Notowania PiS
trzymają się nie dlatego, że w Polsce pojawiają się nowe rezerwy narodowców czy
elektoratu socjalnego, ale dlatego że wciąż nie potrafią się zmobilizować Jego
przeciwnicy
Prawica przez
lata budowała konglomerat polityczno-finansowo-medialny zorganizowany wokół
partii, którą Kaczyński mimo wyborczych porażek zdołał utrzymać. Społeczne
zaplecze w postaci budowanego po Smoleńsku społeczeństwa obywatelskiego (Kluby
„Gazety Polskiej” Solidarni 2010, dziesiątki lokalnych i ogólnokrajowych
środowisk) obrastało mediami tożsamościowymi prawicy, finansowanymi z dotacji
partyjnych i SKOK-ów.
Ów prawicowy układ dostarczył Kaczyńskiemu nie tylko siły, ale także
języka, który zdominował całą sferę publiczną. Tym bardziej że został wsparty
przez co najmniej połowę proboszczów i blisko
jedną trzecią hierarchów - reszta nie kocha Jarosława Kaczyńskiego, brzydzi
się religią smoleńską, ale po zdobyciu władzy przez PiS (które przelicytowało
wcześniej rządzących, oferując Kościołowi nieporównanie więcej pieniędzy i
atrybutów władzy) uważa, że można z prawicą robić finansowo-cywilizacyjne
interesy przeciw „sekularyzacji idącej z Brukseli” i „liberalnej cywilizacji
śmierci”.
LIBERALNA POLSKA
ZDZIECINNIAŁA
Podczas gdy Kaczyński budował swój
politycżno-biznesowo-medialny układ, liberalna
Polska czuła się przesadnie bezpiecznie, przyzwyczajona, że po roku 1989 jej
reprezentanci zawsze rządzą. Wyjątki od tej reguły - stosunkowo krótkie okresy
premierostwa Jana Olszewskiego i pierwszych rządów PiS - kończyły się takimi katastrofami, że
poczucie bezalternatywności liberalnej Polski raczej od tego rosło. Nawet SLD
nie zrobił krzywdy liberalnej Polsce, zwłaszcza po prozachodnim nawróceniu się
Aleksandra Kwaśniewskiego, a nawet Leszka Millera. Czuwały Unia i Ameryka - liberalna
pod Obamą, Clintonem, a nawet pod Bushem, który nie zrywał podstawowego
konsensusu w amerykańskiej polityce wewnętrznej i globalnej.
Dziś Zachód sam przeżywa wstrząsy, a prawicowy walec rozjeżdża liberalną
Polskę, która zatraciła umiejętność prowadzenia politycznej wojny. Liberalni
politycy, intelektualiści i publicyści biją się między sobą, miast przystąpić do zorganizowanej obrony wszystkiego co im
bliskie.
Choć Kaczyński pokazał, że już nic nie jest dane i oczywiste - ani
liberalna demokracja w Polsce, ani przynależność Polski do UE i Zachodu - po
stronie liberalnej mamy banał symetryzmu w wykonaniu Sroczyńskiego,
Skarżyńskiego i reszty sympatyzującej z Partią
Razem młodzieżówki „Gazety Wyborczej”.
Liberalna Polska zmarnowała największe społeczne protesty. KOD został
osłabiony wizerunkowo i stracił znaczną część zdolności mobilizacyjnych. Pozwoliliśmy
Kaczyńskiemu politycznie rozegrać i zniweczyć efekty czarnego protestu. Prezes
PiS nie chciał zmiany ustawy antyaborcyjnej - masowość czarnego protestu dała
mu alibi pozwalające na jakiś czas spacyfikować zwolenników Marka Jurka i
innych politycznych głupców, których nie brakuje także po prawej stronie. A w
kolejnych miesiącach po czarnym proteście PiS - nie zmieniając ustawy
antyaborcyjnej - dało konserwatywnemu Kościołowi wszystko, co ten sobie mógł
zamarzyć, tyle że na własnych warunkach. Pigułka „dzień po” jest dziś na
receptę. In vitro zostało sparaliżowane zarówno centralnie, jak i w samorządach
przez wojewodów działających na zlecenie rządu. Kolejne publiczne szpitale
i oddziały ginekologiczne są przez ministra
Radziwiłła oddawane ludziom o poglądach profesora Chazana. A najbardziej
radykalne feministyczne liderki pod hasłami liberalizacji aborcji są dziś w
stanie wyprowadzać na ulice w najlepszym razie
jedną dziesiątą uczestniczek i uczestników czarnego protestu.
Podobnie gigantyczne protesty w obronie niezawisłości sądów nie
zatrzymały ataku na sądy, lecz go jedynie spowolniły. Zbigniew Ziobro wymienia
prezesów sądów różnych szczebli i wkrótce będzie dysponował całym „ciągiem
technologicznym” - od prowokacji służb, przez postępowania prokuratorskie, po:
sądy kontrolowane przez pisowskich prawników, którzy nie odrzucą wnioskowo
areszty wydobywcze dla działaczy opozycji.
POLITYKA
APOLITYCZNOŚCI
W dodatku prezydenckie weta przyczyniły się do odbudowania pozycji Andrzeja Dudy.
Napięcie między prezydentem i rządem nadało nową dynamikę rządzącej formacji.
Na razie spluralizowało ją, ale jeszcze nie podzieliło. Jak z satysfakcją (i,
niestety, trafnie) napisał Rafał Ziemkiewicz, „prezydenckie weta zabrały tlen
opozycji”. Nie tylko makiawelista Bartłomiej Sienkiewicz modli się dziś do
prezydenta na łamach „Rzeczpospolitej” i w „Kulturze
Liberalnej”. Nie tylko symetryści widzą dziś w obozie prezydenckim racjonalny
i propaństwowy biegun rządzącej prawicy. Wiele środowisk społecznych -
począwszy od sędziów, a skończywszy na oficerach padających ofiarą czystek
Antoniego Macierewicza - uwierzyło, że wybór jest tylko pomiędzy bardziej i
mniej radykalnym skrzydłem prawicowej hegemonii. Jeśli prawica nie
zradykalizuje konfliktu, to z napięcia między Dudą i Kaczyńskim wyjdzie wzmocniona
i bardziej dynamiczna. Prawicowy walec będzie toczył się coraz szybciej, niszcząc
instytucje i wartości liberalnej Polski.
Największym błędem społecznych protestów było akcentowanie ich apolityczności,
wykopywanie przepaści między protestującym na ulicach społeczeństwem a
liberalnymi partiami politycznymi. Robili to najgłupsi z liderów protestów i
najgłupsi z publicystów, zapominając o doświadczeniu pierwszych rządów
Kaczyńskiego i o tym, kto te rządy realnie obalił. Także w 2006 r., przygnieceni
rozmiarem ówczesnego zwycięstwa populistycznej prawicy, rozmaici symetryści -
skrajna lewica i skrajna prawica, sieroty po Unii Wolności - uderzali w rzekomą
bezradność Platformy i Tuska. Domagali się: „czegoś nowego”, „najlepiej nie
partii politycznej, ale jakiegoś ruchu społecznego...”. Jednak gdyby nie skonsolidowanie
wówczas przez Donalda Tuska silnej partii, Kaczyński rządziłby do dzisiaj;
żadna gazeta, żadne środowisko, nawet żadne protesty nie odsunęłyby go od władzy.
Zamiast słuchać rad „życzliwych” i rozwiązać partię, która przecież w 2005 r.
dwukrotnie przegrała z braćmi Kaczyńskimi, Donald Tusk przygotował się
wówczas na kolejny wyborczy bój. Najpierw upokorzył Jarosława Kaczyńskiego w
telewizyjnej debacie, pokazując Polakom, że jest on łatwym do wyprowadzenia z
równowagi niekompetentnym histerykiem, a potem odebrał mu władzę.
Nie wiem, czy mamy dziś Tuska. Mamy Schetynę,: Budkę i Trzaskowskiego,
mamy dziewczyny z Nowoczesnej (Lubnauer, Scheuring-Wielgus, Gasiuk-Pihowicz i
inne). Mamy dwie partie liberalne i jedną
większą, drugą mniejszą. Na nie stawiajmy, gdyż bez nich ani szaleństwo
Kaczyńskiego, ani pycha i żarłoczność prawicy, ani nawet widmo polexitu nie odbiorą władzy PiS. Tylko partia może odebrać władzę
partii.
SYMETRYŚCI I
BANALIŚCI
Do tego dochodzi konflikt pokoleniowy, który
zabiera liberalnej Polsce nie tylko młodzież lewicową, ale też część centrowej.
Kierujący środowiskiem Kultury Liberalnej Karolina Wigura i Jarosław Kuisz
nigdy nie walczyli o liberalną Polskę, nigdy jej nie budowali, robiło to za
nich pokolenie ojców założycieli. Zatem kiedy rozpoczęła się wojna, w której
liberalizm może zostać w Polsce zniszczony, potrafią się zdobyć wyłącznie na
bezradny symetryzm (,,nie przesadzajmy z zagrożeniem” „wszyscy popełniają błędy”,
„najgorszy jest konflikt”). Najgorsze jest koniunkturalne akceptowanie zwycięskiego
dziś populizmu.
Są w liberalnej III RP rachunki krzywd, ale dziś priorytetem jest
zatrzymanie prawicowego walca. Ocalenie i odbudowanie tożsamości i instytucji
liberalnej Polski - świeckiej, zintegrowanej z Zachodem, szanującej własność
prywatną, budującej bogactwo i rozwój na przedsiębiorczości i pracy, a nie na
rozdawnictwie i socjalu będącym dla Kaczyńskiego narzędziem najprostszej
politycznej korupcji. W tej sytuacji trzeba zacząć się zachowywać bardziej
odpowiedzialnie. Trzeba zbudować własny konglomerat polityków, mediów,
środowisk społecznych - nie identycznych, niejednolitych, ale lojalnie
współpracujących ze sobą. Trzeba skonsolidować wszystkie aktywa liberalnej
Polski - instytucjonalne i intelektualne. partyjne i społeczne.
Jeśli liberalna Polska nie zdąży budować własnego polityczno-biznesowo-medialnego
konglomeratu, jeśli pozwoli Kaczyńskiemu zniszczyć sądy, samorządy i wziąć władzę w kraju na drugą kadencję, to cały dorobek transformacji ustrojowej po roku 1989
zostanie bezpowrotnie stracony. Partia Razem, symetryści z „Gazety Wyborczej”
czy banaliści z „Kultury Liberalnej”, wzywający do dialogu liberalnego tyłka z
prawicową pałką - wszyscy oni są sierotami po świecie, którego już nie ma. Po
świecie, w którym liberalne partie rządziły od zawsze i można było zgłaszać
pod ich adresem dowolne roszczenia.
Dziś to liberalne wartości i instytucje potrzebują pomocy i obrony.
Dostrzegło to społeczeństwo, dlatego wychodziło na ulice w manifestacjach KOD,
manifestacjach PO, w czarnym proteście i w obronie niezawisłych sądów. Ale to
społeczeństwo potrzebuje odpowiedzialnych i odważnych liberalnych elit. Spośród
ojców założycieli III RP najlepiej zachowują się dziś - to żadne zaskoczenie -
Lech Wałęsa, Adam Michnik, Leszek Balcerowicz, Włodzimierz Cimoszewicz. W
chwili próby nie biją się w piersi, ale biorą odpowiedzialność za państwo i
społeczeństwo, które budowali. Nie żądają zniszczenia istniejących liberalnych
partii, ale próbują im pomóc.
POLSKA PO KACZYŃSKIM
Straszenie Kaczyńskim nikogo już nie mobilizuje. Faktycznie - robi to, co on i jego
partia obiecywali w najbardziej szalonych projektach. Wraz z niszczeniem
kolejnych instytucji i łamaniem kolejnych zasad politycznego i ustrojowego
konsensusu III RP wybuchają społeczne protesty. Wybuchają, a potem gasną.
Walec prawicy posuwa się, a społeczny pesymizm wyraża się w spadającym poparciu
dla opozycji.
Żeby przywrócić nadzieję na zmiany, potrzebne jest pokazanie -
precyzyjnie, optymistycznie i praktycznie, wskazując działania i ich
konsekwencje - że Polska bez Kaczyńskiego jest możliwa. Pierwszym adresatem
tego programu powinno być liberalne mieszczaństwo, ludzie, którzy uważają III
RP za swoje państwo, bo sami je tworzyli i w nim budowali swoje kariery i
społeczną pozycję. Zanim zaczniemy marzyć i przekonaniu elektoratu PiS czy
flirtującej z populizmem lewicy, trzeba najpierw zmobilizować elektorat
liberalnej Polski. Ludzi, którzy przedkładają własny biznes, własną naukę i
pracę nad najbardziej nawet szczodre socjalne darowizny państwa.
Jarosław Kaczyński przypomniał lekcję, którą w 2007 r. odrobił Donald
Tusk. W demokracji nie rządzi większość, ale najlepiej zmobilizowana i
najskuteczniej politycznie reprezentowana mniejszość. Prezes PiS robi dziś z
Polską wszystko, co chce, mając 30-40 procent wyborców. Tyle samo ma liberalna
Polska, tylko nie potrafi swojego społecznego zaplecza użyć do odzyskania
władzy.
Czasu jest mało. Albo nastąpi polityczne przebudzenie liberalnej
Polski, albo jej totalne zaoranie. I wtedy znajdziemy się tam, gdzie już są
Węgry Orbana, Turcja Erdogana, Rosja Putina - w
peryferyjnym zamordyzmie uzasadnionym nacjonalistyczną „dumą peryferii” oraz
cynicznie używaną religią państwową.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz