Dodaje, że ostatnio „kolejny program pomocowy dla Grecji został zatwierdzony
głównie dzięki decyzji Berlina, wobec tego
sprawa reparacji wojennych spotyka się z negatywnym odzewem całej Unii
Europejskiej, izolując polski rząd i przedstawiając go jako gracza nieprzewidywalnego,
z którym nie można się wiązać w jakiejkolwiek sprawie”.
Marek Migalski zwraca z kolei uwagę, że inne państwa Grupy
Wyszehradzkiej po najnowszych występach Kaczyńskiego zdystansowały się wobec
Warszawy. Słowacja i Czechy przyjęły nawet zaproszenie prezydenta Francji
Emmanuela Macrona do udziału w spotkaniu krajów naszego regionu bez udziału
Polski.
- Hasło reparacji wojennych - dodaje
Migalski - odrzuca od Kaczyńskiego nawet Orbina, który z Berlinem ma doskonałe
stosunki.
Inny prawicowy ekspert Paweł Kowal, były wiceszef MSZ w rządzie Kaczyńskiego,
dodaje, że liczenie w tej sprawie na pomoc Ameryki jest absurdem. Każda
amerykańska administracja dąży do stabilności w Europie. Zwłaszcza Departament
Stanu ma traumę „wilsonowskiego chaosu”, nacjonalizmów małych krajów,
uwikłanych wre wzajemne historyczne roszczenia przed wybuchem II
wojny światowej. Kaczyński zwracający się do Waszyngtonu z ofertą
„skonfliktowaliśmy się z Berlinem, zatem powinniście nas uznać za
priorytetowego sojusznika w Europie” daje dowód swojej niekompetencji w
polityce zagranicznej.
Pozostaje nadzieja PiS-owskich „realistów”, że Niemcy - wystraszone
perspektywy płacenia reparacji wojennych - przestaną krytykować rząd PiS na
forum europejskim. Jednak użycie historycznych krzywd jako narzędzia politycznego
szantażu okazuje się nieskuteczne. - Nie tylko żaden z ważnych niemieckich
polityków, ale nawet eksperci czy publicyści zajmujący się polityką wschodnią
nie wrócili z letnich urlopów, aby zająć się żądaniem Kaczyńskiego - zwraca
uwagę ekspert w sprawach stosunków niemiecko-polskich Klaus Bachmann. - Sucha
deklaracja zastępczyni rzecznika niemieckiego rządu Ulrike Demmer, że „Niemcy
poczuwają się do politycznej, moralnej i finansowej odpowiedzialności za II
wojnę światową, jednak kwestia niemieckich
reparacji dla Polski została w przeszłości ostatecznie uregulowana prawnie i
politycznie” jest wszystkim, na co PiS może liczyć.
A szantaż wobec niemieckich inwestorów w Polsce, także inwestorów
medialnych? - Podczas spotkania z Jarosławem Kaczyńskim Merkel powiedziała wyraźnie, że niemieckie inwestycje w Polsce to
czerwona linia, której nie wolno przekroczyć. Oczywiście wiele
czerwonych linii zostało w ostatnich latach przekroczonych - dodaje Bachmann -
jednak każda próba wypchnięcia zagranicznych inwestorów odbędzie się ze stratą
dla Polski. A jeśli jakakolwiek regulacja pod tym względem będzie niezgodna z
prawem UE, rząd PiS będzie miał problem nie tylko z Niemcami, ale też z Komisją
Europejską i rządami wszystkich państw, których inwestorów takie regulacje
dotkną.
Kaczyńskiemu pozostaje zatem wfejkowa polityka” na użytek
wewnętrzny. I nadzieje, że wewnętrzne zyski polityczne nie przełożą się na
realne koszty w polityce europejskiej, bo Berlin i Bruksela uznają, że cała ta
„wyprawa na Niemcy” odbywa się w sferze czysto werbalnej. Jednak Paweł Kowal,
który reguł unijnej polityki uczył się jako poseł Parlamentu Europejskiego,
ostrzega: „Jeśli jakiś kraj wysuwa żądania rozsadzające unijny porządek, a później
nagle przestaje o tym mówić, dyplomacja tego kraju zostaje kompletnie
ośmieszona”.
Leszek Miller jest jeszcze bardziej pesymistyczny. - Obserwujemy najbardziej
zdegenerowaną wersję prawicowej polityki, porównywalną do tego, co późna
sanacja robiła w końcu lat S0. ubiegłego wieku - mówi. - Jest próba nawiązania
sojuszu z najbardziej radykalnymi nacjonalistami, jest kłamstwo na temat
własnej mocarstowości, jest całkowite osamotnienie, stawianie na
nieistniejących sojuszników i konflikt ze wszystkimi sąsiadami.
Były premier dodaje: - Mam nadzieję, że tym razem obędzie się bez testu
września 1939 r.
Cezury Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz