sobota, 23 września 2017

Imperium inwigilacji i Siatka na sieć



Imperium inwigilacji

O służbach specjalnych mówi się, że to oczy i uszy państwa. Nie jest dobrze, kiedy służby mają zeza, a słuch wyczulony jedynie na niektóre odgłosy.

Niedawny wyrok sądu w Białymstoku ujawnił niesłychaną manipulację przeprowadzo­ną przez ABW. Najpierw ogłoszono sukces w postaci ujęcia czterech Czeczenów, rze­komo zbierających pieniądze na Państwo Islamskie. Byli podsłuchiwani. Jako dowód przedstawiono w sądzie streszczenia steno­gramów z ich rozmów. Mieli rozmawiać o „naszych oddzia­łach w Syrii” - to był as w rękawie prokuratora. Okazało się, że Syrię ktoś dopisał - ta nazwa nie padała w rozmowach. Oskarżeni faktycznie prowadzili zbiórkę, ale na cele zloka­lizowane na Kaukazie, skąd przybyli. Sąd o fałszerstwie po­wiadomił prokuraturę. To jedna z największych wpadek ABW od początku jej istnienia. Ile podobnych operacji specjalnych toczy się każdego dnia, nie wiadomo, bo wszystko jest ściśle tajne. Pod parawanem tej tajności można fałszować fakty, bo nie one są ważne, ale cel.
   W Polsce działa siedem służb z uprawnieniami do prowadze­nia operacji specjalnych - ABW, SKW, Straż Graniczna, Wywiad Skarbowy, CBA, Żandarmeria Wojskowa i Policja (ze szczegól­nym wskazaniem na CBŚP - Centralne Biuro Śledcze Policji). Czynności operacyjno-rozpoznawcze poza wymienionymi mogą prowadzić Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Woj­skowego, Biuro Ochrony Rządu i Służba Celno-Skarbowa. W sumie to 11 formacji ze szczególnymi uprawnieniami. Jest jeszcze Służba Więzienna, która formalnie nie ma uprawnień do czynności operacyjno-rozpoznawczych, ale faktycznie je prowadzi poprzez siatkę agenturalną wśród osadzonych.
   Teoretycznie służby mają obowiązek używać wyłącznie me­tod zgodnych z prawem. Agencja Wywiadu i Służba Wywiadu Wojskowego pozostają na innym poziomie - specyfika ich pra­cy polega na łamaniu prawa obowiązującego poza granicami Polski. Bogactwo służb sugeruje, że nasz kraj jest jakąś potęgą, jeżeli chodzi o zabezpieczenia przed zagrożeniami, ale to nie­prawda. Problem polega nie tylko na tym, że szwankuje koor­dynacja prowadzonych przez nie czynności, bo nie funkcjonuje Centralna Ewidencja Zainteresowań Operacyjnych. Nie ma też właściwej kontroli nad służbami. I to grzech najważniejszy. „Ist­nienie tak wielu służb wymaga powstania wielopoziomowego systemu ich kontroli. Instytucje takie jak NIK, sądy czy komisja ds. służb specjalnych realnie jej nie zapewniają. Jest to bardzo ważne ze względu na charakter działania służb, które mogą go­dzić w prawa i swobody obywatelskie” - te słowa mogłyby paść ze strony przedstawiciela opozycji, ale sformułował je związany z PiS były szef Agencji Wywiadu Grzegorz Małecki w artykule pod znamiennym tytułem „Bezgłowe służby” („Rzeczpospolita” z 7 maja 2017 r.).

Wąsikowi omsknęła się ręka
Od jesieni 2015 r. służby dostają obiecane przez partię rzą­dzącą prezenty. Mało kto pamięta, że kontrowersyjne (de­likatnie mówiąc) ustawy o policji, tzw. inwigilacyjną i anty­terrorystyczną, poprzedziło rozporządzenie premier Beaty Szydło z 18 listopada 2015 r. „w sprawie szczegółowego zakresu działania Ministra-Członka Rady Ministrów Mariusza Kamińskiego - Koordynatora Służb Specjalnych”. Po raz pierwszy, przynajmniej od 1989 r., zdarzyło się, że premier rządu sam pozbawił się części kompetencji, przekazując je wskazanemu z imienia i nazwiska ministrowi. Kamiński dostał narzędzia do sprawowania jednoosobowej władzy nad służbami z pionu cywilnego - ABW, AW i CBA. Do niego spływają wszelkie infor­macje, on nadzoruje operacje specjalne, on także może je zle­cać. A przy tym to on, jednoosobowo!, kontroluje przestrzeganie prawa przez służby. I z nikim swoją władzą nie musi się dzielić, nawet z premierem rządu ani z parlamentem. Kamińskiego zaś nikt nie kontroluje.
   Na dobrą sprawę nie wiadomo, czym się zajmuje. Podobno intensywnie pracuje nad reformą służb, ale przecież projekt zmian powstał już rok temu. Ponoć częściej niż z premier Szy­dło kontaktuje się z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. Wpada na Nowogrodzką, ale nie na pogaduszki. Przynosi informacje, które interesują prezesa - mogą być to newsy zdobyte przez pod­ległe Kamińskiemu służby. W tym kontekście zrozumiała staje się determinacja, z jaką zaraz po przejęciu władzy przez PiS ratowa­no Kamińskiego z opresji. Przypomnijmy, został skazany na trzy lata pozbawienia wolności m.in. za nadużycie uprawnień, czego dopuścił się jako szef CBA w trakcie tzw. afery gruntowej. Wyrok był nieprawomocny, ale i tak uniemożliwiał mu sprawowanie funkcji państwowej. Pomocną dłoń wyciągnął prezydent Andrzej Duda, ułaskawiając Kamińskiego, Macieja Wąsika i dwóch ich podwładnych. Wszystko odbyło się z naruszeniem konstytucji, bo nie można ułaskawiać osoby nieprawomocnie skazanej, czyli w świetle prawa wciąż niewinnej. W efekcie Kamiński objął po­sadę ministra-koordynatora i oddaje się swojemu powołaniu, czyli tropieniu korupcji także tam, gdzie jej nie ma.
   O sukcesach służb na razie cicho, ale w PiS panuje przekona­nie, że jesienią bomba wybuchnie i na froncie walki z Platformą Obywatelską ruszy prawdziwa ofensywa. - Areszty się zapełnią. To będą nazwiska z pierwszej linii - obiecuje jeden z posłów PiS.
W końcu prawie od dwóch lat Mario - jak nazywają go współ­pracownicy - tropi i węszy. Pomaga mu w tym jego zastępca Maciej Wąsik. Od lat tworzą tandem. Najpierw Liga Republi­kańska, potem CBA, gdzie Kamiński był szefem, a Wąsik jego prawą ręką. Wąsik ma słabość do metod operacyjnych. Zna się na technikach podsłuchiwania i inwigilacji. Złośliwi nadali mu przydomek Gumowe Ucho. Rozmawiałem niedawno przez te­lefon z przebywającym w Mołdawii byłym szefem CBA Pawłem Wojtunikiem, który, delikatnie mówiąc, nie jest ulubieńcem Kamińskiego i jego zastępcy. Po zakończonej rozmowie nie zdąży­łem wyłączyć telefonu, kiedy znów usłyszałem w słuchawce głos Wojtunika. W ten sposób odsłuchałem jeszcze raz wcześniejszą rozmowę. Ktoś to nagrał i przypadkiem odtworzył. Paweł Wojtunik skomentował zdarzenie żartobliwie: - Widocznie Wąsikowi ręka się omsknęła.
   Ale żartów nie ma, bo coś jest na rzeczy. Ustawa inwigilacyjna, uzupełniona przez antyterrorystyczną, daje służbom pełną swobodę namierzania, podsłuchiwania i kontrolowania billingów bez zgody sądu. Wszystko w imię rzekomo wyższych racji, bo państwu zagraża przestępczość i terroryzm. Na początku 2016 r. Mariusz Kamiński grzmiał, że państwo rządzone przez PO podsłuchiwało dziennikarzy. Twierdził, że ma dowody na in­wigilację kilkudziesięciu osób. Ale potem o dowodach zrobiło się cicho i o sprawie zapomniano. No to warto zapytać, kogo podsłu­chuje państwo PiS? Trochę światła rzuciła niedawno „Gazeta Wy­borcza”, opisując inwigilację uczestników lipcowych protestów w Warszawie. Policja wyjaśniła, że to były wyłącznie działania podjęte dla zapewnienia bezpieczeństwa inwigilowanych. Tłu­maczenie mętne i mało wiarygodne. Protestujący przed Sejmem i Sądem Najwyższym są postrzegani przez PiS jako polityczni przeciwnicy. W gruncie rzeczy mamy więc do czynienia z inwigi­lacją z powodów politycznych, a to już oznacza, że państwo PiS  sięga po metody totalitarne - wykorzystuje swoje służ­by do śledzenia nie przestępców, ale obywateli, którzy w sposób pokojowy sprzeciwiają się poczynaniom władzy.

Służby trzech panów
Nowe ustawy ułatwiające prowadzenie tajnych operacji to wstęp do kolejnych zmian. Szykuje się przebudowa całego systemu bezpieczeństwa. Wspomniany projekt Mariusza Kamińskiego to plan powołania nowego resortu - Ministerstwa Ochrony Państwa. Podlegałyby mu wszystkie służby cywil­ne i wojskowe. Na czele stałby rzecz jasna sam Kamiński. Ale sprzeciwia się Antoni Macierewicz, bo nie chce tracić wpływu na SKW i SWW. Kamiński ma więc plan „B” - Agencję Bezpie­czeństwa Narodowego, co w gruncie rzeczy oznacza reak­tywację UOP. Agencja Wywiadu i ABW, czyli kontrwywiad, tworzyłyby jedną służbę. I znów na czele Kamiński. Ale na prze­szkodzie może stanąć plan przekształcenia ABW w instytucję analityczną, niezajmującą się pracą operacyjną i procesową. To koncepcja z czasów poprzednich rządów, ale atrakcyjna dla części polityków PiS, bo pieniądze zaoszczędzone na odchu­dzonej o ludzi i zadania ABW można by przesunąć na inne cele.
   Wstępem do takiego przekształcenia może się okazać plano­wana likwidacja dziesięciu terenowych delegatur ABW (z 15 ist­niejących). Na pewno takie rozwiązanie nie pasuje Kamińskiemu, bo jego żywiołem nie jest analizowanie, ale - jako się rzekło - tropienie. Wciąż pojawia się też stary pomysł, aby CBA i CBŚP połączyć, bo w gruncie rzeczy oba biura zajmują się podobnymi przestępstwami. To jednak wzmocniłoby pozycję ministra spraw wewnętrznych. Mariusz Błaszczak już i tak mocno pracuje nad poszerzeniem swojego imperium. Chciałby, aby jego rola była przynajmniej porównywalna z pozycją Mariusza Kamińskiego i Antoniego Macierewicza. Niebawem dojdzie do realizacji pro­jektu przekształcenia Biura Ochrony Rządu w potężny organ o uprawnieniach policyjno-kontrwywiadowczych. Nowy BOR zmieni nazwę na Służbę Ochrony Państwa i dostanie kilkaset no­wych etatów. To już nie będzie tylko ochrona najważniejszych osób w państwie, ale też praca operacyjna, np. pozyskiwanie agentury. Przekształcenie odbędzie się poprzez likwidację BOR, a to oznacza, że wszyscy funkcjonariusze dostaną wypowiedze­nia, a tylko niektórzy z nich będą przyjęci do nowej formacji. To typowa metoda, aby bezboleśnie pozbyć się - jak mawia prezes PiS - złogów poprzedniego systemu.
   Innym projektem resortu spraw wewnętrznych i administra­cji jest powołanie w miejsce policyjnego Biura Spraw Wewnętrz­nych znacznie potężniejszego Biura Nadzoru Wewnętrznego, zajmującego się postępowaniami wobec nie tylko policjantów, ale też funkcjonariuszy Straży Granicznej, pracowników Pań­stwowej Straży Pożarnej oraz nowej Służby Ochrony Państwa. Wszystko wskazuje, że będzie to osobista policja szefa resortu. Dotychczas Biuro Spraw Wewnętrznych podlegało komendan­towi głównemu Policji, teraz to Mariusz Błaszczak dostanie potężne narzędzie ze specjalnymi uprawnieniami. Będzie nadzorował wewnętrzne śledztwa w ramach całego resortu, pozyskiwał informacje i, bez owijania w bawełnę, zbierał haki na niepokornych. Oficjalnie minister tłumaczy, że skoro jest odpowiedzialny za wszystkie struktury MSWiA, to musi być wyposażony w organ, który mu umożliwi faktyczną kontrolę.
   Swoje państwo w państwie od listopada 2015 r. pracowicie buduje też minister obrony narodowej Antoni Macierewicz: wymiana kadr, powołanie Wojsk Obrony Terytorialnej i przede wszystkim pełna kontrola nad SKW i SWW. W armii panuje po­wszechne przekonanie, że służby masowo inwigilują wojsko­wych. I to nie w celu zapewnienia ochrony kontrwywiadowczej, ale po prostu szukając na każdego kwitów. Na czele Służby Kontr­wywiadu Wojskowego stoi Piotr Bączek, człowiek Macierewicza, który wypłynął na fali komisji weryfikacyjnej ds. WSI. Minister Macierewicz nie tylko powołał swojego szefa służby, ale nadał jej nawet nowy sztandar. Wraz z nim własne nazwisko na jednej z blaszek zdobiących sztandar. Bączek zastąpił gen. Piotra Py­tla, którego dzisiaj nazywa osobą niewiarygodną. Główną winą Pytla był fakt, że stanął na czele SKW za czasów rządów PO-PSL. A swoją drogą to znak czasu, że Bączek, który jako szef SKW nie ma żadnego stopnia wojskowego, głównie znany jako publicysta niszowego pisma „Głos”, obraża generała, który w wojskowym kontrwywiadzie przeszedł wszystkie szczeble, pracował też w wa­runkach liniowych, ryzykując życie.

Jak załatwić generała
Obawy przed służbami znalazły swoje potwierdzenie w hi­storii gen. Jarosława Kraszewskiego, dyrektora Departamentu Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. Kraszewski do BBN delegowany został niejako poza plecami ministra Antoniego Macierewicza, bo prezydent sam wybrał tego oficera. A konkretnie poprosił gen. Mirosława Różańskiego, ówczesnego dowódcę generalnego, o wskazanie odpowiedniej kandydatury. Prezydent szukał kogoś młodego, ze świetnym angielskim i kontaktami za granicą. Przejście Kra­szewskiego do BBN zostało odebrane bardzo źle na Klonowej (siedziba Macierewicza). Minister chciał mieć przy prezydencie swojego człowieka, a Kraszewski miał łatkę człowieka Różańskie­go. Między ministrem i dowódcą generalnym chemii nie było, a gen. Różański odszedł w stan spoczynku. Szybko tej chemii zabrakło również na linii Kraszewski-MON.
   Pierwszy atak Służby Kontrwywiadu Wojskowego na gen. Kra­szewskiego zbiegł się w czasie z negatywną opinią, wystawio­ną przez niego lansowanemu przez MON nowemu systemowi dowodzenia. W styczniu tego roku SKW poinformowało BBN o wątpliwościach w stosunku do gen. Kraszewskiego. Pismo było lakoniczne i nie zawierało żadnego konkretnego zarzutu. I było o tyle zdumiewające, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej Kraszewski gładko przeszedł długą i żmudną procedurę odnowie­nia certyfikatu dającego mu dostęp do informacji na poziomie „ściśle tajne”. Wcześniej rok w rok od niemal 2000 r. odnawia­no mu dostęp do informacji tajnych, a później ściśle tajnych. Za każdym razem służby nie miały zastrzeżeń. W lutym 2017 r. prezydent zwrócił się z oficjalnym pismem do SKW o wyjaśnienie wątpliwości co do dyrektora Kraszewskiego. Według oficjalnego komunikatu BBN odpowiedzi na to pismo nie uzyskał do dziś. Wobec tego gen. Kraszewski cały czas miał dostęp do informacji „ściśle tajnych”.
   Pod koniec czerwca sprawa certyfikatu generała Kraszewskiego nabrała tempa. Tak się dziwnie ułożyło, że stało się to niemal bezpośrednio po tym, jak Kraszewski odrzucił za zgodą prezy­denta kilka kandydatur na generałów zgłoszonych przez depar­tament kadr MON. W piątek 23 czerwca doszło do spotkania Kraszewskiego z szefem biura kadr MON Radosławem Petermanem, a w poniedziałek SKW poinformowało BBN, że oficjalnie wszczyna postępowanie kontrolne wobec gen. Kraszewskiego.
I w związku z tym cofa mu dostęp do wszystkich dokumentów opatrzonych klauzulami tajności. Pismo zostało podpisane w so­botę, czyli dosłownie kilka godzin po odrzuceniu monowskich generałów. I tym razem nie wiadomo, co stało za wszczęciem postępowania. Wiadomo za to, jakie skutki pociągnie za sobą ta decyzja. - Nawet jeśli było jeszcze jakieś państwo, które po­ważnie traktowało certyfikaty przyznawane przez polskie służby, to po tej historii już raczej nie można na to liczyć - mówi płk Piotr Lukasiewicz, były ambasador Polski w Afganistanie.
   Sprawa Kraszewskiego nie jest odosobniona. Przez rok certy­fikatu dostępu do tajnych informacji nie mógł uzyskać Tomasz Mikołajewski, dyrektor Narodowego Centrum Kryptologii, klu­czowej instytucji związanej z bezpieczeństwem komunikacji najważniejszych struktur w państwie. Sprawą Mikołajewskiego zajmowało się kolejno dwóch oficerów SKW i każdy z nich odmówił wydania certyfikatu. Na ich decyzje nie wpłynęło nawet osobiste poręczenie wystawione przez ministra Macierewicza. - Sprawą zajęli się nowi oficerowie i pan dyrektor ma już certyfikat. Pan Berczyński, który chwalił się, że utrącił przetarg na caracale, również dostał poświadczenie od służb. Dziś taki certyfikat jest wart chyba mniej niż papier, na którym został wystawiony - mówi Tomasz Siemoniak, były minister obrony narodowej.

Haki na przeciwników
Gry i zabawy dzisiejszych służb nie mają wiele wspólnego z zapewnianiem bezpieczeństwa kraju. To - jak przytoczony wyżej przykład - intrygi personalne albo prowokacje znane z lat 2005-07, kiedy poprzednio rządził PiS. Jakiś czas temu do adwo­kata znanego z krytycznego stosunku do obecnej władzy dotarł wysłannik jednej ze służb specjalnych z propozycją, aby podjął się reprezentowania prawnego pewnego osobnika, współpra­cownika tejże służby. Jest tylko mały problem - oznajmił funk­cjonariusz - ten człowiek jest poszukiwany przez policję pod poważnym zarzutem, ukrywa się. Zaoferował wysoką stawkę, płacić miała służba. Adwokat nie w ciemię bity, od razu zrozu­miał, że to prowokacja mająca uwikłać go w kompromitującą intrygę. Odmówił.
   Mariusz Kamiński jako minister-koordynator ds. służb odwie­dza Julię Przyłębską, szefową Trybunału Konstytucyjnego, i w jej gabinecie - jak poinformował „Newsweek” - ogląda teczkę per­sonalną pracownicy TK, która nie jest o nic podejrzewana. Ale prywatnie to żona sędziego Wojciecha Łączewskiego, który ska­zał Kamińskiego na więzienie. Po co Kamińskiemu wiedza z tej teczki? Można się jedynie domyślać, że węszy w aktach żony, aby znaleźć haki na męża. Kraj, w którym służby z ich szefami na czele zajmują się zbieraniem haków na przeciwników politycznych i na sędziów w ramach retorsji za wydane wyroki albo prymityw­nie fałszują dowody, trudno nazwać demokratycznym państwem prawa. Planowana rozbudowa służb w ramach dwóch resortów, a do tego nowe urzędy zatrudniające wyłącznie zaufanych ludzi, może budzić obawy. Poza jakąkolwiek kontrolą powstanie impe­rium specjalizujące się w permanentnej inwigilacji. Strach się bać. Opozycja musi wyraźnie ostrzec pracowników, a zwłaszcza szefów dzisiejszych służb specjalnych, że jakiekolwiek naruszenie prawa i demokratycznych standardów nie pozostanie bezkarne.
   Warto jednak już teraz zastanowić się, jak to imperium powin­no być skonstruowane, kiedy PiS straci władzę. I to nie w wyniku puczu, jak głosi partyjny przekaz sierpnia (m.in. Szydło o peł­zającym puczu, Błaszczak o „ulicy i zagranicy”), co może być pretekstem do próby siłowego rozprawienia się z niechętnymi tej władzy ruchami społecznymi. Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale do czasu wyborów wahadło może wychylić się w drugą stronę. W gronie prawników powstała ciekawa koncepcja reformy służb specjalnych. W skład sześcioosobowego kolegium sprawujące­go nadzór nad służbami i opiniującego kandydatury na szefów wchodziliby: pierwszy prezes SN, prezes Izby Karnej SN, pre­zes TK, prezes NSA, przedstawiciel prezydenta, przedstawiciel Sejmu i przedstawiciel Senatu. Służby składałyby się z siedmiu segmentów. Byłyby to: Centralna Agencja Analityczno-Informacyjna zajmująca się m.in. białym wywiadem; Agencja Wywiadu Elektronicznego i Techniki Operacyjnej, która zajmowałaby się kontrolą operacyjną, rozpoznawała zagrożenia dla bezpie­czeństwa państwa i analizowałaby zagrożenia cybernetyczne; Narodowe Centrum Kryptologii współpracujące z innymi służ­bami i uczelniami; Agencja Wywiadu skupiająca pion cywilny i wojskowy (w osobnych departamentach); Agencja Bezpieczeń­stwa RP składająca się z kilku pionów. Jeden zwalczający terror kryminalny - w jego skład weszłaby część ABW i CBŚP. Pion bez­pieczeństwa ekonomicznego, czyli dzisiejsze CBA i Wywiad Skar­bowy. I trzeci pion - śledczy, działający na zlecenie prokuratury. Byłoby też Biuro Bezpieczeństwa Państwa, czyli dzisiejszy BOR połączony m.in. ze Strażą Graniczną. Ostatni element propono­wanego systemu to Agencja Przeciwdziałania Terroryzmowi koordynująca działania w sytuacjach nadzwyczajnych.
   Kontrolę sądową operacji specjalnych i czynności operacyj­no-rozpoznawczych prowadzonych przez te służby pełniłby specjalny wydział sądowy, ze stałą obsadą kilku wyspecjalizo­wanych sędziów.
   Wszystkie służby działałyby w takim systemie transparentnie i nie na polityczne zlecenie. Taki model dziś może wydawać się nierealny, bo pomyślany został zbyt idealistycznie, ale właści­wie dlaczego by nie spróbować? A przynajmniej zacząć poważną debatę o tym, co ma się zmienić w służbach i jak je naprawiać po demolce dokonanej przez PiS. Służby specjalne ewidentnie mają plan działań przeciw opozycji - opozycja musi mieć jakiś swój plan wobec służb.

Stan służb
- ABW - ok. 4,5 tys. osób, budżet ok. 550 mln zł, średnie zarobki 5,5 tys. zł
- CBA - 880 osób, budżet 170 mln, zarobki 7,5 tys. zł
- SKW - 900 osób, budżet 190 mln, zarobki ok. 7 tys. zł
- BOR - 1100 osób, budżet 232 mln, zarobki ok. 5 tys. zł
- Straż Graniczna - 17 tys. osób, budżet 1,4 mld zł, średnia płaca ok. 5 tys. zł
- Policja - ponad 100 tys. etatów, ale ok. 94 tys. osób zatrudnionych, budżet 9,2 mld zł, średnia płaca ok. 3,5 tys. zł

Dane w przybliżeniu, bo stany osobowe służb to informacja niejawna. Budżety podajemy bez tajnych funduszy operacyjnych.

Piotr Pytlakowski Współpraca Juliusz Ćwieluch

Siatka na sieć

Ujawniono wstępny projekt ustawy o kontroli internetu. Zdaniem Ministerstwa Cyfryzacji projekt pozwoli walczyć z fake newsami. Zdaniem oponentów zniszczy wydawców i odda władzę nad internetem urzędnikom.

Ewa Siedlecka

Projekt zmienia ustawę o świad­czeniu usług drogą elektro­niczną. Dotyczy „ochrony wolności wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. Zaka­zuje „ograniczania” i „w jakikolwiek inny sposób utrudniania dostępu do tych usług lub dystrybucji przekazanych do rozpowszechniania komunikatów lub rzeczowych wypowiedzi wytwarza­nych przez usługobiorców społeczności gromadzących się w ramach tych usług, a także dzienników, czasopism lub in­nych publikacji prasowych (...) z powodu ich linii programowej, treści, albo regu­laminów świadczenia tych usług (...)”.
   Czyli przykładowo: Facebook nie będzie mógł blokować nienawistnych treści, in­ternetowe wydania gazet nie będą mogły moderować dyskusji, eliminując z nich np. wpisy szerzące nienawiść. A produ­cent sprzętu elektronicznego - że jego to­war jest wadliwy. W ramach walki z fake newsami usługodawcy internetowi byliby „zobowiązani umożliwić usługobiorcom opatrzenie danej informacji symbolem graficznym i opisem, jako wątpliwej co do prawdziwości lub rzetelności”. Poza tym udostępniający stronę internetową powinien „zapewniać społeczną formę weryfikacji tych informacji tak co do źró­dła, ich prawdziwości oraz rzetelności”.
   Jak? O tym ma zdecydować prze­wodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w porozumieniu z konkret­nym usługodawcą. A więc regulaminy internetowe poszczególnych firm pisać będzie przewodniczący KRRiTV. I nie jest pewne, czy reguły np. dla „Gazety Polskiej Codziennie” będą takie same jak dla „Gazety Wyborczej”.

Dziś administrator strony może za­blokować na niej treść, którą uzna za bezprawną czy szkodliwą. Np. orga­nizatorzy Marszu Niepodległosci co roku walczą o przywrócenie strony blokowa­nej przez Facebook, z powodu np. pre­zentowania na niej faszystowskiego sym­bolu falangi. Ale na blokadę skarżą się też internauci piszący o pedofilii w Kościele katolickim czy o tolerowaniu tego zjawi­ska przez papieża Jana Pawła II.
   Dziś jeśli autor treści nie zgadza się z blokadą, może iść do sądu. Gdy wygra - może żądać zadośćuczynienia, a wpis powinien zostać odblokowany. Projekt PiS uniemożliwia administratorowi zdjęcie wpisu, dopóki nie dostanie ofi­cjalnego żądania, w którym żądający wskaże, dlaczego uważa, że wpis naru­sza prawo lub dezinformuje. Przewiduje też specjalny, 24-godzinny tryb orzeka­nia przez sąd w sprawach spornych.
   Gołym okiem widać, że nowe prawo wcale nie przyczyniłoby się do lepsze­go niż dziś eliminowania z internetu treści sprzecznych z prawem czy fał­szywych. Bo raczej utopijna jest myśl, że sądy w 24 godziny ustalą, czy jakiś wpis np. narusza czyjeś dobra osobi­ste, jest nawoływaniem do nienawiści na tle rasowym czy kłamstwem. Gołym okiem widać też, że projekt ingeruje w swobodę kreowania linii mediów wy­dawanych w internecie. A także w ich wolność gospodarowania - w tym wy­padku przyjęty model biznesowy. Będą musiały tolerować setki nienawistnych czy prowokujących wpisów dokony­wanych przez wynajmowanych przez przeciwników politycznych trolli i przez boty (wpisy generowane automatycznie). Bo żeby zdjąć każdy z takich wpisów, będą musieli dostać na niego skargę od konkretnej osoby.
   Czy ten projekt to próba przejęcia przez PiS kontroli nad dostępnym w Polsce in­ternetem? Rzeczywiście przez uzależnie­nie warunków, na jakich mogą działać w internecie poszczególni usługodawcy - np. portale internetowe czy komuni­katory - od decyzji przewodniczącego KRRiTV projekt daje państwu władzę nad tymi mediami. Szczególnie jeśli PiS powierzy tę władzę zamiast KRRiTV wła­snej Radzie Mediów Narodowych.

Ten projekt to raczej kolejna, niezbyt udana próba uregulowania interne­towej komunikacji. Komunikacji, któ­ra tworzy szereg problemów przez swo­ją powszechną dostępność i niezwykłą siłę, z jaką działa. W sprawach dobrych - np. akcje pomocowe, jak i w złych - np. samobójstwa dzieci i nastolatków spowodowane hejtem.
   Mamy z komunikacją podobny pro­blem jak np. z zatrudnieniem czy dostę­pem do innych dóbr należących do sfer, w których realizują się prawa człowie­ka: coraz mniej zależą one od państw, a więcej od władzy niewybieranej w de­mokratycznych wyborach. Czyli od wła­dzy niezwiązanej konstytucjami i mię­dzynarodowymi konwencjami, które są gwarantem praw i wolności człowieka.
   Dlatego regulowanie wolności słowa na świecie jest normą, a w poszczegól­nych kraj ach różni się jedynie granicą za­kazów. W USA tą granicą jest nawoływa­nie do czynnej agresji, i to w warunkach, które taką agresję umożliwiają. W Euro­pie zaś mamy szereg przepisów zakazu­jących różnie definiowanej mowy nie­nawiści. Generalnie międzynarodowe traktaty próbują szukać równowagi pomiędzy wartością, jaką jest wolność słowa i poglądów i prawo do informacji, a spokojem i bezpieczeństwem - tak pu­blicznym, jak jednostek.
   Pod koniec 2012 r. grupa państw podję­ła w ramach ONZ próbę objęcia internetu kontrolą organizacji, która reguluje komu­nikację telefoniczną: Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego (ITU), do której członków delegują państwa. Dziś internetem „rządzi”, czyli przydzie­la adresy domen, prywatna Internetowa Korporacja ds. Nadawania Nazw i Nu­merów (ICANN - The Internet Corpora­tion for Assigned Names and Numbers), zarejestrowana w Kalifornii. Stworzyli ją amerykańscy uczeni, którzy wymyślili internet. Dziś to organizacja o biznesowo-naukowo-społecznym charakterze. Z racji miejsca działania jest „wrażliwa” na oczekiwania rządu USA. Np. swojego czasu zablokowała stronę WikiLeaks, gdy ta publikowała kompromitujące dla USA materiały o wojnie w Iraku i Afganistanie (blokada okazała się nieskuteczna).
   Ta nieformalna władza USA nad ICANN jest solą w oku m.in. Rosji, Chin, Indii i niektórych wpływowych państw Południa. Stąd pojawił się pomysł, by uprawnienia ICANN przejął między­państwowy ITU. To wzbudziło protesty internetowych aktywistów. ICANN jest, mimo wad, organizacją, na którą mogą oddziaływać środowiska internetowe. Ma charakter demokratyczny, mimo że wpływ na jej działalność w dużym stopniu zależy od pieniędzy. Jednak w organach ICANN zawsze znajdowali się wybitni naukowcy niezbyt podatni na jakiekolwiek naciski - tłumaczył Józef Halbersztadt z zarzą­du Internet Society Poland. I internauci przekonali swoje rządy, by nie poparły pomysłu przejęcia internetu przez ONZ.

Z pytaniem o państwową kontrolę nad internetem łączą się też inne : na ile państwo ma prawo ograniczać swobodę gospodarowania, narzucając przedsiębiorcom internetowym ograni­czenia? Co znaczy, w przypadku korzy­stania z komunikatorów internetowych, zakaz „ograniczania dostępu”? Czy jest np. ograniczeniem obowiązek płacenia za dostęp do komentowania? Bo Wyborcza.pl właśnie zablokowała możliwość komentowania publikowanych przez siebie treści osobom, które nie wyku­piły prenumeraty. A wiadomo, że inter­netowe trolle, wynajmowane np. przez partie polityczne, nie muszą przeczytać artykułu, by umieścić pod nim niena­wistne treści.
   Czy zatem państwo może zmuszać przedsiębiorcę do tolerowania niena­wistnych komentarzy w jego własnej, przez niego opłacanej przestrzeni? Prze­pisy zaproponowane przez PiS idą w kie­runku przeciwnym niż np. orzecznictwo Trybunału w Strasburgu. PiS zakazuje bowiem administratorom samodzielnego zdejmowania wpisów. A Strasburg w paź­dzierniku 2013 r. uznał za dopuszczalną potężną karę dla estońskiego portalu Delfi za to, że nie zdjął wpisu niepochlebnego dla pewnego przedsiębiorcy, ZANIM zo­stał o tym wpisie powiadomiony. Ale ten wyrok był powszechnie krytykowany jako nakładający de facto na administratora obowiązek prewencyjnej cenzury każde­go wpisu przed umieszczeniem na forum.
   A co znaczy ogólny zakaz „dyskrymi­nacji”? Brzmi dobrze, szczególnie w pro­jekcie rządu, którego przedstawiciel,
pełnomocnik rządu ds. równego trakto­wania Wojciech Kaczmarczyk, twierdził, że hotelarz w ramach sprzeciwu sumie­nia ma prawo nie wynająć pokoju parze gejów. Ale z drugiej strony działają w Eu­ropie legalnie kluby dla pań czy panów, do niektórych restauracji nie wpuszcza się (dyskryminuje?) mężczyzn bez mary­narki i krawata. A kilka lat temu po deba­cie na temat selekcji w klubach nocnych (ochroniarze wpuszczali gości, którzy im pasowali do charakteru klubu) miasto Warszawa zakazało selekcji w klubach działających w lokalach wynajętych od miasta. Jednak kluby w lokalach pry­watnych dalej selekcjonowały.

Istnieją unijne dyrektywy zakazujące dyskryminacji w dostępie do usług. Jednak dotyczą tylko dyskryminacji ze względu na narodowość, rasę i po­chodzenie etniczne oraz ze względu na płeć. Natomiast art. 21 Karty praw podstawowych UE zawiera ogólny zakaz dyskryminacji. Podobnie polska kon­stytucja. Można więc twierdzić, że do­puszczalne jest ograniczanie wolności gospodarowania, by uniknąć dyskrymi­nacji ze względu na poglądy. I ochronić wolność słowa i debaty publicznej. Przy ograniczaniu praw i wolności człowieka podstawowym warunkiem jest jednak PROPORCJONALNOŚĆ. Czy pisowski projekt robi to proporcjonalnie?
   Diabeł tkwi w szczegółach. I orzecz­nictwie sądów. W przepisach jest pe­wien bezpiecznik: zakaz zdejmowania wpisów dotyczy tylko „rozpowszech­niania komunikatów lub rzeczowych wypowiedzi”. Ich definicji nie podano. Ale wyzwiska na pewno nie są „rzeczową wypowiedzią” ani „komunikatem”, więc ustawa pozwala je usuwać. Można bę­dzie też usuwać wypowiedzi naruszające prawo - choć dopiero, gdy ktoś formalnie zawiadomi administratora.
   Wątpliwe co do proporcjonalności jest natomiast uzależnienie polityki redak­cyjnej i regulaminów prywatnych fo­rów od dogadania się z przewodniczą­cym KRRiTV. Wprowadza daleko idącą uznaniowość, podczas gdy wszystkich powinny obowiązywać te same zasady.
   W sprawie internetu miotamy się po­między anarchią a cenzurą. Wolność słowa i debaty publicznej to rzecz kluczowa dla funkcjonowania demokracji. Choć nie jest fetyszem. Bezpieczniejszym wyjściem niż kontrola państwowa wydaj e się jednak kontrola społeczna, z możliwo­ścią odwołania do sądu. W tym kontrola konsumencka takich globalnych ko­munikatorów jak Facebook. Nigdy nie zadziała doskonale. Ale czy narzędzia doskonałe są możliwe?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz