Przeżyjmy to jeszcze raz
„Dobra zmiana” podobnie jak brexit czy
prezydentura Trumpa to próba cofnięcia wskazówek zegara i powrotu do
przeszłości. W przypadku Polski niestety próba udana.
Ludzie często
zastanawiają się, jak odległy moment ze swojego życia potrafią skojarzyć.
Najczęściej wskazują na jakieś zdarzenie z czasów, gdy mieli cztery, pięć czy
sześć lat. Mam podobnie. Ale oto dzięki nowej władzy w Polsce jestem w stanie
zobaczyć to, co umknęło mi w „nieświadomym” okresie życia, czyli w końcówce lat
60. zeszłego stulecia.
Podobieństwa między
epoką PiS a tamtymi czasami są uderzające i naprawdę trudno powiedzieć,
dlaczego tak wielkie było oburzenie, gdy Jarosława Kaczyńskiego porównywano do
Władysława Gomułki. Owszem, wydaje się. że Kaczyński jako pierwszy sekretarz KC
PZPR byłby zdecydowanie groźniejszy niż Gomułka, Gomułka z kolei w obecnych
czasach byłby dla Polski, jako szef PiS. zdecydowanie mniej groźny niż
Kaczyński. Podobieństwa jednak są. I to jakie! Nie mówimy tu wyłącznie o
podobieństwie charakterów (swarliwych i nieznośnych), głosów (szczególnie w
czasie wygłaszania wystąpień w stanic wzburzenia) czy mentalności (skromność i
dbałość o moralność, szczególnie otoczenia).
Oczywiście
ważniejsze od podobieństw ludzi i charakterów jest podobieństwo czasów. I 50
lat temu, i dziś Polska była otoczona przez wrogów. No może otoczona to
przesada, bo na Wschodzie nie było wtedy i nic jest dziś aż tak źle. Ale już na
Zachodzie sami wrogowie. Szczególnie jeden. Ten sam. Tu oczywiście ujawnia się
zdecydowanie większy racjonalizm Gomułki niż Kaczyńskiego. Nasza zachodnia
granica nic była traktatowo usankcjonowana, różne ziomkostwa rzeczywiście
zgłaszały roszczenia do naszych zachodnich ziem, a powojenne rany po 20 latach
wciąż były bardzo świeże. Po 70 latach wspomnienia przechowują tylko najstarsi
Polacy, Niemcy są naszym najważniejszym partnerem w Europie i lojalnym sojusznikiem
w Unii oraz w NATO, ale okazało się, że resentymenty wciąż są żywe.
Chyba nawet dla
samego Jarosława Kaczyńskiego zaskakujące jest, jak naciskając odpowiedni
guzik, można je ożywić. Wystarczą bębny w PiS-owskich mediach, werble w
internecie, wsparcie kiboli i operacja odpalona. Oczywiście równie łatwo
odpalić niechęć do uchodźców czy do Brukseli. Bruksela jest tu wyjątkowo
poręczna, bo symbolizuje cały zgniły i nieżyczliwy Zachód, czegoś takiego
Gomułka nie miał. W kwestii niż ta gomułkowska. Wtedy skupiano się na walce z
Żydami i syjonizmem, dziś na górze promowana jest islamofobia, a na dole
tolerowany jest antysemityzm, przeciw czemu protestowali ostatnio w liście do
Kaczyńskiego przedstawiciele gmin żydowskich.
Propaganda
Kaczyńsko-Kurska jest wręcz szokująco podobna do propagandy
Gomułkowsko-Moczarowskiej, o czym mówią - chyba sami zdziwieni skalą podobieństw
- prof. Michał Głowiński i dr Piotr Osęka. Nie ma już „wywrotowców z Bonn”, bo
nikt już o Bonn nie pamięta, ale jest i niechęć do inteligencji, i nacjonalizm,
i resentymenty bliskowschodnie. Jest też ten sam, ONR-owski w korzeniach, a
autorytarny w swej istocie, model patriotyzmu - wstajemy z kolan, wrogom
mówimy twarde „nie” - i wszystkie te klisze znane z czasów Gomułki, a dziś
grane od Moskwy przez Warszawę i Budapeszt po Stambuł. W jakimś sensie, sądząc
na przykład po TVP, obecna Polska jest nawet bardziej ludowa niż tamta. W
latach 60. gościł w niej Kabaret Starszych Panów, a gwiazdami byli Ewa
Demarczyk czy Marek Grechuta. Dziś widzów w dobry nastrój wprowadza Zenek
Martyniuk.
Ówczesny
nacjonalizm momentami też zdawał się bardziej subtelny niż ten dzisiejszy.
Próba pożenienia nacjonalizmu z komunizmem i romantyczną tradycją, jaką w
głośnej wtedy książce „Siedem polskich grzechów głównych” zaproponował
pułkownik Załuski, była zdecydowanie subtelniejsza niż promocja nacjonalizmu
serwowana przez pana Sakiewicza czy panów Karnowskich. W czasach Gomułki kiboli też nie było, a
gdyby byli, to pewnie nie kreowano by ich, jak w epoce Kaczyńskiego, na
patriotyczną awnangardę. O ile więc Polska jest dziś o wiele bardziej kolorowa
niż szarobura Polska z czasów Gomułki, o tyle władza z postaciami typu
Kaczyński, Waszczykowski, Szydło czy Błaszczak wydaje się równic przaśna.
Ekipa, która głosi,
że przynosi Polsce przełom, jest więc boleśnie wtórna, a ów „przełom” jest w
praktyce zupełnie dramatycznym i dość wstrząsającym regresem. Szczególnie że
wtedy Polska nie ze swego wyboru była w obcęgach, a teraz na własne życzenie w
nie włazi, co w historii polskiej głupoty zapisane zostanie tłustym drukiem.
I tak oto wygląda
ten dzisiejszy powrót do przeszłości, którego chciałby człowiek uniknąć,
marząc bardziej o spokojnej starości niż o powrocie do dzieciństwa w
nienormalnych czasach.
Tomasz Lis
Pasek TVP Info
Sezon ogórkowy sprzyja fizycznemu oddalaniu
się od naszego kraju. Zmieniły się jednak priorytety naszych wyjazdów. Nie
wyjeżdżamy już z powodu pogody. Zwiedziliśmy wszystko, co jest do zwiedzenia
w tych przereklamowanych Rzymach czy innych Paryżach. Wkurza nas drożyzna w
Chorwacji i te ich kamienie na plażach raniące nasze przyodziane w klapki
stopy. U Niemców nuda, że aż strach. Włosi weseli, ale cały czas makaron. Czesi
i Austriacy czyhają na nasze szybkie samochody. Trudno jest więc znaleźć
pozytywy w tych obcych nam kulturowo krajach „niby zjednoczonej Europy”. Jest
jednak coś, co usprawiedliwia potrzebę wyjazdu za granicę. Tylko bowiem na
obczyźnie uświadamiamy sobie, jaką my. Polska, jesteśmy potęgą. Nic chodzi wyświetlanie
sobie banałów w rodzaju piękna naszych krajobrazów czy też fantastycznego
olejowego zapachu nadmorskich kurortów. Myślimy o naszej potędze w Innych
dziedzinach. Uwidocznia się przewaga intelektualna, jaką mamy nad całą Europą
np. w dziedzinie prawa. Taka Komisja Wenecka, podobno złożona z najlepszych
prawników, wypisuje dyrdymały nijak mające się do prawdziwych struktur
demokratycznych, taka godna pożałowania Komisja Europejska próbuje nas
pouczać, prezentując poziom czytania bez zrozumienia (a podobno mają matury).
Jakiś Trybunał w Strasburgu zabija nas śmiechem, przysyłając zakazy, które
słusznie mamy w d... Drzewa w każdej polskiej puszczy są nasze, polskie. Możemy
je wyrzynać do woli i sobie robić z nich, co chcemy. Oni nie wiedzą, że kiedy
przestaniemy dostarczać drzewa, zbankrutują IKEA i podobne meblowe korporacje.
Jesteśmy potęgą prawną i demokratyczną, ponad wszystko cenimy wolność i dlatego
robimy to, co nam się podoba. Nie igrajcie z nami, bo splajtujecie. Nic
potrzebujemy od ciebie, zakichana Europo, nic prócz pieniędzy, które nam się na
leżą za naszą krzywdę oraz wasze kasyna, które zabrały majątki naszej arystokracji.
Warto wyjechać, żeby to wszystko zobaczyć i żeby się od was odczepić. Zabierzcie
wasze brudne europejskie łapy od naszej Polski.
PS Proszę o
przedrukowanie niniejszego tekstu na pasek TYP Info.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i
producentem telewizyjnym
Ciut im się zeszło
Powiedzmy sobie otwarcie - za straszliwą
nawałnicę całą winę ponoszą władze samorządowe województwa pomorskiego i jego
mieszkańcy. Urządzić sobie huraganowy kataklizm na początku przedłużonego
weekendu, w dodatku tuż przed Świętem Wojska Polskiego, to był szczyt
nieodpowiedzialności. Premier Szydło waletowała wtedy u prezydenta w Juracie i
namawiała go, by zamienili się miejscami. Dla dobra Rzeczpospolitej,
oczywiście. Nad ranem na całym Helu gruchnęła niesprawdzona dotąd wieść, że
opór głowy państwa został częściowo przełamany. W tym czasie minister
Błaszczak leżał na piasku w pobliżu jakiegoś morza, zaś Antoni M. razem z Wojskami
Obrony T. zajęci byli Wniebowzięciem Najświętszej Marii Panny. Krótko mówiąc,
rząd robił więcej, niż mógł. Jak zwykle.
Już trzy dni po
tragicznej nawałnicy w pobliżu największych zniszczeń pojawił się pierwszy
przedstawiciel władzy wykonawczej w randze wojewody. Musiał przejechać 80 km, więc ciut mu się
zeszło. Gospodarz pomorskiego Dariusz Drelich (PiS) obejrzał ruiny Rytla i
innych wsi, po czym wysłał uspokajający komunikat do rządu: Trzeba pozbierać
gałęzie i pozamiatać liście. Żadne wojsko nam niepotrzebne. I wszystko byłoby w
porządku, gdyby nie wredne media, które pokazały, jak obrzydliwie nałgał.
Dopiero wtedy zobaczyliśmy ogrom zniszczeń oraz ludzi mierzących się z tym, co
ich spotkało. Ludzi mocnych i dzielnych. Obrazom towarzyszyły liczne
komentarze, że mieszkańcy świetnie się zorganizowali, że pomogły samorządy,
straż pożarna, setki wolontariuszy i parafie.
Cztery dni po
kataklizmie na boisku szkoły w Rytlu wylądował wojskowy helikopter z Antonim
Macierewiczem w nienagannym garniturze. Następne 250 m minister pokonał w
rządowej limuzynie ze światłami i sygnałami. Potem przesiadł się do wojskowej
terenówki rodzimej produkcji, by na własne oczy zobaczyć, co się stało. Po
kilku metrach ugrzązł jednak na amen w piastowskim błocku. Na szczęście miejscowi
mieli prawdziwy samochód terenowy i „japończykiem” wyciągnęli ministra z
kałuży.
Tego samego dnia do
Rytla zjechał też bardzo wewnętrzny Mariusz Błaszczak. Z właściwą sobie przenikliwością
wyjaśnił problemy z łącznością komórkową podczas nawałnic - nie działała, bo jest
w rękach „ obcego kapitału”, który nie angażuje się w pomoc Polakom. Minister
jest w rękach polskiego kapitału, więc bez komórki, twarzą w twarz, rozmawiał
ze strażakami. - Wydawałoby się, że to jest solidne drzewo, a złamane niczym
zapałka - zagaił pracujących. Odpowiedziała mu wiele mówiąca cisza.
19 sierpnia w
Chojnicach, na tle wypucowanych wozów strażackich kupionych za poprzedniego
rządu, wypowiadała się dla telewizji premier Szydło. Jakbym oglądał zamrożony
azot. Ani słowa współczucia, ani słowa pokrzepienia, ani słowa podziękowania za
hart ducha i mozolną pracę na rzecz 47 tys. poszkodowanych rodzin. Opóźnieniem
w finansowej pomocy państwa premier obarczyła samorządy, które nie składają
wniosków w tej sprawie. Rząd nie popełnił żadnych błędów. To zgodne z ideologią
PiS. Samodzielne społeczeństwo jest dla nich wrogiem, którego trzeba pokonać.
Odszedł Janusz Głowacki, zwany przez
wszystkich Głową. Znaliśmy się blisko 60 lat. Był to facet ogromnie dowcipny,
choć dowcip miewał gorzki jak piołun. Mówiąc delikatnie, optymistą nie był, ale
ja też nie jestem. Może dlatego się lubiliśmy. Parę lat temu wracaliśmy z
rocznicy „Rejsu”, obchodzonej na wiślanym statku. Pożegnałem się z nim i Oleną,
mówiąc: No, idę świat naprawiać. Głowa się uśmiechnął. Znam ten ból -
powiedział.
Stanisław Tym
Araby zeszły na psy
Ubiegły tydzień minął pod znakiem polskich
arabów i Żydów, więc nic dziwnego, że nawiązuję do pamiętnego artykułu profesora
Witolda Jedlickiego „Chamy i Żydy”, w paryskiej „Kulturze” (1962 r.). W latach
60. Gomułka stał po stronie Arabów, ze Związkiem Radzieckim na czele. Natomiast
Państwo Izrael uważano za przyczółek imperializmu amerykańskiego oraz
zachodnioniemieckiego na Bliskim Wschodzie. Miał to być antypolski sojusz
żydowskich syjonistów i bońskich odwetowców. Wymyślono złowrogą „oś Tel
Awiw-Bonn”. To wtedy Antoni Słonimski powiedział, że rozumie, iż każdy
człowiek powinien mieć jedną ojczyznę, ale dlaczego ma to być Egipt? To wtedy
tysiące ludzi wyrzucono z Polski, a Gomułka mówił o V kolumnie.
Teraz Polska
pielęgnuje dobre stosunki z Państwem Izrael, ale Niemcy znów są źli. Zły jest
„miliarder żydowskiego pochodzenia” Soros. I zła jest Róża Marta Barbara
Grafin von Thun und Hohenstein. Z jaką lubością pseudopatrioci wymawiają
niemieckie i żydowskie nazwiska. Polityka bez wroga nie może żyć. Wróg jest
potrzebny do szczęścia, wróg hartuje, wróg cementuje, wróg scala wokół partii i
rządu. Dobrze, że nie słyszy tego hrabina Marion Dönhoff,
która ma ogromne zasługi dla poprawy stosunków niemiecko-polskich. Mamy piękne
lato, radzę pojechać do Mikołajek, zobaczyć polską szkołę pod jej patronatem,
poczytać jej książki i dowiedzieć się, ile niemiecka hrabina może zrobić dla
Polski. To tyle na ten temat.
Dokładnie półwieku
po słynnej wojnie sześciodniowej (1967r.) araby sprawiły nam kolejny zawód.
„Klęska polskiego araba” - głosi wielki, na pięć szpalt, tytuł na pierwszej
stronie „Rzeczpospolitej”. „Katastrofa”, „porażka”, „upadek renomy” - tak
znawcy i hodowcy koni podsumowali 48. aukcję arabów Pride of Poland (Duma Polski)
w Janowie Podlaskim - pisze lzabela Kacprzak. Miało to być Święto Konia
Arabskiego, tymczasem sprzedano zaledwie 6 spośród 25 koni, po rekordowo
niskich cenach, wiele z nich nie osiągnęło ceny minimalnej. I wróciło do
stajni. Chude to było święto. „Cios jest tym dotkliwszy, że stadnina w Janowie
obchodzi w tym roku 200-lecie”,
Renomie Pride of
Poland zaszkodził też międzynarodowy skandal, jakim było odwołanie w lutym
ubiegłego roku (za „brak nadzoru”) dyrektorów: Marka Treli, uważanego w
środowisku za twórcę prestiżowej marki konia arabskiego, o ogromnych wpływach
wśród klientów arabskich, i Jerzego Białoboka. Nie pomogła także afera podczas
ubiegłorocznej aukcji - czytamy w „Rzeczpospolitej”.
Rzadko kiedy „dobra
zmiana” przybiera tak zły obrót, choć nie brakuje znacznie ważniejszych
przykładów. Żadna to satysfakcja dla tych, którzy alarmowali z powodu
rządowego desantu na stajnie. Niby nic wielkiego, ostatecznie koń ma cztery
nogi i też się potknie. Przejęto ważniejsze placówki od stajni. Ta klęska jest
jednak symboliczna i wymierna w kasie. Nie można powiedzieć, że czarne jest
białe i aukcja przebiegła galopem. Trudno byłoby także udowodnić winę Tuska,
twierdząc, że zostawił stadninę w fatalnym stanie.
Osoby
odpowiedzialne tłumaczą, że rynek koni arabskich „siadł”, a winę ponosi
negatywny PR wytworzony wokół stadniny, czyli - jak się domyślamy - media
głównego nurtu. Prezes stadniny w Janowie prof. Sławomir Pietrzak traktuje
zarzuty jako „utyskiwania ludzi, którzy chcą pokazać, że bez nich wszystko
schodzi na psy”. Araby zeszły na psy? Poruszyło to nawet premier Szydło, która
- jak zwykle, w trybie natychmiastowym - wezwała na padok ministra Jurgiela,
gdzie będzie ujeżdżany.
Klęska arabów to
jednak drobiazg w porównaniu z klęską administracji państwowej podczas niedawnego
kataklizmu na Pomorzu. Przed wyborami 2015 r. wiele mówiono o zapaści państwa
polskiego, przyznawał to prywatnie nawet minister Sienkiewicz. Po dwóch latach
końskiej kuracji (tysiące ludzi zwolnionych i zastąpionych przez swoich),
państwo jest podobno silne, zwarte i gotowe. Niestety, na Pomorzu nawiedziła
nas nawałnica. Lasy zniszczone na obszarze 45 tys. ha. Zdaniem ministra
Szyszki - największe nieszczęście w historii naszych lasów. Na domiar złego,
wichura zdarzyła się w weekend. A wojsko? A stan klęski żywiołowej? „Do
zbierania gałęzi, do zamiatania liści, nie będziemy wzywać wojska” - powiedział
wojewoda Dariusz Drelich (PiS), zanim po weekendzie zmienił zdanie. Ofiary
śmiertelne, ranni, tysiące odbiorców pozbawionych elektryczności nawet (jak się
okazało) przez tydzień, strażacy i energetycy tyrają całodobowo, a jaśnie pan
mówi o zbieraniu liści. Domyślam się, że wojewoda, który jest przedstawicielem
rządu, był w ścisłym kontakcie z Kancelarią Premiera i z samą panią premier,
która przybyła na miejsce, ale wtedy zbliżała się defilada, a nie uprzątanie
gałęzi. Dopiero po defiladzie katastrofa wysunęła się na plan pierwszy.
Ciekawe, jakie będą skutki. Czy równie drastyczne jak w sprawie śmierci młodego
człowieka na komisariacie we Wrocławiu i kolejnych wypadków samochodowych BOR?
Konsekwencje tylko na niższych szczeblach, reszta pod dywan. Pod dywanem
trudno jednak wstać z kolan.
To tyle jeśli chodzi o klęskę polskich
arabów, lasowi administracji rządowej. Teraz, alfabetycznie - od Arabów do
Żydów- pora na tych ostatnich. 4 sierpnia Anna Chipczyńska - przewodnicząca
Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie, i Lesław Piszewski - przewodniczący
Gminy w Polsce, wystosowali list do prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Fragment
ku pamięci: „Wzrastający antysemityzm w debacie publicznej, wypominanie
żydowskiego pochodzenia przodkom senatora Marka Borowskiego przez dziennikarkę
TVP Magdalenę Ogórek, faszystowskie hasła i flagi ONR na uroczystościach
państwowych przywołują najgorsze wspomnienia. (...) Incydent sprzed kilku dni z
pobiciem izraelskich sportowców, gdzie motywacją agresorów był antysemityzm,
pokazuje, że ze strefy słów antysemityzm przechodzi w fazę czynów”.
Zgadzam się, oprócz uznania Magdaleny Ogórek za
dziennikarkę.
Daniel Passent
Nierzeczywistość
Im dalej od ubiegło tygodniowej nawałnicy,
tym lepiej rząd sobie z nią radzi. Spektakularna porażka zmienia się w sukces,
organizacyjna indolencja w stanowczość i empatię. Cała państwowa machina
propagandowa ruszyła zmieniać przeszłość. Pani premier - już wiemy - tuż po
nawałnicy zajmowała się koordynacją służb państwowych i dlatego nie mogła
pojechać na miejsce kataklizmu, ale za to teraz odwiedza poszkodowane rodziny
i obiecuje pieniądze, upominając samorządy, aby nie opóźniały wypłat. Minister
Macierewicz też podjechał rządową limuzyną w teren pochwalić poświęcenie
wojska, które co prawda skierowano tam długo po katastrofie, ale nie było
wcześniej potrzeby. Minister Błaszczak, zwierzchnik wojewody Dariusza Drelicha,
krytykowanego za brak należytej, wręcz jakiejkolwiek reakcji, odpowiedział, że
oto totalna opozycja „lansuje się na ludzkiej tragedii”; po czym zaatakował „za
ospałość” niepisowskiego marszałka województwa, który akurat, jak właściwie
wszystkie lokalne władze samorządowe, działał natychmiast i właściwie bez
zarzutu. Po trzech-czterech dniach od tragedii, kiedy minął pierwszy stupor
rządu, zostały chyba wreszcie sformułowane przekazy dnia: jeśli coś było źle,
to winne są samorządy (w tym rejonie głównie niezwiązane z PiS). A rząd byłby
jeszcze bardziej skuteczny, gdyby miał jeszcze więcej władzy. Na tym polega
istota każdej propagandy: ważne są nie fakty, ale to, czego ludzie o nich się
dowiedzą i co będą myśleć.
Tym razem być może władzy nie uda się
narzucić swojej interpretacji wydarzeń, bo zbyt wielu było świadków i za późno
(długi weekend) nastąpiła propagandowa kontrakcja. Ale w toczonych nieustannie
wojnach narracji politycznych to zwykle władza ma przewagę nad opozycją. Wbrew
temu, co głosi PiS, opozycja „nie dysponuje” żadnymi własnymi mediami; nawet
gazety, stacje radiowe i telewizyjne opisywane jako „skrajnie antyrządowe” są
wobec opozycji bardzo krytyczne i zdystansowane, a politycy nie mają na nie
żadnego wpływu. Po drugiej stronie jest zwarty układ medialny, silnie powiązany
z rządzącą partią finansowo, organizacyjnie, politycznie, personalnie, ideowo.
Zauważalna rywalizacja między poszczególnymi tytułami czy mikrośrodowiskami
toczy się głównie o to, kto lepiej rozumie „linię rewolucji”; a przede
wszystkim o dostęp do pieniędzy ze spółek Skarbu Państwa oraz o wpływy w
najpotężniejszym medium grupy - TVP. Rozsądek podpowiada, że większość twórców
„informacyjnych programów TVP” z samym Jackiem Kurskim na czele, ma - musi mieć
- pełną świadomość, że uczestniczy w produkcji specyficznego reality show, pod
potrzeby i wyobrażenia - jak w filmie „Good bye, Lenin!” - jednego widza,
dysponenta ich karier. Ale co z tego? Już nikt, nawet opozycja, nie ma siły
protestować przeciwko tak jawnej, bezwstydnej prywatyzacji publicznych mediów,
przekształceniu ich w narzędzia partyjnej propagandy i osobistych interesów,
hojnie finansowane z publicznych pieniędzy (ostatnio TVP dostała w formie
pomocy budżetowej 800 mln zł).
Kolega, który (masochistycznie)
przynajmniej raz w tygodniu ogląda „Wiadomości” TVP i programy informacyjne TVP
Info, mówi, że przed startem ma odruchy jak w samolocie: zapiąć pasy w fotelu,
rozejrzeć się, gdzie jest aparat tlenowy, przygotować torebkę na wypadek
mdłości. (W tym numerze Grzegorz Rzeczkowski relacjonuje swoją 10-dniową, heroiczną
podróż na tamtą stronę).
TVP udało się bowiem wykreować całkowicie alternatywną rzeczywistość,
w której znane nam fakty podlegają najrozmaitszym deformacjom, słowa zmieniają
znaczenie, pojawiają się zdarzenia nieistniejące, mylą kierunki, a zamiast
żywych ludzi występują ich awatary, zaprogramowane do wyrażania zadanych
formuł. Każdemu, kto z jakichkolwiek powodów w tym świecie utknął, trudno
będzie kiedykolwiek wrócić na obcą, wrogą, nieznaną ziemię, którą kiedyś
opuścił wraz z PiS. Co prawda w minionym roku setki tysięcy widzów przy pomocy
pilota zdążyły jeszcze odlecieć z krainy TVP; jest też spora grupa, która się
tam po prostu bawi, o czym świadczą liczne strony internetowe, uprawiające
radosną „bekę” z piswizji (przebojem są zwłaszcza tzw. paski informacyjne). Ale
w zasięgu promieniowania tego medium znajduje się bezpośrednio i trwale zapewne
2-3 mln ludzi. I jest to potencjalnie potężna polityczna siła. Nie można też
nie zauważyć, jak bardzo pisowska propaganda rozprzestrzenia się na odległe
obszary, przenosi, także przy pomocy armii trolli i botów, do internetu,
zatruwa, choćby na zasadzie wymuszonej reakcji, media i środowiska opozycyjne.
Pozostając w kręgu fantasy: Imperium dysponuje armią, jakiej nigdy nie będzie
miała Republika.
Wiele osób sądzi, że ta propaganda jest tak
toporna, a stosowane techniki manipulacyjne tak znane i czytelne, że nie mogą
być bardzo skuteczne. Hola, hola! Tak kpiliśmy z propagandy PRL, a przeżyła ona
o dziesięciolecia tamto państwo. Dziś przekaz PiS bez trudu uaktywnia ówczesne
propagandowe mity i stereotypy: wrócił zły Niemiec, syjonistyczne knowania
(Soros), zgniły Zachód, bohaterscy partyzanci, dobry pierwszy sekretarz,
sprzedajna opozycja; jest lud i jego wrogowie, partia, która pragnie, aby
Polska rosła w siłę; wróciła retoryka rewolucyjna, nawet księża-patrioci.
Zmienił się znak ideologiczny: z deklarowanego komunizmu na deklaratywny
antykomunizm. To nie byłoby skuteczne, gdyby w nas gdzieś nie tkwiło. Cóż, nie
ma społeczeństw ani jednostek całkowicie odpornych na propagandę, zwłaszcza że
ta współczesna stosuje sprawdzone techniki marketingowe, w tym działające
„podprogowo" gry skojarzeń i emocji. Na szczęście sytuacja dziś tym się
różni od czasów PRL, że w dobie globalnej sieci żadna siła nie uzyska już
monopolu przekazu i komunikacji, nawet gdyby zlikwidowała wszystkie niezależne
tradycyjne media. Więc w wojnie narracji władza może wciąż odnosić swoje
wyobrażone zwycięstwa, ale nigdy nie wygra.
Jerzy Baczyński
Układ zamknięty
Zabawa w Trybunał
Konstytucyjny trwa. Warto się jej przyglądać, bo ten eksperyment na ciele
konstytucyjnego organu pokazuje, jak będą działać Sąd Najwyższy, Krajowa Rada
Sądownictwa i sądy powszechne po przejęciu przez PiS.
W zeszły czwartek PiS ogłosił, że jego
kandydatem do Trybunału Konstytucyjnego, w miejsce zmarłego prof. Lecha
Morawskiego, będzie dr hab. Justyn Piskorski, szef Katedry Prawa Karnego UMCS
w Poznaniu. W poszukiwaniu, kto zacz, media dotarły do jego artykułu w miesięczniku
lefebrystów „Zawsze wierni” z kwietnia zeszłego roku. Artykuł jest o „kryzysie
ojcostwa”, a autor stawia w nim śmiałe tezy. M.in. że nauczanie koedukacyjne
sprawiło, iż chłopcy zniewieścieli, a dziewczynki zrobiły się „agresywne i
asertywne” Że „Przemoc w rodzinie jest pojęciem fałszywym”, bo ona się odbywa
nie w rodzinie, gdzie jest mąż, żona i dzieci, tylko w nie-rodzinach, gdzie są
partnerzy. Wreszcie, że walka z tradycyjną męskością „to walka prowadzona z
Bogiem na wszystkich możliwych polach”
PiS wybierze sobie
do Trybunału Konstytucyjnego kogo chce. Jak zechce - wybierze konia (precedens
jest: cesarz Kaligula zrobił swojego konia senatorem). A żeby wszystko było
lege artis, wcześniej zmieni ustawowe kryteria i dopisze, że kopytne też mogą
kandydować do TK.
Prof. Morawski nie
był sędzią, tylko dublerem wybranym przez poprzedni Sejm na obsadzone już
prawomocnie miejsce w Trybunale. A więc prezydent Duda powinien zaprzysiąc
któregoś z trzech wybranych wtedy sędziów: Romana Hausera, Krzysztofa Ślebzaka
lub Andrzeja Jakubeckiego. I trzeba o to do niego apelować. Nie uzdrowi to już
Trybunału, ale uzdrowi relacje prezydenta z konstytucją. I tą częścią suwerena,
która jest przywiązana do idei jej przestrzegania przez władzę.
Tymczasem Trybunał Konstytucyjny pod wodzą
Mariusza Muszyńskiego i Julii Przyłębskiej (kolejność nieprzypadkowa) łamie
prawo. Nie tylko konstytucję, ale też ustawy uchwalone przez PiS. Przykładem
uchwalony 27 lipca Regulamin TK, którego do dziś Trybunał nie umieścił na
swojej stronie internetowej. Media najbardziej wybiły punkt regulaminu, który
uniemożliwi sędziom kwestionowanie - w trybie zdania odrębnego do wyroku -
prawa do orzekania przez dublerów. To sprzeczne z ustawowym (art. 106 ust. 3
ustawy o trybie postępowania przed Trybunałem) prawem do zdania odrębnego,
gdzie nie postawiono żadnych granic czy warunków. I z art. 195 ust. 1
konstytucji, w myśl którego sędziowie TK w sprawowaniu urzędu są niezawiśli i
podlegają tylko ustawie zasadniczej.
Ale kluczowe jest
to, że ten regulamin, wbrew ustawie (nie mówiąc już o konstytucji) pozwala
prezesowi TK niemal na wszystko. Będzie mógł po prostu nie przyjąć do rozpatrzenia
wniosku np. rzecznika praw obywatelskich, grupy posłów, prezesów SN i NSA czy
pytań prawnych sądów. Wystarczy, że wymyśli sobie nieistniejące uchybienia
formalne. Nie ma instancji odwoławczej.
Będzie mógł
zablokować wydanie wyroku zmieniającego dotychczasową linię orzeczniczą TK.
Można ją zmienić tylko w tzw. pełnym składzie Trybunału. Wystarczy więc, że
prezes nie wyrazi zgody na pełny skład.
Kolejne kuriozum porównywalne jest do
sytuacji, w której sąd powszechny musiałby się zwracać do prezesa sądu o pozwolenie
na przesłuchanie świadka. Otóż według nowego regulaminu to prezes TK decyduje,
czy skład sądzący będzie mógł w ramach postępowania zwrócić się o stanowisko,
wyjaśnienia czy dane do innych organów i instytucji. Nie ma terminu na
wydanie pozwolenia przez prezesa, więc będzie mógł blokować rozpatrzenie
sprawy.
Prezes dostał prawo
dowolnego ustalania składów sądzących. Wprawdzie obowiązuje ustawa, która mówi,
że musi przydzielać sprawy w kolejności alfabetycznej, ale według regulaminu:
„Wniosek (...) oraz skargę konstytucyjną Prezes Trybunału kieruje do wyznaczonego
przez siebie sędziego Trybunału”
To „legalizacja”
procederu uprawianego od początku przejęcia rządów w Trybunale przez tandem
Muszyński-Przyłębska. Sprawy są przydzielane sędziom „po uważaniu”, skład
sądzący jest nieraz kilkakrotnie zmieniany (nie licząc zmian zgodnych z prawem
i związanych z końcem kadencji sędziów). Takie roszady w składach są sprzeczne
nie tylko z ustawą, ale i z konstytucją, która daje każdemu prawo do
bezstronnego sądu. Wystarczy popatrzeć, kogo tandem Muszyński-Przyłębska
wyznacza do konkretnych spraw - zawsze jest tam przynajmniej jeden dubler.
Czasem skład wygląda na czystą złośliwość. Np. legalność wyboru w 2014 r.
Małgorzaty Gersdorf na I Prezesa SN dostał (wziął sobie?), jako sprawozdawca,
Mariusz Muszyński: dubler, którego legalność wyboru zakwestionował w 2015 r.
Trybunał Konstytucyjny.
Do tego dochodzą wizyty polityków w gabinecie
sędzi Przyłębskiej. Potwierdzono kilkakrotne wizyty Mariusza Kamińskiego, Zbigniewa
Ziobry i Arkadiusza Mularczyka. Ten pierwszy żądał teczki personalnej
wieloletniej pracownicy Trybunału, żony sędziego Wojciecha Łączewskiego, który
skazał Kamińskiego za prowokację w Ministerstwie Rolnictwa. Niedługo po
oglądaniu przez Kamińskiego jej akt osobowych dostała polecenie przeniesienia
się do sutereny i robienia kwerendy dokumentów. Mimo że dostarczyła
zaświadczenie od lekarza, że z powodu ciężkiej alergii pracy w takich warunkach
wykonywać nie może. Wizyty posła Mularczyka i prokuratora generalnego Ziobry
poprzedzały natomiast złożenie przez nich wniosków do TK. Gdyby istniała
niezależna prokuratura, mogłaby zbadać to pod kątem bezprawnego wywierania wpływu
na czynności organu. Mogłaby też zbadać, czy manipulowanie składami sądzącymi
nie jest przestępstwem nadużycia władzy. I czy usunięcie ze Zbioru Orzeczeń TK
trzech wyroków, których publikacji w Dzienniku Ustaw zakazała premier Beata
Szydło, nie jest przestępstwem przerobienia dokumentu.
A kto może zbadać legalność uchwalonego przez Zgromadzenie
Ogólne Sędziów TK regulaminu? Nikt. Bo w państwie prawa nie istnieje problem
wydawania przez sąd konstytucyjny aktów prawnych sprzecznych z konstytucją. PiS
stworzył układ zamknięty oparty na korumpowaniu organów państwa, w którym
mechanizmy kontrolne zostały zaprzęgnięte do służby partii. Za chwilę to samo
będzie się działo w sądach powszechnych.
Ewa Siedlecka
Jak się nie dostosować
Zaczynamy
się przyzwyczajać, a nawet dostosowywać do zalewu świństwa, kłamstwa,
brutalności i głupoty, na które przyzwolenie daje obecna władza.
Pociągiem na trasie Berlin-Warszawa jechał
artysta zaproszony przez Zachętę Narodową Galerię Sztuki. Obywatelstwo ma
amerykańskie, kolor skóry ciemny, jako że jego przodkowie pochodzą z Indii. I w
dodatku broda, oczywiście - czarna.
W długim mailu, który wysłał do ambasady USA w Warszawie i
do swoich polskich przyjaciół, a także w mediach społecznościowych, opisał
zaczepki, szturchania w ramię i wyzwiska ze strony jakiegoś ogolonego typa w
czarnej koszulce. I totalną obojętność konduktora, którego prosił o pomoc. Nie
reagowała też obsługa wagonu restauracyjnego, w którym rzecz miała miejsce. Jak
pisze Amerykanin: wielu znacząco marszczyło brwi, ale nikt się nie ruszył. W
końcu z opresji wybawiła go para pięknych białych ludzi - polski model i
modelka - pracujący za granicą. Doprowadzili do tego, że pociąg zatrzymał się
na stacji, a policja wyprowadziła rasistę.
Kilka dni temu wrzuciłam na Facebooka
zdjęcie, na którym policja na Krakowskim Przedmieściu wynosi i sprowadza z
jezdni młodych ludzi. Zagraniczni znajomi zaczęli mnie pytać, co się dzieje.
Odpowiedziałam, że tą ulicą właśnie maszerowali faszyści. „Sympatycznie
wyglądają ci wasi faszyści” - oni mi na to. A ja im tłumaczę, że na zdjęciu są
ci, którzy blokowali pochód faszystów. I na to dostaję zdumione: „To czemu
policja ich zgarnia?!”. No właśnie.
W kilku miejscach w Warszawie zawisły też plakaty z przerobionym
łukiem znad bramy do Auschwitz. Ktoś sobie zagrał tym strasznym symbolem z
nadzieją, że wydębi kilka miliardów od sąsiadującego z nami państwa
niemieckiego. „Reparationen machen frei” - głoszą charakterystyczne litery.
Turyści się zatrzymują, patrzą ze zdumieniem, fotografują, przekazują
znajomym. „Taka jest dziś Polska, kochani!” - już sobie wyobrażam te ich maile
do domu.
I kolejny przykład.
Piotr Adamczyk w swoim autorskim programie w TVP Info pozwolił Tomaszowi
Sakiewiczowi, redaktorowi naczelnemu „Gazety Polskiej”, najpierw imputować mi
słowa, które nigdy nie padły, po czym z tupetem stwierdzić, że Niemcy „mają
takich pomocników jak Platforma Obywatelska, którzy już za nich są adwokatami”,
a ja nie reprezentuję interesów Polski, tylko czuję się Niemką. Na moje głośne
żądanie natychmiastowych przeprosin Sakiewicz, z wrodzonym wyrachowaniem,
stwierdził, że nie umie po niemiecku. Co zrobił „redaktor” Adamczyk?
Zaproponował ustawkę: „Wyjaśnicie to sobie państwo po programie”. Więc opuściłam
studio.
Może już wystarczy tych przykładów. A to
tylko ostatnie dni. Takich sytuacji mamy dziś mnóstwo i niestety obawiam się,
że zaczynamy się do tego zalewu świństwa, kłamstwa, głupoty brutalności
przyzwyczajać, a nawet dostosowywać. Ciemnoskórzy nie powinni chodzić ani do
dyskotek, ani wieczorem po ulicach. Niech się niepotrzebnie nie narażają. My
przecież tak naprawdę nic nie mamy przeciw inaczej wyglądającym i inaczej
kochającym, ale niech się nie obnoszą, bo po co szukać guza? I czy naprawdę
koniecznie ciągle trzeba demonstrować? Może lepiej, żeby sobie pan Kaczyński
wykrzyczał swoją nienawistną mowę ze stołeczka na Krakowskim Przedmieściu raz
na miesiąc, pojechał na ten Wawel, skoro tak bardzo chce, dajmy spokój, nie to
jest ważne.
A ONR? Ich znowu
tak wielu nie ma, już nie przesadzajmy, czasem sobie pomaszerują, wiemy, jak
jest. No, a jak ktoś się decyduje na uczestniczenie w programie TVPiS, to
czego się spodziewał? Przecież wiadomo, że tam kłamią i manipulują, a
Sakiewicz jest brutalem bez skrupułów, który przegrał już kilka procesów zniesławienie.
Adamczyk na każdym kroku udowadnia, że jest oportunistą i aparatczykiem, więc
trzeba być ślepym, żeby tego nie widzieć i naiwnie liczyć na choćby cień
obiektywizmu. „Najlepiej niech pani tam nie chodzi” - radzi mi życzliwie wielu.
Można oczywiście się do tego dostosowywać i
pozwalać na zawłaszczanie przez PiS i zniszczenie centymetr po centymetrze,
metr po metrze kolejnych wspólnych przestrzeni w Polsce.
Na początek ulice i media, symbole i historia. Obecny rząd niszczy
nasze, wypracowywane przez lata i przez najlepszych ludzi, dobre relacje z
Niemcami oraz pozycję w UE. Oczywiście nigdy nie wystawi Niemcom żadnego
rachunku, ale co napyskuje i napsuje krwi, to ich. Bo przecież nie o reparacje
tu chodzi. Podważając umowę z Poczdamu (i inne), cofamy się do 1945 r. i na
nowo otwieramy wszystkie kwestie. Tego nikt trzeźwo myślący nie może chcieć.
Ale łatwiej będzie wyprowadzać Polskę z Unii, jeżeli zohydzi się Polakom
Niemców - rozdrapując stare rany, wyciągając nasze krzywdy.
Obawiam się, że
okres ochronny dla Polski się kończy. Nie po to przyjmowano nas do Unii,
żebyśmy podważali jej porządek prawny, wartości, na których stoi, i osłabiali
to, co jest jej największym i historycznym osiągnięciem: pokój. To nasi biskupi
w 1965 r. napisali w swoim sławnym orędziu do biskupów niemieckich, że
„przebaczamy i prosimy o wybaczenie”; a Polacy przez lata byli postrzegani jako
ci, którzy, wbrew komunistycznym rządom, dążą do wolności i do zabezpieczenia
pokojowego istnienia na naszym kontynencie. Dziś zaś obserwatorzy,
komentatorzy, uczestnicy
twórcy polityki europejskiej widzą w naszym kraju
niebezpiecznego szaleńca i tracą cierpliwość. To wszystko razem bardzo
źle wróży.
Na Facebooku znalazłam też wpis Tajki
Meredith: „Dziś stałam na przejściu za kobietą w hijabie z maleńkimi dziećmi.
Nagle przejeżdżający kierowca zatrąbił, coś krzyknął i rzucił w nich butelką
(łaskawca - plastikową). Rozmawiałam z nią potem. Mówiła, że ciągle spotyka się
z wyzwiskami, najgorszymi, przy dzieciach 3 i 6 lat. Niepojęte. Przerażające.
Centrum Warszawy”.
Dobrze, że jednak
czasem ktoś się oburza. Choć obawiam się, że niebawem wszyscy zaczniemy ulegać
i akceptować to pokraczne myślenie: szła w spódniczce mini?, to niech się nie
dziwi, że ją zgwałcili; jechał na drogim rowerze?, to normalne, że go napadli,
pobili, a rower zabrali. Bo świat taki już jest, trzeba umieć się w nim
poruszać i do niego dostosowywać.
Po moim trupie! Co
zostawimy następnym pokoleniom?
PS Dziękuję moim dzieciom za rozmowy, wsparcie i wkład
w ten tekst.
Róża Thum
Demokracja jest tak głupia
Po moim felietonie „Dla wolności i dobrobytu!”,
w którym obficie cytowałem myśli hitlerowców o polityce, demokracji, przeciwnikach
czy propagandzie, by pokazać czytelnikom, jak niebezpiecznie współcześnie
brzmią te tezy, otrzymałem zaskakująco dużo e-maili z prośbą o ciąg dalszy -
czyli o jeszcze więcej cytatów. No cóż, nieustające grzebanie w nich trąci
perwersją, ale czytelnik mój pan, skoro wymaga, to i dostanie. Voila.
Siedząc w więzieniu
po nieudanym puczu monachijskim w listopadzie 1923 r., Hitler tak przekonywał
swego rozmówcę: „Kiedy znów wezmę się do pracy, zastosuję nową taktykę.
Zamiast w drodze zbrojnego przewrotu dążyć do zdobycia władzy, będziemy
musieli przyczaić się i wejść do Reichstagu kosztem katolików i marksistów.
Jeżeli nawet odebranie im głosów zabierze więcej czasu niż odebranie im życia,
to wynik będzie usankcjonowany ich własną konstytucją. Każdy legalny proces
jest powolny. Wcześniej czy później zdobędziemy większość, a po niej - Niemcy”.
Niedługo później, w
1928 roku, Goebbels pisał: „Wchodzimy do Reichstagu, aby w arsenale demokracji
zaopatrzyć się w jej własną broń. Staniemy się posłami do Reichstagu, aby
sparaliżować weimarski sposób myślenia przy jego własnej pomocy. Jeżeli
demokracja jest tak głupia, żeby za tę niedźwiedzią przysługę dawać nam
bezpłatne bilety i diety, jest to jej prywatna sprawa. (...) Dla nas każdy
prawny środek jest dobry, aby zrewolucjonizować stan dzisiejszy”.
12 marca 1933 r.
Himmler komentował masowe aresztowania, jakie zarządził w Monachium: „Dość
szeroko skorzystałem z aresztu zapobiegawczego(...). Czułem się do tego
zmuszony, ponieważ w wielu częściach miasta odbywało się tak wiele agitacji,
że nie było dla mnie możliwe zagwarantowanie bezpieczeństwa tych konkretnych
jednostek, które je sprowokowały”.
Z artykułu
Heydricha w „Das Schwarzc Korps” 1935 r.: „Jeśli mamy troszczyć się o nasz lud,
musimy surowo traktować naszych przeciwników, niekiedy nawet za cenę
skrzywdzenia poszczególnego przeciwnika i wobec możliwości bycia oczernionymi
jako dzikie bestie przez niektórych ludzi o niewątpliwie jak najlepszych intencjach”.
Hitler w liście otwartym do kanclerza Brüninga w 1931
roku: „Władza pochodzi od narodu. Konstytucja ustala drogi, jakimi pewna
koncepcja, myśl, a więc i organizacja, musi otrzymać od narodu prawo do
realizowania swoich celów. Ale ostatecznie to naród, nikt inny, ustala
konstytucję. Panie Kanclerzu, jeżeli naród niemiecki upoważni kiedyś ruch
narodowosocjalistyczny do wprowadzenia konstytucji innej niż dzisiejsza, to wtedy
nic Pan nie poradzi. Kiedy konstytucja staje się przeżytkiem, naród nie umiera
- to konstytucja ulega zmianie”. Z inauguracyjnej mowy Hitlera: „Rząd daje
partiom Reichstagu sposobność przyjaznej współpracy. Ale jest też zdecydowany
nic cofnąć się z drogi w wypadku odmowy Reichstagu i wrogości, która z tego
wyniknie. Do was, panowie posłowie, należy wybór między wojną a pokojem”. W
wywiadzie udzielonym Annie O'Hara McCormick i zamieszczonym 10 lipca 1933 r. w
„Newr York Timesie” Hitler mówił: „Partia, państwo, armia, struktura ekonomiczna,
stosowanie prawa mają drugorzędne znaczenie, są tylko środkiem do zachowania
narodu. Dopóki służą temu celowi, są pożyteczne i mają rację bytu. Kiedy zaś
nie mogą sprostać temu zadaniu, są szkodliwe i trzeba je zreformować, odrzucić
albo też zastąpić czymś innym”. „Być może prędzej, niż myślimy, zbliża się czas
- oznajmił Hitler w listopadzie 1936 roku - kiedy reszta Europy ujrzy w
naszych Niemczech najsilniejsze zabezpieczenie prawdziwie europejskiej,
prawdziwie ludzkiej kultury i cywilizacji”.
Tuż przed aneksją
Austrii, w lutym 1938 r., Hitler oświadczył w Reichstagu: „Przede wszystkim
kto w takiej godzinie uważa za swój obowiązek objąć kierownictwo nad jakimś
narodem, ten nie odpowiada przed prawami parlamentarnych zwyczajowi nie
obowiązuje go jakaś określona demokratyczna koncepcja, lecz jedynie nałożona
na niego misja. A każdy, kto sprzeciwia się tej misji, jest wrogiem
narodu".
I niech puentę da
nam Hermann Göring: „Walczymy z państwem i obecnym
systemem, bo chcemy je zniszczyć doszczętnie, ale w sposób legalny z powodu
tych głupich cywilów. Kiedy prawo broniło Republiki, mówiliśmy, że
nienawidzimy państwa; teraz, kiedy prawo jest po nasze j stronie - lubimy
państwo, a wszyscy wiedzą, o co nam chodzi”.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz