piątek, 29 września 2017

Obudzić Polskę liberalną



Notowania PiS trzymają się nie dlatego, że w Polsce pojawiają się nowe rezerwy narodowców czy elektoratu socjalnego, ale dlatego że wciąż nie potrafią się zmobilizować Jego przeciwnicy

Prawica przez lata budowa­ła konglomerat polityczno-finansowo-medialny zor­ganizowany wokół partii, którą Kaczyński mimo wy­borczych porażek zdołał utrzymać. Spo­łeczne zaplecze w postaci budowanego po Smoleńsku społeczeństwa obywatelskie­go (Kluby „Gazety Polskiej” Solidarni 2010, dziesiątki lokalnych i ogólnokrajo­wych środowisk) obrastało mediami toż­samościowymi prawicy, finansowanymi z dotacji partyjnych i SKOK-ów.
   Ów prawicowy układ dostarczył Ka­czyńskiemu nie tylko siły, ale także języka, który zdominował całą sferę pub­liczną. Tym bardziej że został wsparty przez co najmniej połowę proboszczów i blisko jedną trzecią hierarchów - reszta nie kocha Jarosława Kaczyńskiego, brzy­dzi się religią smoleńską, ale po zdobyciu władzy przez PiS (które przelicytowało wcześniej rządzących, oferując Kościoło­wi nieporównanie więcej pieniędzy i atry­butów władzy) uważa, że można z prawicą robić finansowo-cywilizacyjne interesy przeciw „sekularyzacji idącej z Brukseli” i „liberalnej cywilizacji śmierci”.

LIBERALNA POLSKA ZDZIECINNIAŁA
Podczas gdy Kaczyński budował swój politycżno-biznesowo-medialny układ, liberalna Polska czuła się przesadnie bezpiecznie, przyzwyczajona, że po roku 1989 jej reprezentanci zawsze rządzą. Wyjątki od tej reguły - stosun­kowo krótkie okresy premierostwa Jana Olszewskiego i pierwszych rządów PiS - kończyły się takimi katastrofami, że po­czucie bezalternatywności liberalnej Pol­ski raczej od tego rosło. Nawet SLD nie zrobił krzywdy liberalnej Polsce, zwłasz­cza po prozachodnim nawróceniu się Aleksandra Kwaśniewskiego, a nawet Leszka Millera. Czuwały Unia i Ameryka - liberalna pod Obamą, Clintonem, a na­wet pod Bushem, który nie zrywał pod­stawowego konsensusu w amerykańskiej polityce wewnętrznej i globalnej.
   Dziś Zachód sam przeżywa wstrzą­sy, a prawicowy walec rozjeżdża liberalną Polskę, która zatraciła umiejętność pro­wadzenia politycznej wojny. Liberalni po­litycy, intelektualiści i publicyści biją się między sobą, miast przystąpić do zorgani­zowanej obrony wszystkiego co im bliskie.
   Choć Kaczyński pokazał, że już nic nie jest dane i oczywiste - ani liberalna de­mokracja w Polsce, ani przynależność Polski do UE i Zachodu - po stronie li­beralnej mamy banał symetryzmu w wy­konaniu Sroczyńskiego, Skarżyńskiego i reszty sympatyzującej z Partią Razem młodzieżówki „Gazety Wyborczej”.
   Liberalna Polska zmarnowała naj­większe społeczne protesty. KOD został osłabiony wizerunkowo i stracił znacz­ną część zdolności mobilizacyjnych. Po­zwoliliśmy Kaczyńskiemu politycznie rozegrać i zniweczyć efekty czarnego protestu. Prezes PiS nie chciał zmiany ustawy antyaborcyjnej - masowość czarnego protestu dała mu alibi pozwalające na jakiś czas spacyfikować zwolenników Marka Jurka i innych politycznych głup­ców, których nie brakuje także po pra­wej stronie. A w kolejnych miesiącach po czarnym proteście PiS - nie zmienia­jąc ustawy antyaborcyjnej - dało konser­watywnemu Kościołowi wszystko, co ten sobie mógł zamarzyć, tyle że na własnych warunkach. Pigułka „dzień po” jest dziś na receptę. In vitro zostało sparaliżowane zarówno centralnie, jak i w samorządach przez wojewodów działających na zle­cenie rządu. Kolejne publiczne szpitale i oddziały ginekologiczne są przez mini­stra Radziwiłła oddawane ludziom o po­glądach profesora Chazana. A najbardziej radykalne feministyczne liderki pod ha­słami liberalizacji aborcji są dziś w stanie wyprowadzać na ulice w najlepszym ra­zie jedną dziesiątą uczestniczek i uczest­ników czarnego protestu.
   Podobnie gigantyczne protesty w obro­nie niezawisłości sądów nie zatrzymały ataku na sądy, lecz go jedynie spowolni­ły. Zbigniew Ziobro wymienia prezesów sądów różnych szczebli i wkrótce bę­dzie dysponował całym „ciągiem techno­logicznym” - od prowokacji służb, przez postępowania prokuratorskie, po: sądy kontrolowane przez pisowskich prawni­ków, którzy nie odrzucą wnioskowo aresz­ty wydobywcze dla działaczy opozycji.

POLITYKA APOLITYCZNOŚCI
W dodatku prezydenckie weta przy­czyniły się do odbudowania pozycji Andrzeja Dudy. Napięcie między prezy­dentem i rządem nadało nową dynamikę rządzącej formacji. Na razie spluralizowało ją, ale jeszcze nie podzieliło. Jak z sa­tysfakcją (i, niestety, trafnie) napisał Rafał Ziemkiewicz, „prezydenckie weta zabra­ły tlen opozycji”. Nie tylko makiawelista Bartłomiej Sienkiewicz modli się dziś do prezydenta na łamach „Rzeczpospolitej” i w „Kulturze Liberalnej”. Nie tylko symetryści widzą dziś w obozie prezyden­ckim racjonalny i propaństwowy biegun rządzącej prawicy. Wiele środowisk spo­łecznych - począwszy od sędziów, a skoń­czywszy na oficerach padających ofiarą czystek Antoniego Macierewicza - uwie­rzyło, że wybór jest tylko pomiędzy bar­dziej i mniej radykalnym skrzydłem prawicowej hegemonii. Jeśli prawica nie zradykalizuje konfliktu, to z napięcia mię­dzy Dudą i Kaczyńskim wyjdzie wzmoc­niona i bardziej dynamiczna. Prawicowy walec będzie toczył się coraz szybciej, nisz­cząc instytucje i wartości liberalnej Polski.
   Największym błędem społecznych protestów było akcentowanie ich apo­lityczności, wykopywanie przepaści między protestującym na ulicach społe­czeństwem a liberalnymi partiami poli­tycznymi. Robili to najgłupsi z liderów protestów i najgłupsi z publicystów, za­pominając o doświadczeniu pierwszych rządów Kaczyńskiego i o tym, kto te rządy realnie obalił. Także w 2006 r., przygnieceni rozmiarem ówczesnego zwycięstwa populistycznej prawicy, rozmaici symetryści - skrajna lewica i skrajna prawica, sieroty po Unii Wolności - uderzali w rzekomą bezradność Platformy i Tuska. Do­magali się: „czegoś nowego”, „najlepiej nie partii politycznej, ale jakiegoś ruchu społecznego...”. Jednak gdyby nie skon­solidowanie wówczas przez Donalda Tu­ska silnej partii, Kaczyński rządziłby do dzisiaj; żadna gazeta, żadne środowisko, nawet żadne protesty nie odsunęłyby go od władzy. Zamiast słuchać rad „życzli­wych” i rozwiązać partię, która przecież w 2005 r. dwukrotnie przegrała z brać­mi Kaczyńskimi, Donald Tusk przygoto­wał się wówczas na kolejny wyborczy bój. Najpierw upokorzył Jarosława Kaczyń­skiego w telewizyjnej debacie, pokazując Polakom, że jest on łatwym do wyprowa­dzenia z równowagi niekompetentnym histerykiem, a potem odebrał mu władzę.
   Nie wiem, czy mamy dziś Tuska. Mamy Schetynę,: Budkę i Trzaskowskiego, mamy dziewczyny z Nowoczesnej (Lubnauer, Scheuring-Wielgus, Gasiuk-Pihowicz i inne). Mamy dwie partie liberalne i jedną większą, drugą mniejszą. Na nie stawiajmy, gdyż bez nich ani szaleństwo Kaczyńskiego, ani pycha i żarłoczność prawicy, ani nawet widmo polexitu nie odbiorą władzy PiS. Tylko partia może odebrać władzę partii.

SYMETRYŚCI I BANALIŚCI
Do tego dochodzi konflikt pokole­niowy, który zabiera liberalnej Polsce nie tylko młodzież lewicową, ale też część centrowej. Kierujący środowiskiem Kul­tury Liberalnej Karolina Wigura i Jaro­sław Kuisz nigdy nie walczyli o liberalną Polskę, nigdy jej nie budowali, robiło to za nich pokolenie ojców założycieli. Za­tem kiedy rozpoczęła się wojna, w której liberalizm może zostać w Polsce znisz­czony, potrafią się zdobyć wyłącznie na bezradny symetryzm (,,nie przesadzajmy z zagrożeniem” „wszyscy popełniają błę­dy”, „najgorszy jest konflikt”). Najgorsze jest koniunkturalne akceptowanie zwy­cięskiego dziś populizmu.
   Są w liberalnej III RP rachunki krzywd, ale dziś priorytetem jest zatrzymanie prawicowego walca. Ocalenie i odbudo­wanie tożsamości i instytucji liberalnej Polski - świeckiej, zintegrowanej z Za­chodem, szanującej własność prywatną, budującej bogactwo i rozwój na przed­siębiorczości i pracy, a nie na rozdawni­ctwie i socjalu będącym dla Kaczyńskiego narzędziem najprostszej politycznej ko­rupcji. W tej sytuacji trzeba zacząć się zachowywać bardziej odpowiedzialnie. Trzeba zbudować własny konglomerat polityków, mediów, środowisk społecz­nych - nie identycznych, niejednolitych, ale lojalnie współpracujących ze sobą. Trzeba skonsolidować wszystkie aktywa liberalnej Polski - instytucjonalne i inte­lektualne. partyjne i społeczne.
   Jeśli liberalna Polska nie zdąży budo­wać własnego polityczno-biznesowo-medialnego konglomeratu, jeśli pozwoli Kaczyńskiemu zniszczyć sądy, samorządy i wziąć władzę w kraju na drugą kadencję, to cały dorobek transformacji ustrojowej po roku 1989 zostanie bezpowrotnie stra­cony. Partia Razem, symetryści z „Gazety Wyborczej” czy banaliści z „Kultury Libe­ralnej”, wzywający do dialogu liberalnego tyłka z prawicową pałką - wszyscy oni są sierotami po świecie, którego już nie ma. Po świecie, w którym liberalne partie rzą­dziły od zawsze i można było zgłaszać pod ich adresem dowolne roszczenia.
   Dziś to liberalne wartości i instytucje potrzebują pomocy i obrony. Dostrzegło to społeczeństwo, dlatego wychodziło na uli­ce w manifestacjach KOD, manifestacjach PO, w czarnym proteście i w obronie nie­zawisłych sądów. Ale to społeczeństwo po­trzebuje odpowiedzialnych i odważnych liberalnych elit. Spośród ojców założycie­li III RP najlepiej zachowują się dziś - to żadne zaskoczenie - Lech Wałęsa, Adam Michnik, Leszek Balcerowicz, Włodzi­mierz Cimoszewicz. W chwili próby nie biją się w piersi, ale biorą odpowiedzial­ność za państwo i społeczeństwo, które bu­dowali. Nie żądają zniszczenia istniejących liberalnych partii, ale próbują im pomóc.

POLSKA PO KACZYŃSKIM
Straszenie Kaczyńskim nikogo już nie mobilizuje. Faktycznie - robi to, co on i jego partia obiecywali w najbardziej szalonych projektach. Wraz z niszczeniem kolejnych instytucji i łamaniem kolejnych zasad politycznego i ustrojowego konsen­susu III RP wybuchają społeczne protesty. Wybuchają, a potem gasną. Walec prawicy posuwa się, a społeczny pesymizm wyraża się w spadającym poparciu dla opozycji.
   Żeby przywrócić nadzieję na zmiany, potrzebne jest pokazanie - precyzyjnie, optymistycznie i praktycznie, wskazując działania i ich konsekwencje - że Polska bez Kaczyńskiego jest możliwa. Pierw­szym adresatem tego programu powin­no być liberalne mieszczaństwo, ludzie, którzy uważają III RP za swoje państwo, bo sami je tworzyli i w nim budowali swo­je kariery i społeczną pozycję. Zanim zaczniemy marzyć i przekonaniu elek­toratu PiS czy flirtującej z populizmem lewicy, trzeba najpierw zmobilizować elektorat liberalnej Polski. Ludzi, którzy przedkładają własny biznes, własną na­ukę i pracę nad najbardziej nawet szczod­re socjalne darowizny państwa.
   Jarosław Kaczyński przypomniał lek­cję, którą w 2007 r. odrobił Donald Tusk. W demokracji nie rządzi większość, ale najlepiej zmobilizowana i najskuteczniej politycznie reprezentowana mniejszość. Prezes PiS robi dziś z Polską wszystko, co chce, mając 30-40 procent wyborców. Tyle samo ma liberalna Polska, tylko nie potrafi swojego społecznego zaplecza użyć do odzyskania władzy.
   Czasu jest mało. Albo nastąpi politycz­ne przebudzenie liberalnej Polski, albo jej totalne zaoranie. I wtedy znajdziemy się tam, gdzie już są Węgry Orbana, Turcja Erdogana, Rosja Putina - w peryferyjnym zamordyzmie uzasadnionym nacjonali­styczną „dumą peryferii” oraz cynicznie używaną religią państwową.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz