Imperium inwigilacji
O
służbach specjalnych mówi się, że to oczy i uszy państwa. Nie jest dobrze,
kiedy służby mają zeza, a słuch wyczulony jedynie na niektóre odgłosy.
Niedawny
wyrok sądu w Białymstoku ujawnił niesłychaną manipulację przeprowadzoną przez
ABW. Najpierw ogłoszono sukces w postaci ujęcia czterech Czeczenów, rzekomo
zbierających pieniądze na Państwo Islamskie. Byli podsłuchiwani. Jako dowód
przedstawiono w sądzie streszczenia stenogramów z ich rozmów. Mieli rozmawiać
o „naszych oddziałach w Syrii” - to był as w rękawie prokuratora. Okazało się,
że Syrię ktoś dopisał - ta nazwa nie padała w rozmowach. Oskarżeni faktycznie
prowadzili zbiórkę, ale na cele zlokalizowane na Kaukazie, skąd przybyli. Sąd
o fałszerstwie powiadomił prokuraturę. To jedna z największych wpadek ABW
od początku jej istnienia. Ile podobnych operacji
specjalnych toczy się każdego dnia, nie wiadomo, bo wszystko jest ściśle tajne.
Pod parawanem tej tajności można fałszować fakty, bo nie one są ważne, ale cel.
W Polsce działa siedem służb z uprawnieniami do prowadzenia operacji
specjalnych - ABW, SKW, Straż Graniczna, Wywiad Skarbowy, CBA, Żandarmeria
Wojskowa i Policja (ze szczególnym wskazaniem na CBŚP - Centralne Biuro
Śledcze Policji). Czynności operacyjno-rozpoznawcze poza wymienionymi mogą
prowadzić Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Wojskowego, Biuro Ochrony Rządu i
Służba Celno-Skarbowa. W sumie to 11 formacji ze szczególnymi uprawnieniami.
Jest jeszcze Służba Więzienna, która formalnie nie ma uprawnień do czynności
operacyjno-rozpoznawczych, ale faktycznie je prowadzi poprzez siatkę
agenturalną wśród osadzonych.
Teoretycznie służby mają obowiązek używać wyłącznie metod zgodnych z
prawem. Agencja Wywiadu i Służba Wywiadu Wojskowego pozostają na innym poziomie
- specyfika ich pracy polega na łamaniu prawa obowiązującego poza granicami
Polski. Bogactwo służb sugeruje, że nasz kraj jest jakąś potęgą, jeżeli chodzi
o zabezpieczenia przed zagrożeniami, ale to nieprawda. Problem polega nie
tylko na tym, że szwankuje koordynacja prowadzonych przez nie czynności, bo
nie funkcjonuje Centralna Ewidencja Zainteresowań Operacyjnych. Nie ma też
właściwej kontroli nad służbami. I to grzech najważniejszy. „Istnienie tak
wielu służb wymaga powstania wielopoziomowego systemu ich kontroli. Instytucje
takie jak NIK, sądy czy komisja ds. służb specjalnych realnie jej nie
zapewniają. Jest to bardzo ważne ze względu na charakter działania służb, które
mogą godzić w prawa i swobody obywatelskie” - te słowa mogłyby paść ze strony
przedstawiciela opozycji, ale sformułował je związany z PiS były szef Agencji
Wywiadu Grzegorz Małecki w artykule pod znamiennym tytułem „Bezgłowe służby”
(„Rzeczpospolita” z 7 maja 2017 r.).
Wąsikowi omsknęła się ręka
Od jesieni 2015 r. służby dostają
obiecane przez partię rządzącą prezenty. Mało kto pamięta, że kontrowersyjne
(delikatnie mówiąc) ustawy o policji, tzw. inwigilacyjną i antyterrorystyczną,
poprzedziło rozporządzenie premier Beaty Szydło z 18 listopada 2015 r. „w
sprawie szczegółowego zakresu działania Ministra-Członka Rady Ministrów
Mariusza Kamińskiego - Koordynatora Służb Specjalnych”. Po raz pierwszy,
przynajmniej od 1989 r., zdarzyło się, że premier
rządu sam pozbawił się części kompetencji, przekazując je wskazanemu z imienia
i nazwiska ministrowi. Kamiński dostał narzędzia do sprawowania jednoosobowej
władzy nad służbami z pionu cywilnego - ABW, AW i CBA. Do niego
spływają wszelkie informacje, on nadzoruje operacje specjalne, on także może
je zlecać. A przy tym to on, jednoosobowo!, kontroluje przestrzeganie prawa
przez służby. I z nikim swoją władzą nie musi się dzielić, nawet z premierem
rządu ani z parlamentem. Kamińskiego zaś nikt nie kontroluje.
Na dobrą sprawę nie wiadomo, czym się zajmuje. Podobno intensywnie
pracuje nad reformą służb, ale przecież projekt zmian powstał już rok temu.
Ponoć częściej niż z premier Szydło kontaktuje się z prezesem Jarosławem
Kaczyńskim. Wpada na Nowogrodzką, ale nie na pogaduszki. Przynosi informacje,
które interesują prezesa - mogą być to newsy zdobyte przez podległe
Kamińskiemu służby. W tym kontekście zrozumiała staje się determinacja, z jaką
zaraz po przejęciu władzy przez PiS ratowano Kamińskiego z opresji.
Przypomnijmy, został skazany na trzy lata pozbawienia wolności m.in. za
nadużycie uprawnień, czego dopuścił się jako szef CBA w trakcie tzw. afery
gruntowej. Wyrok był nieprawomocny, ale i tak uniemożliwiał mu sprawowanie
funkcji państwowej. Pomocną dłoń wyciągnął prezydent Andrzej Duda, ułaskawiając
Kamińskiego, Macieja Wąsika i dwóch ich podwładnych. Wszystko odbyło się z
naruszeniem konstytucji, bo nie można ułaskawiać osoby nieprawomocnie skazanej,
czyli w świetle prawa wciąż niewinnej. W efekcie Kamiński objął posadę
ministra-koordynatora i oddaje się swojemu powołaniu, czyli tropieniu korupcji
także tam, gdzie jej nie ma.
O sukcesach służb na razie cicho, ale w PiS panuje przekonanie, że jesienią
bomba wybuchnie i na froncie walki z Platformą Obywatelską ruszy prawdziwa
ofensywa. - Areszty się zapełnią. To
będą nazwiska z pierwszej linii - obiecuje
jeden z posłów PiS.
W końcu prawie od dwóch lat Mario
- jak nazywają go współpracownicy - tropi i węszy. Pomaga mu w tym jego
zastępca Maciej Wąsik. Od lat tworzą tandem. Najpierw Liga Republikańska,
potem CBA, gdzie Kamiński był szefem, a Wąsik jego prawą ręką. Wąsik ma słabość
do metod operacyjnych. Zna się na technikach podsłuchiwania i inwigilacji.
Złośliwi nadali mu przydomek Gumowe Ucho. Rozmawiałem niedawno przez telefon z
przebywającym w Mołdawii byłym szefem CBA Pawłem Wojtunikiem, który, delikatnie
mówiąc, nie jest ulubieńcem Kamińskiego i jego zastępcy. Po zakończonej
rozmowie nie zdążyłem wyłączyć telefonu, kiedy znów usłyszałem w słuchawce
głos Wojtunika. W ten sposób odsłuchałem jeszcze raz wcześniejszą rozmowę. Ktoś
to nagrał i przypadkiem odtworzył. Paweł Wojtunik skomentował zdarzenie
żartobliwie: - Widocznie Wąsikowi ręka się omsknęła.
Ale żartów nie ma, bo coś jest na rzeczy. Ustawa inwigilacyjna,
uzupełniona przez antyterrorystyczną, daje służbom pełną swobodę namierzania,
podsłuchiwania i kontrolowania billingów bez zgody sądu. Wszystko w imię
rzekomo wyższych racji, bo państwu zagraża przestępczość i terroryzm. Na
początku 2016 r. Mariusz Kamiński grzmiał, że państwo rządzone przez PO podsłuchiwało
dziennikarzy. Twierdził, że ma dowody na inwigilację kilkudziesięciu osób. Ale
potem o dowodach zrobiło się cicho i o sprawie zapomniano. No to warto zapytać,
kogo podsłuchuje państwo PiS? Trochę światła rzuciła niedawno „Gazeta Wyborcza”,
opisując inwigilację uczestników lipcowych protestów w Warszawie. Policja
wyjaśniła, że to były wyłącznie działania podjęte dla zapewnienia
bezpieczeństwa inwigilowanych. Tłumaczenie mętne i mało wiarygodne.
Protestujący przed Sejmem i Sądem Najwyższym
są postrzegani przez PiS jako polityczni przeciwnicy. W gruncie rzeczy mamy
więc do czynienia z inwigilacją z powodów politycznych, a to już oznacza, że
państwo PiS sięga po metody totalitarne - wykorzystuje swoje służby do
śledzenia nie przestępców, ale obywateli, którzy w sposób pokojowy sprzeciwiają
się poczynaniom władzy.
Służby trzech panów
Nowe ustawy ułatwiające
prowadzenie tajnych operacji to wstęp do kolejnych zmian. Szykuje się
przebudowa całego systemu bezpieczeństwa. Wspomniany projekt Mariusza Kamińskiego
to plan powołania nowego resortu - Ministerstwa Ochrony Państwa. Podlegałyby mu
wszystkie służby cywilne i wojskowe. Na czele stałby rzecz jasna sam Kamiński.
Ale sprzeciwia się Antoni Macierewicz, bo nie chce tracić wpływu na SKW i SWW.
Kamiński ma więc plan „B” - Agencję Bezpieczeństwa Narodowego, co w gruncie
rzeczy oznacza reaktywację UOP. Agencja Wywiadu i ABW, czyli kontrwywiad,
tworzyłyby jedną służbę. I znów na czele Kamiński. Ale na przeszkodzie może
stanąć plan przekształcenia ABW w instytucję analityczną, niezajmującą się
pracą operacyjną i procesową. To koncepcja z czasów poprzednich rządów, ale
atrakcyjna dla części polityków PiS, bo pieniądze zaoszczędzone na odchudzonej
o ludzi i zadania ABW można by przesunąć na inne cele.
Wstępem do takiego przekształcenia może się okazać planowana likwidacja
dziesięciu terenowych delegatur ABW (z 15 istniejących). Na pewno takie rozwiązanie
nie pasuje Kamińskiemu, bo jego żywiołem nie jest analizowanie, ale - jako się
rzekło - tropienie. Wciąż pojawia się też
stary pomysł, aby CBA i CBŚP połączyć, bo w gruncie rzeczy oba biura zajmują
się podobnymi przestępstwami. To jednak wzmocniłoby pozycję ministra spraw
wewnętrznych. Mariusz Błaszczak już i tak mocno pracuje nad poszerzeniem
swojego imperium. Chciałby, aby jego rola była przynajmniej porównywalna z
pozycją Mariusza Kamińskiego i Antoniego
Macierewicza. Niebawem dojdzie do realizacji projektu przekształcenia Biura
Ochrony Rządu w potężny organ o uprawnieniach
policyjno-kontrwywiadowczych. Nowy BOR zmieni nazwę na Służbę Ochrony Państwa i
dostanie kilkaset nowych etatów. To już nie będzie tylko ochrona
najważniejszych osób w państwie, ale też praca operacyjna, np. pozyskiwanie
agentury. Przekształcenie odbędzie się poprzez likwidację BOR, a to oznacza, że
wszyscy funkcjonariusze dostaną wypowiedzenia, a tylko niektórzy z nich będą
przyjęci do nowej formacji. To typowa metoda, aby bezboleśnie pozbyć się - jak
mawia prezes PiS - złogów poprzedniego systemu.
Innym projektem resortu spraw wewnętrznych i administracji jest
powołanie w miejsce policyjnego Biura Spraw Wewnętrznych znacznie
potężniejszego Biura Nadzoru Wewnętrznego, zajmującego się postępowaniami wobec
nie tylko policjantów, ale też funkcjonariuszy Straży Granicznej, pracowników
Państwowej Straży Pożarnej oraz nowej Służby Ochrony Państwa. Wszystko
wskazuje, że będzie to osobista policja szefa resortu. Dotychczas Biuro Spraw
Wewnętrznych podlegało komendantowi głównemu Policji, teraz to Mariusz
Błaszczak dostanie potężne narzędzie ze
specjalnymi uprawnieniami. Będzie nadzorował wewnętrzne śledztwa w ramach
całego resortu, pozyskiwał informacje i, bez owijania w bawełnę, zbierał haki
na niepokornych. Oficjalnie minister tłumaczy, że skoro jest odpowiedzialny za
wszystkie struktury MSWiA, to musi być wyposażony w organ, który mu umożliwi
faktyczną kontrolę.
Swoje państwo w państwie od listopada 2015 r. pracowicie buduje też
minister obrony narodowej Antoni Macierewicz: wymiana kadr, powołanie Wojsk
Obrony Terytorialnej i przede wszystkim pełna kontrola nad SKW i SWW. W armii
panuje powszechne przekonanie, że służby masowo inwigilują wojskowych. I to
nie w celu zapewnienia ochrony kontrwywiadowczej, ale po prostu szukając na
każdego kwitów. Na czele Służby Kontrwywiadu Wojskowego stoi Piotr Bączek,
człowiek Macierewicza, który wypłynął na fali komisji weryfikacyjnej ds. WSI.
Minister Macierewicz nie tylko powołał swojego szefa służby, ale nadał jej
nawet nowy sztandar. Wraz z nim własne nazwisko na jednej z blaszek zdobiących
sztandar. Bączek zastąpił gen. Piotra Pytla, którego dzisiaj nazywa osobą
niewiarygodną. Główną winą Pytla był fakt, że stanął na czele SKW za czasów
rządów PO-PSL. A swoją drogą to znak czasu, że Bączek, który jako szef SKW nie
ma żadnego stopnia wojskowego, głównie znany jako publicysta niszowego pisma
„Głos”, obraża generała, który w wojskowym kontrwywiadzie przeszedł wszystkie
szczeble, pracował też w warunkach liniowych, ryzykując życie.
Jak załatwić generała
Obawy przed służbami znalazły
swoje potwierdzenie w historii gen. Jarosława Kraszewskiego, dyrektora
Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi w Biurze Bezpieczeństwa
Narodowego. Kraszewski do BBN delegowany został niejako poza plecami ministra
Antoniego Macierewicza, bo prezydent sam wybrał tego oficera. A konkretnie
poprosił gen. Mirosława Różańskiego, ówczesnego dowódcę generalnego, o
wskazanie odpowiedniej kandydatury. Prezydent szukał kogoś młodego, ze świetnym
angielskim i kontaktami za granicą. Przejście Kraszewskiego do BBN zostało
odebrane bardzo źle na Klonowej (siedziba Macierewicza). Minister chciał mieć
przy prezydencie swojego człowieka, a Kraszewski miał łatkę człowieka Różańskiego.
Między ministrem i dowódcą generalnym chemii nie było, a gen. Różański odszedł
w stan spoczynku. Szybko tej chemii zabrakło również na linii Kraszewski-MON.
Pierwszy atak Służby Kontrwywiadu Wojskowego na gen. Kraszewskiego
zbiegł się w czasie z negatywną opinią, wystawioną przez niego lansowanemu
przez MON nowemu systemowi dowodzenia. W styczniu tego roku SKW poinformowało
BBN o wątpliwościach w stosunku do gen.
Kraszewskiego. Pismo było lakoniczne i nie zawierało żadnego konkretnego
zarzutu. I było o tyle zdumiewające, że
zaledwie kilka miesięcy wcześniej Kraszewski gładko przeszedł długą i żmudną
procedurę odnowienia certyfikatu dającego mu dostęp do informacji na poziomie
„ściśle tajne”. Wcześniej rok w rok od niemal 2000 r. odnawiano mu dostęp do
informacji tajnych, a później ściśle tajnych. Za każdym razem służby nie miały
zastrzeżeń. W lutym 2017 r. prezydent zwrócił się z oficjalnym pismem do SKW o
wyjaśnienie wątpliwości co do dyrektora Kraszewskiego. Według oficjalnego
komunikatu BBN odpowiedzi na to pismo nie uzyskał do dziś. Wobec tego gen.
Kraszewski cały czas miał dostęp do informacji „ściśle tajnych”.
Pod koniec czerwca sprawa certyfikatu generała Kraszewskiego nabrała
tempa. Tak się dziwnie ułożyło, że stało się to niemal bezpośrednio po tym, jak
Kraszewski odrzucił za zgodą prezydenta kilka kandydatur na generałów zgłoszonych
przez departament kadr MON. W piątek 23 czerwca doszło do spotkania
Kraszewskiego z szefem biura kadr MON Radosławem Petermanem, a w poniedziałek
SKW poinformowało BBN, że oficjalnie wszczyna postępowanie kontrolne wobec gen.
Kraszewskiego.
I w związku z tym cofa mu dostęp
do wszystkich dokumentów opatrzonych klauzulami tajności. Pismo zostało
podpisane w sobotę, czyli dosłownie kilka godzin po odrzuceniu monowskich
generałów. I tym razem nie wiadomo, co stało za wszczęciem postępowania.
Wiadomo za to, jakie skutki pociągnie za sobą ta decyzja. - Nawet jeśli było
jeszcze jakieś państwo, które poważnie traktowało certyfikaty przyznawane
przez polskie służby, to po tej historii już raczej nie można na to liczyć
- mówi płk Piotr Lukasiewicz,
były ambasador Polski w Afganistanie.
Sprawa Kraszewskiego nie jest odosobniona. Przez rok certyfikatu
dostępu do tajnych informacji nie mógł uzyskać Tomasz Mikołajewski, dyrektor
Narodowego Centrum Kryptologii, kluczowej instytucji związanej z bezpieczeństwem
komunikacji najważniejszych struktur w państwie. Sprawą Mikołajewskiego zajmowało
się kolejno dwóch oficerów SKW i każdy z nich odmówił wydania certyfikatu. Na
ich decyzje nie wpłynęło nawet osobiste poręczenie wystawione przez ministra
Macierewicza. - Sprawą zajęli się nowi oficerowie i pan dyrektor ma już
certyfikat. Pan Berczyński, który chwalił się, że utrącił przetarg na caracale,
również dostał poświadczenie od służb. Dziś taki certyfikat jest wart chyba
mniej niż papier, na którym został wystawiony - mówi Tomasz Siemoniak, były
minister obrony narodowej.
Haki na przeciwników
Gry i zabawy dzisiejszych służb
nie mają wiele wspólnego z zapewnianiem bezpieczeństwa kraju. To - jak
przytoczony wyżej przykład - intrygi personalne albo prowokacje znane z lat
2005-07, kiedy poprzednio rządził PiS. Jakiś czas temu do adwokata znanego z
krytycznego stosunku do obecnej władzy dotarł wysłannik jednej ze służb
specjalnych z propozycją, aby podjął się reprezentowania prawnego pewnego
osobnika, współpracownika tejże służby. Jest tylko mały problem - oznajmił
funkcjonariusz - ten człowiek jest poszukiwany przez policję pod poważnym
zarzutem, ukrywa się. Zaoferował wysoką stawkę, płacić miała służba. Adwokat
nie w ciemię bity, od razu zrozumiał, że to prowokacja mająca uwikłać go w
kompromitującą intrygę. Odmówił.
Mariusz Kamiński jako minister-koordynator ds. służb odwiedza Julię
Przyłębską, szefową Trybunału Konstytucyjnego, i w jej gabinecie - jak
poinformował „Newsweek” - ogląda teczkę personalną pracownicy TK, która nie
jest o nic podejrzewana. Ale prywatnie to żona sędziego Wojciecha Łączewskiego,
który skazał Kamińskiego na więzienie. Po co Kamińskiemu wiedza z tej teczki? Można się jedynie domyślać, że węszy w aktach żony,
aby znaleźć haki na męża. Kraj, w którym służby z ich szefami na czele zajmują
się zbieraniem haków na przeciwników politycznych i na sędziów w ramach retorsji za wydane wyroki albo prymitywnie
fałszują dowody, trudno nazwać demokratycznym państwem prawa. Planowana
rozbudowa służb w ramach dwóch resortów, a do tego nowe urzędy zatrudniające
wyłącznie zaufanych ludzi, może budzić obawy. Poza jakąkolwiek kontrolą
powstanie imperium specjalizujące się w permanentnej inwigilacji. Strach się
bać. Opozycja musi wyraźnie ostrzec pracowników, a zwłaszcza szefów
dzisiejszych służb specjalnych, że jakiekolwiek naruszenie prawa i demokratycznych
standardów nie pozostanie bezkarne.
Warto jednak już teraz zastanowić się, jak to imperium powinno być
skonstruowane, kiedy PiS straci władzę. I to nie w wyniku puczu, jak głosi
partyjny przekaz sierpnia (m.in. Szydło o pełzającym puczu, Błaszczak o „ulicy
i zagranicy”), co może być pretekstem do próby siłowego rozprawienia się z
niechętnymi tej władzy ruchami społecznymi. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić,
ale do czasu wyborów wahadło może wychylić się w drugą stronę. W gronie prawników
powstała ciekawa koncepcja reformy służb specjalnych. W skład sześcioosobowego
kolegium sprawującego nadzór nad służbami i opiniującego kandydatury na szefów
wchodziliby: pierwszy prezes SN, prezes Izby Karnej SN, prezes TK, prezes NSA,
przedstawiciel prezydenta, przedstawiciel Sejmu i przedstawiciel Senatu. Służby
składałyby się z siedmiu segmentów. Byłyby to: Centralna Agencja
Analityczno-Informacyjna zajmująca się m.in. białym wywiadem; Agencja Wywiadu
Elektronicznego i Techniki Operacyjnej, która zajmowałaby się kontrolą
operacyjną, rozpoznawała zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa i analizowałaby
zagrożenia cybernetyczne; Narodowe Centrum Kryptologii współpracujące z innymi
służbami i uczelniami; Agencja Wywiadu skupiająca pion cywilny i wojskowy (w osobnych departamentach); Agencja Bezpieczeństwa
RP składająca się z kilku pionów. Jeden zwalczający terror kryminalny - w jego
skład weszłaby część ABW i CBŚP. Pion bezpieczeństwa ekonomicznego, czyli
dzisiejsze CBA i Wywiad Skarbowy. I trzeci pion - śledczy, działający na
zlecenie prokuratury. Byłoby też Biuro Bezpieczeństwa Państwa, czyli dzisiejszy
BOR połączony m.in. ze Strażą Graniczną. Ostatni element proponowanego systemu
to Agencja Przeciwdziałania Terroryzmowi koordynująca działania w sytuacjach
nadzwyczajnych.
Kontrolę sądową operacji specjalnych i czynności operacyjno-rozpoznawczych
prowadzonych przez te służby pełniłby specjalny wydział sądowy, ze stałą obsadą
kilku wyspecjalizowanych sędziów.
Wszystkie służby działałyby w takim systemie transparentnie i nie na polityczne zlecenie. Taki model dziś może wydawać
się nierealny, bo pomyślany został zbyt idealistycznie, ale właściwie dlaczego
by nie spróbować? A przynajmniej zacząć poważną debatę o tym, co ma się zmienić
w służbach i jak je naprawiać po demolce dokonanej przez PiS. Służby specjalne
ewidentnie mają plan działań przeciw opozycji - opozycja musi mieć jakiś swój
plan wobec służb.
Stan służb
- ABW - ok. 4,5 tys. osób,
budżet ok. 550 mln zł, średnie zarobki 5,5 tys. zł
- CBA - 880 osób, budżet 170
mln, zarobki 7,5 tys. zł
- SKW - 900 osób, budżet 190
mln, zarobki ok. 7 tys. zł
- BOR - 1100 osób, budżet 232
mln, zarobki ok. 5 tys. zł
- Straż Graniczna - 17 tys.
osób, budżet 1,4 mld zł, średnia płaca ok. 5 tys. zł
- Policja - ponad 100 tys.
etatów, ale ok. 94 tys. osób zatrudnionych, budżet 9,2 mld zł, średnia płaca
ok. 3,5 tys. zł
Dane w przybliżeniu, bo stany
osobowe służb to informacja niejawna. Budżety
podajemy bez tajnych funduszy
operacyjnych.
Piotr Pytlakowski
Współpraca Juliusz Ćwieluch
Siatka na sieć
Ujawniono wstępny
projekt ustawy o kontroli internetu. Zdaniem Ministerstwa Cyfryzacji projekt
pozwoli walczyć z fake newsami. Zdaniem oponentów zniszczy wydawców i odda władzę
nad internetem urzędnikom.
Ewa Siedlecka
Projekt zmienia ustawę o świadczeniu
usług drogą elektroniczną. Dotyczy „ochrony wolności wyrażania swoich poglądów
oraz pozyskiwania i rozpowszechniania
informacji”. Zakazuje „ograniczania” i „w jakikolwiek inny sposób utrudniania
dostępu do tych usług lub dystrybucji przekazanych do rozpowszechniania
komunikatów lub rzeczowych wypowiedzi wytwarzanych przez usługobiorców
społeczności gromadzących się w ramach tych usług, a także dzienników,
czasopism lub innych publikacji prasowych (...) z powodu ich linii
programowej, treści, albo regulaminów świadczenia tych usług (...)”.
Czyli przykładowo: Facebook nie będzie mógł blokować nienawistnych
treści, internetowe wydania gazet nie będą mogły moderować dyskusji,
eliminując z nich np. wpisy szerzące nienawiść. A producent sprzętu
elektronicznego - że jego towar jest wadliwy. W ramach walki z fake newsami usługodawcy internetowi byliby „zobowiązani
umożliwić usługobiorcom opatrzenie danej informacji symbolem graficznym i
opisem, jako wątpliwej co do prawdziwości lub rzetelności”. Poza tym
udostępniający stronę internetową powinien „zapewniać społeczną formę
weryfikacji tych informacji tak co do źródła, ich prawdziwości oraz
rzetelności”.
Jak? O tym ma zdecydować przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii
i Telewizji w porozumieniu z konkretnym usługodawcą.
A więc regulaminy internetowe poszczególnych firm pisać będzie przewodniczący KRRiTV. I nie jest pewne, czy reguły np. dla „Gazety Polskiej
Codziennie” będą takie same jak dla „Gazety Wyborczej”.
Dziś administrator strony może
zablokować na niej treść, którą uzna za bezprawną czy szkodliwą. Np. organizatorzy Marszu Niepodległosci co roku walczą o
przywrócenie strony blokowanej przez Facebook, z powodu np. prezentowania na
niej faszystowskiego symbolu falangi. Ale na blokadę skarżą się też internauci
piszący o pedofilii w Kościele katolickim czy o tolerowaniu tego zjawiska
przez papieża Jana Pawła II.
Dziś jeśli autor treści nie zgadza się z blokadą, może iść do sądu. Gdy
wygra - może żądać zadośćuczynienia, a wpis
powinien zostać odblokowany. Projekt PiS uniemożliwia administratorowi zdjęcie
wpisu, dopóki nie dostanie oficjalnego żądania, w którym żądający wskaże,
dlaczego uważa, że wpis narusza prawo lub dezinformuje. Przewiduje też
specjalny, 24-godzinny tryb orzekania przez sąd w sprawach spornych.
Gołym okiem widać, że nowe prawo wcale nie przyczyniłoby się do lepszego
niż dziś eliminowania z internetu treści sprzecznych z prawem czy fałszywych.
Bo raczej utopijna jest myśl, że sądy w 24 godziny ustalą, czy jakiś wpis np.
narusza czyjeś dobra osobiste, jest nawoływaniem do nienawiści na tle rasowym
czy kłamstwem. Gołym okiem widać też, że projekt ingeruje w swobodę kreowania
linii mediów wydawanych w internecie. A także w ich wolność gospodarowania - w
tym wypadku przyjęty model biznesowy. Będą musiały tolerować setki
nienawistnych czy prowokujących wpisów dokonywanych przez wynajmowanych przez
przeciwników politycznych trolli i przez boty (wpisy generowane automatycznie).
Bo żeby zdjąć każdy z takich wpisów, będą
musieli dostać na niego skargę od konkretnej osoby.
Czy ten projekt to próba przejęcia przez PiS kontroli nad dostępnym w
Polsce internetem? Rzeczywiście przez uzależnienie warunków, na jakich mogą
działać w internecie poszczególni usługodawcy - np.
portale internetowe czy komunikatory - od decyzji przewodniczącego KRRiTV projekt daje państwu władzę nad tymi mediami. Szczególnie
jeśli PiS powierzy tę władzę zamiast KRRiTV własnej
Radzie Mediów Narodowych.
Ten projekt to raczej kolejna,
niezbyt udana próba uregulowania internetowej komunikacji. Komunikacji, która tworzy szereg problemów przez swoją
powszechną dostępność i niezwykłą siłę, z jaką działa. W sprawach dobrych
- np. akcje pomocowe, jak i w złych - np. samobójstwa dzieci i nastolatków spowodowane hejtem.
Mamy z komunikacją podobny problem jak np. z zatrudnieniem czy dostępem
do innych dóbr należących do sfer, w których realizują się prawa człowieka: coraz
mniej zależą one od państw, a więcej od władzy niewybieranej w demokratycznych
wyborach. Czyli od władzy niezwiązanej konstytucjami i międzynarodowymi
konwencjami, które są gwarantem praw i wolności człowieka.
Dlatego regulowanie wolności słowa na świecie jest normą, a w poszczególnych
kraj ach różni się jedynie granicą zakazów. W USA tą granicą jest nawoływanie
do czynnej agresji, i to w warunkach, które taką agresję umożliwiają. W Europie
zaś mamy szereg przepisów zakazujących różnie definiowanej mowy nienawiści.
Generalnie międzynarodowe traktaty próbują szukać równowagi pomiędzy wartością,
jaką jest wolność słowa i poglądów i prawo do informacji, a spokojem i
bezpieczeństwem - tak publicznym, jak jednostek.
Pod koniec 2012 r. grupa państw podjęła w ramach ONZ próbę objęcia
internetu kontrolą organizacji, która reguluje komunikację telefoniczną:
Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego (ITU), do której członków delegują
państwa. Dziś internetem „rządzi”, czyli przydziela adresy domen, prywatna
Internetowa Korporacja ds. Nadawania Nazw i Numerów (ICANN - The Internet Corporation for Assigned Names and Numbers), zarejestrowana w
Kalifornii. Stworzyli ją amerykańscy uczeni,
którzy wymyślili internet. Dziś to organizacja o biznesowo-naukowo-społecznym
charakterze. Z racji miejsca działania jest „wrażliwa” na oczekiwania rządu
USA. Np. swojego czasu zablokowała stronę WikiLeaks, gdy ta
publikowała kompromitujące dla USA materiały o wojnie w Iraku i
Afganistanie (blokada okazała się nieskuteczna).
Ta nieformalna władza USA nad ICANN jest solą w oku m.in. Rosji, Chin,
Indii i niektórych wpływowych państw Południa. Stąd pojawił się pomysł, by
uprawnienia ICANN przejął międzypaństwowy ITU. To wzbudziło protesty
internetowych aktywistów. ICANN jest, mimo wad, organizacją, na którą mogą
oddziaływać środowiska internetowe. Ma charakter demokratyczny, mimo że wpływ
na jej działalność w dużym stopniu zależy od pieniędzy. Jednak w organach ICANN
zawsze znajdowali się wybitni naukowcy niezbyt podatni na jakiekolwiek naciski
- tłumaczył Józef Halbersztadt z zarządu Internet
Society Poland. I internauci przekonali swoje
rządy, by nie poparły pomysłu przejęcia internetu przez ONZ.
Z pytaniem o państwową kontrolę
nad internetem łączą się też inne : na ile
państwo ma prawo ograniczać swobodę gospodarowania, narzucając przedsiębiorcom
internetowym ograniczenia? Co znaczy, w przypadku korzystania z komunikatorów
internetowych, zakaz „ograniczania dostępu”? Czy jest np. ograniczeniem
obowiązek płacenia za dostęp do komentowania? Bo Wyborcza.pl właśnie zablokowała możliwość komentowania publikowanych
przez siebie treści osobom, które nie wykupiły prenumeraty. A wiadomo, że
internetowe trolle, wynajmowane np. przez partie polityczne, nie muszą przeczytać
artykułu, by umieścić pod nim nienawistne treści.
Czy zatem państwo może zmuszać przedsiębiorcę do tolerowania nienawistnych
komentarzy w jego własnej, przez niego opłacanej przestrzeni? Przepisy
zaproponowane przez PiS idą w kierunku przeciwnym niż np. orzecznictwo
Trybunału w Strasburgu. PiS zakazuje bowiem administratorom samodzielnego
zdejmowania wpisów. A Strasburg w październiku 2013 r. uznał za dopuszczalną
potężną karę dla estońskiego portalu Delfi za to, że nie zdjął wpisu
niepochlebnego dla pewnego przedsiębiorcy, ZANIM został o tym wpisie
powiadomiony. Ale ten wyrok był powszechnie krytykowany jako nakładający de
facto na administratora obowiązek prewencyjnej cenzury każdego wpisu przed
umieszczeniem na forum.
A co znaczy ogólny zakaz „dyskryminacji”? Brzmi dobrze, szczególnie w
projekcie rządu, którego przedstawiciel,
pełnomocnik rządu ds. równego
traktowania Wojciech Kaczmarczyk, twierdził, że hotelarz w ramach sprzeciwu
sumienia ma prawo nie wynająć pokoju parze gejów. Ale z drugiej strony
działają w Europie legalnie kluby dla pań czy panów, do niektórych restauracji
nie wpuszcza się (dyskryminuje?) mężczyzn bez marynarki i krawata. A kilka lat
temu po debacie na temat selekcji w klubach nocnych (ochroniarze wpuszczali gości,
którzy im pasowali do charakteru klubu) miasto Warszawa zakazało
selekcji w klubach działających w lokalach wynajętych od miasta. Jednak kluby w
lokalach prywatnych dalej selekcjonowały.
Istnieją unijne dyrektywy
zakazujące dyskryminacji w dostępie do usług. Jednak dotyczą tylko dyskryminacji ze względu na
narodowość, rasę i pochodzenie etniczne oraz ze względu na płeć. Natomiast
art. 21 Karty praw podstawowych UE zawiera ogólny zakaz dyskryminacji. Podobnie
polska konstytucja. Można więc twierdzić, że dopuszczalne jest ograniczanie
wolności gospodarowania, by uniknąć dyskryminacji ze względu na poglądy. I
ochronić wolność słowa i debaty publicznej. Przy ograniczaniu praw i wolności
człowieka podstawowym warunkiem jest jednak PROPORCJONALNOŚĆ. Czy pisowski
projekt robi to proporcjonalnie?
Diabeł tkwi w szczegółach. I orzecznictwie sądów. W przepisach jest pewien
bezpiecznik: zakaz zdejmowania wpisów dotyczy tylko „rozpowszechniania
komunikatów lub rzeczowych wypowiedzi”. Ich definicji nie podano. Ale wyzwiska
na pewno nie są „rzeczową wypowiedzią” ani „komunikatem”, więc ustawa pozwala
je usuwać. Można będzie też usuwać wypowiedzi naruszające prawo - choć
dopiero, gdy ktoś formalnie zawiadomi administratora.
Wątpliwe co do proporcjonalności jest natomiast uzależnienie polityki
redakcyjnej i regulaminów prywatnych forów od dogadania się z przewodniczącym
KRRiTV. Wprowadza daleko idącą uznaniowość, podczas gdy wszystkich
powinny obowiązywać te same zasady.
W sprawie internetu miotamy się pomiędzy anarchią a cenzurą. Wolność
słowa i debaty publicznej to rzecz kluczowa dla funkcjonowania demokracji. Choć
nie jest fetyszem. Bezpieczniejszym wyjściem niż kontrola państwowa wydaj e się
jednak kontrola społeczna, z możliwością odwołania do sądu. W tym kontrola
konsumencka takich globalnych komunikatorów jak Facebook. Nigdy nie zadziała
doskonale. Ale czy narzędzia doskonałe są możliwe?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz