Dla mnie Ziobro czy
jego wiceministrowie to są hakerzy prawni. Znają system i wiedzą, jak go
zaatakować. Są dla państwa prawa tym, czym koń trojański był dla Troi - mówi
Marcin Matczak, prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
Rozmawia Tomasz Lis
NEWSWEEK: Chce się panu płakać?
MARCIN MATCZAK: Z jakiego powodu?
Z tego samego, z którego chce
się płakać prof.
Adamowi Strzemboszowi. Parę dni temu
powiedział, że jak patrzy, co się dzieje z Sądem Najwyższym, i pamięta, ile
wysiłku kosztowało, żeby to postawić na nogi, to chce mu się płakać.
- Ja to rozumiem, bo państwo
prawa i Sąd Najwyższy to dzieło jego życia. I myślę, że gdy patrzy, jak ktoś je
niszczy, rzeczywiście trudno mu powstrzymać łzy. Instytucje państwa prawa
budowaliśmy przez jedno pokolenie - 30 lat. A teraz przydałoby się jeszcze
następnych kilkadziesiąt lat spokoju, bo konstytucja jest jak wino - im starsza,
tym lepsza. To nie jest tylko tekst, ale i praktyka wokół niego.
Myśli pan, że konstytucja
jest sexy?
- Myślę, że jest sexy.
Może to PiS uczyniło ją sexy, bo gdzieś tam leżała i nikt sobie nią nie zawracał głowy.
Polacy nie mówili o niej, jak Amerykanie mówią o swojej.
- Ona jest sexy nie tylko dla adoratorów i koneserów. Na przykład
preambuła. Piękny tekst: „My, Naród Polski, zarówno wierzący w Boga będącego
źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej
wiary...”.
Zarówno lepszy, jak i gorszy
sort.
- No tak. Ten tekst jest uważany
na świecie za jeden z najpiękniejszych tekstów konstytucyjnych. Być może
wcześniej fascynowało się nim wąskie grono, teraz zaczął się rodzić bardziej
powszechny patriotyzm konstytucyjny. To chyba jedyny pozytywny efekt tego
wszystkiego.
Myślę, że jedyny. Pan się nie
uważa za beneficjenta PiS?
- Ja? Skąd. Po prostu
zaangażowałem się w rzeczy, w które wcześniej się nie angażowałem. W sumie
trochę przez przypadek. Gdy uchwalono pierwszą ustawę atakującą Trybunał
Konstytucyjny, Fundacja Batorego poprosiła mnie o opinię i wystąpienie przed
TK. I tak się zaczęło.
Skąd się pan wziął?
- Jestem prawnikiem i
akademikiem, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie zajmuję się teorią i
filozofią prawa.
Prawie jesteśmy krajanami,
pan wywodzi się z województwa lubuskiego.
- Tak. Z niewielkiego miasta.
Stamtąd pochodzę.
I jak pan miał 18 lat, to nie
miał pan wątpliwości, że trzeba iść na prawo?
- Jestem humanistą, a prawo jest
sztuką operowania językiem, swoistego tłumaczenia go na język potoczny i
odwrotnie. To dla mnie zawsze było fascynujące i bardzo bliskie moim zainteresowaniom
filozoficznym. Więc poszedłem na prawo do Wrocławia.
Co pan miał z polskiego?
- Szóstkę. Byłem olimpijczykiem.
Pamięta pan temat pracy
finałowej?
- Tak. Pisałem o Norwidzie i
„Imieniu róży” Umberta Eco, o tym, czym się różni ta powieść od zwyczajnych
kryminałów.
A co pan o tym Norwidzie
napisał?
- U Norwida najbardziej
fascynował mnie jego głęboki patriotyzm, który jest zupełnie nieckliwy i
niepatetyczny.
A pan nie lubi, jak jest
ckliwie i patetycznie?
- Nie jestem cynikiem, ale nie
lubię patosu, myślę, że jest dowodem jakiejś niedojrzałości intelektualnej.
Norwid pokazuje, że można być prawdziwym patriotą, będąc równocześnie
obywatelem świata.
Lubi pan ten Wrocław?
- To piękne miasto. Zajmuję się
filozofią interpretacji, a to przede wszystkim filozofia hermeneutyczna -
cztery piąte jej najważniejszych przedstawicieli miało przed wojną związki z
Wrocławiem. I jeszcze jedno: uprzejmość ludzi. Nie chcę ujmować niczego warszawiakom,
ale kiedy tam pytałem o drogę, to trzech ludzi nie tylko mi pomagało, ale
wysiadało ze mną, żeby mi pokazać, jak iść.
To po co pan się przeniósł do
Warszawy?
- Jest taki moment, kiedy się
trochę wyrasta z danego miasta. Pracowałem w kancelarii prawniczej, która
miała biura we Wrocławiu i w Warszawie. Szef zaproponował mi przeprowadzkę i
tak zostało.
Czy obywatel Matczak był
zdziwiony tym, co wyrabia PiS?
- Pamiętałem lata 2005-2007, ale
nie spodziewałem się, że tak otwarcie, bezczelnie będą niszczyć państwo prawa.
Widząc, co niektórzy z tych
ludzi wygadują, nie chciał pan czasem uszkodzić w domu telewizora?
- Telewizor był bezpieczny, ale
rzeczywiście trudno patrzeć na posła Stanisława Piotrowicza, bo on ze swoją
przeszłością jest jednym z symboli tej ich dwulicowości.
Abstrahując od jego dość
niezwykłej bezczelności, uważa pan, że to jest sprawny prawnik?
- Nie. Nie. Nie. Nie jest
sprawnym lekarzem ktoś, kto potrafi długo ukryć, że nie leczy pacjenta, tylko
go zabija. Lekarz, który jest w stanie truć rtęcią i udawać, że leczy.
Przepraszam, to nie jest dobry lekarz. Prawnik, sędzia, adwokat: wszyscy
przysięgamy wierność konstytucji i porządkowi prawnemu. Przysięgamy, że
będziemy tego strzec. Stanisław Piotrowicz niszczy ten porządek.
A Kaczyński?
- Tak samo.
Gdy pan studiował filozofię
prawa, to tam musiał być dłuższy fragment o prof. Stanisławie Ehrlichu, jego nauczycielu.
- Tak. To, co robi Kaczyński,
jest zasadniczo zgodne z jego filozofią. Mówiąc w dużym uproszczeniu:
praworządność i demokracja mogą stać się narzędziami „układu”, który trzeba
rozmontować. Jednak patronem tego, co się w Polsce dzieje, jest Carl Schmitt, niemiecki konstytucjonalista, który uważał, że polityka
jest ważniejsza niż prawo i prawo musi ustąpić przed siłą polityczną. Schmitt pisał naprawdę ciekawe rzeczy, ale w pewnym momencie
wsparł nazistów i myślenie Hitlera. Dzięki Schmittowi wiemy, że jeśli, jak
mówi Kornel Morawiecki, „dobro narodu”, które ma zdefiniować polityk, staje się
ważniejsze niż abstrakcyjny porządek prawny, to wkraczamy na równię pochyłą,
po której staczamy się w autorytaryzm.
Nie ma wyjątków?
- Uważam, że nie.
Czyli jako premier Izraela na
początku lat 60. nie zgodziłby się pan na porwanie Eichmanna?
- Nikt z nas nie potrafi się
wczuć w myślenie Żydów o ludziach, którzy zgotowali Zagładę. To jest nam
niedostępne. Nikomu z nas.
Zgoda, Zagłada to kwestia
wyjątkowa. A jako premier Izraela godzi się pan na Szwadron Śmierci, który
jeździ po Europie i likwiduje
sprawców zamachu w Monachium?
- Nie. Żadnych wyjątków.
Nie sądzi pan, że kiedy PiS
straci władzę, to respektowanie tej świętej reguły będzie oznaczało
usankcjonowanie bezprawia?
- Jest oczywiście pomysł
leczenia dżumy cholerą. Wyrzucić sędziów z TK, wszystko unieważnić. Jestem
przeciwnikiem takiego pomysłu. Nie da się naprawić zegarka kijem bejsbolowym.
Czyli pani Przyłębskiej nie
trzeba się pozbyć?
- Trzeba legalnie usunąć ją z
nielegalnie pełnionej funkcji prezesa TK. Bardzo łatwo będzie też usunąć
sędziów dublerów albo tych, którzy weszli na ich miejsce, po tym jak dublerzy
zostali wybrani.
Zęby pana nie bolą, jak
słyszy pan to, co ona mówi?
- Bolą. Ale to typowy dla
reżimów nieliberalnych przykład tzw. wydrążania instytucji, czyli powoływania
do nich ludzi, którzy nie stanowią dla władzy żadnego zagrożenia. Krótko
mówiąc: lepiej mieć p. Przyłębską w TK niż prof. Strzembosza,
bo on może się postawić.
Kto pana zdaniem powinien
stanąć przed Trybunałem Stanu?
- Między innymi pani premier
Szydło i pan prezydent Duda zasługują na Trybunał Stanu.
Okres od końca 2015 r. to
czas triumfu czy hańby prawników?
- Myślę, że jednak to jest czas
hańby nie tylko panów Piotrowicza czy Muszyńskiego. Jestem generalnie dość
krytyczny wobec zachowania prawników, także tych, którzy nie popierają tego,
co się dzieje, ale milczą. Myślę, że prawdą jest to, co
powiedział kiedyś Dante: że najbardziej gorące miejsce w piekle jest
zarezerwowane dla tych, którzy w czasie kryzysu moralnego zachowują neutralność.
Choć jest też wielu ludzi, którzy walczą, ryzykują kariery. Są prześladowani,
inwigilowani.
Inwigilowani?
- Myślę, że tak. Pan sędzia
Żurek zgłosił informację, że jest zastraszany i poinformowano go, że będzie
podsłuchiwany, żeby go chronić. Ale są i inni. Był taki zjazd katedr prawa
konstytucyjnego, na którym temat kryzysu konstytucyjnego był tematem tabu. Spotkali
się strażacy, kiedy miasto płonie, a nikt nie mówi o pożarze.
To o czym się mówiło? O
nowych hełmach?
- Coś w tym stylu.
Dlaczego milczą?
- Wielu prawników wierzy w pewną
cnotę neutralności, dla nich wejście w dyskusję z politykiem jest angażowaniem
się w politykę.
PiS by chciało, żeby prawnicy
tak myśleli.
- Dokładnie tak.
Część dziennikarzy też dla
własnej wygody przyjmuje, że stwierdzenie oczywistości, czyli niszczenia
państwa prawa, jest niezgodne z jakimś tam obiektywizmem.
- Ja uważam, że praworządność i
rozdział władz to kwestie publiczne, nie polityczne. To są pewne warunki dla
prowadzenia polityki w którąkolwiek ze stron. Dlatego ich obrona jest
aktywnością publiczną, nie polityczną.
Pan jest profesorem
belwederskim?
- Nie. Uniwersyteckim.
To na belwederskiego pan
sobie poczeka.
- Tak, poczekam, żeby - jeżeli
będzie mi to dane - z godniejszych rąk tytuł otrzymać. Spokojnie do roku 2020
mogę poczekać. A potem mam nadzieję, że będzie szansa.
Zmartwił mnie pan z tym
środowiskiem prawników. Myślałem, że jest lepiej.
- Może każdy jest bardziej
krytyczny w stosunku do swojego środowiska. Wiem, że to, co mówię, popularne
nie jest, ale moim celem jest wstrząśnięcie sumieniami.
Zastanawia się pan czasem,
jak patrzą w lustro tacy panowie jak Duda, Mularczyk, Ziobro, wychowani przez
wybitnych często profesorów, a dziś niszczący demokrację i prawo?
- Dla mnie Ziobro czy jego
wiceministrowie są prawnymi hakerami. Znają system na tyle dobrze, że wiedzą,
jak go zaatakować od wewnątrz. Są dla państwa prawa tym, czym koń trojański
był dla Troi.
Zachęca pan sędziów Sądu
Najwyższego do składania prezydentowi wniosków o zgodę na dalszą pracę?
- Absolutnie tak. Po to, żeby
prezydent musiał zdecydować, czy własnymi rękami chce usuwać sędziów ze
stanowiska. Aby było jasne, czyja to wina.
Słyszy pan czasem od kolegów:
daj sobie spokój?
- Oczywiście. Ale w jakimś
sensie muszę robić to, co robię, ze względu na niezgodę na takie bezczelne
łamanie reguł i bezczelne kłamstwa z tym związane.
Skąd w panu ta niezgoda?
- Może to kwestia języka. Ruth Millikan, wybitna filozof języka, mówi, że gdy w świecie
bobrów pojawia się niebezpieczeństwo, bóbr uderza ogonem w wodę. Bardzo ważne
jest, żeby ten znak, to uderzenie, rzeczywiście korelowało z
niebezpieczeństwem, bo jeżeli pojawiłby się jakiś szalony bóbr albo bóbr, który
z radości waliłby ogonem w wodę, to by zdestabilizowało komunikację bobrów i
zagrażałoby im. Właśnie dlatego w każdej kulturze potępia się kłamstwo, bo ono
jest śmiertelnie niebezpieczne. W świecie kłamstwa i propagandy tracimy
orientację i dlatego musimy się im przeciwstawiać.
Czego pan chce?
- Ja?
Jak pan ruszył do boju, to
czegoś pan chce...
- Ja bym chciał, żeby... było
demokratycznie i normalnie. Żeby było tak, jak było (śmiech). Prawie
tak, jak było.
Dużo czasu pan spędza ze
studentami?
- Tak. Pracuję na pełny etat na
uniwersytecie.
I jak pan to widzi?
- Myślę, że młodzi ludzie
odczuwają próżnię aksjologiczną. Brakuje im wielkich idei, które mogliby uznać
za swoje, mają potrzebę celu, planu. I tutaj wchodzą do gry wielkie maszyny
organizujące życie: nacjonalizm czy patriotyzm śmierci a la żołnierze wyklęci.
To są złe, niebezpieczne idee i, niestety, zły pieniądz wypiera lepszy.
Proszę zwrócić uwagę, że mówiąc
o wielkiej Polsce, nigdy nie mówimy o Polsce XVI w., wielonarodowej, otwartej,
tolerancyjnej.
I w połowie protestanckiej...
- Tak. Generalnie uważam, że
teraz podstawowym wyzwaniem dla Polaków jest znalezienie lidera i jakiejś idei
dużo szerszej niż stwierdzenie: macie tu rządy prawa, które wam równość gwarantują,
i róbcie sobie, co chcecie.
A słyszy pan, że mówi o tym z
takim samym zapałem jak o prawie?
- Bo ja się angażuję w to, co
mówię.
Czy to jest dla pana
najważniejszy moment w życiu, czas, gdy definiuje pan siebie?
- Dla mnie to raczej sytuacja
absolutnie wpadkowa, tak się akurat potoczyło... Moim celem od początku była i
jest praca naukowa. Lubię rozwiązywać zagadki. Najbardziej fascynującą jest
natura ludzkiego języka. I to, dlaczego sztuczna inteligencja wciąż nie
potrafi tak doskonale myśleć i analizować języka, jak robią to nasze umysły.
Zna pan odpowiedź?
- Nie. Ale szukam i mam
nadzieję, że znajdę.
A jeśli w tym 2019 r.
obywatel, i już profesor, Matczak w razie rozwiązania sympatycznego jego sercu
otworzy szampana, ale dwa dni później do niego zadzwonią: „Panie profesorze,
trzeba tu pomóc”. Co pan wtedy powie?
- Jest dla mnie oczywiste, że
zaangażowanie w naprawianie tego, co się zdarzyło, nie skończy się, nawet jeśli
w 2019 r. wygra partia prokonstytucyjna. Trzeba będzie wyjść z tej spirali
obłędu i jestem gotowy w takich pracach uczestniczyć. Ale partia
prokonstytucyjna musi przedstawić sensowny plan. Na razie całościowy plan ma
tylko PiS.
Plan absolutnie przerażający.
- Tak. Jest bliski planowi
totalnemu, który ma całościowo zorganizować całą naszą publiczną przestrzeń.
Ma pan w życiu nosa,
intuicję?
- Moja żona ma. Ja nie.
Zapytał pan żony, co pan
będzie robił za trzy lata?
- Tak. Myślę, że jesteśmy zgodni
co do tego.
To jest tajemnica?
- Chcemy normalnie żyć w Polsce,
która nie musi prężyć muskułów i pokazywać wszystkim, jaka jest ważna. Chcemy
realizować nasze plany, które realizujemy od dłuższego czasu, a teraz są
zakłócone.
Pisze pan teraz jakąś
książkę?
- Właśnie skończyłem.
Nos mi mówił. O czym?
- To książka naukowa o języku
prawa. Zaczynam ją od opowiadania Borgesa z 1945 roku, przedstawia w nim wizję
encyklopedii, która opisuje pewien świat i świat rzeczywisty powoli staje się
zgodny z tym opisem. To jest piękna metafora prawa. Pokazuje, że najpierw jest
tekst, np. konstytucja, i ten tekst wpływa na świat, który się zmienia. Jak
powiedziałby Borges,
prawo jest przedmiotem zrodzonym z nadziei,
że taka zmiana jest możliwa.
Czasem ten tekst może
promować bolszewicką ideę...
- Ale to jest inne pytanie: kto
ten tekst napisał i co w nim jest. Zakładamy, że tekst powstaje w
demokratycznym państwie i wyraża godne poparcia wartości. Bardzo nie lubię
sformułowania: dura
lex, sed lex. To dla mnie
prawnicze przyznanie się do porażki. Jeśli to jest „twarde prawo”, to znaczy
że „twardość” jest jedynym argumentem za jego obowiązywaniem, a nie to, że jest
ono mądre. Traktowanie prawa bez myślenia o funkcji, którą ono ma spełniać,
przypomina scenę z „Misia” Barei, kiedy kierownik szatni mówi: „Tu pisze: »Za
rzeczy zostawione w szatni szatniarz nie odpowiadać. Śmieszność tej sytuacji
polega na tym, że ta reguła jest absolutnie sprzeczna z ideą szatni. To, co PiS
robi z Trybunałem Konstytucyjnym czy Sądem Najwyższym, przypomina Bareję.
Bo to, co oni robią, to jest
myślenie pars pro toto, ale w wersji cyniczno-cwaniackiej.
- Dokładnie tak. Już nie mogą
się zachować tak, jak się zachowywały wielkie reżimy totalitarne, które mogły
zlekceważyć prawo. To już nie przejdzie. Muszą stworzyć pozór. W ustawie jest
napisane, że sędziowie są nieusuwalni, a można ich usunąć w sytuacjach
wyjątkowych, np. kiedy są chorzy, niezdolni do pełnienia funkcji albo kiedy
reorganizuje się sąd. Ten wyjątek, zupełnie niezgodnie z jego funkcją,
rozdmuchuje się do rozmiarów zasady i bezczelnie twierdzi, że to jest OK.
Żona i syn są z pana dumni?
- Mam nadzieję. Ale o własnych
wyborach czasem myśli się dopiero po pewnym czasie. Ja ostatnio o nich
pomyślałem, gdy Patryk Jaki się chwalił tym, że stał pod blokiem. Bo to dla
mnie było przykre...
Że przestał stać?
- Że stał i tym się chwali.
Pewnie ja więcej czasu
spędziłem pod blokiem niż on.
- Ja pewnie też. Tylko że ja
stałem pod tym blokiem z Mariuszem Jurasikiem. W szkole podstawowej graliśmy w
piłkę ręczną w jednej drużynie - on był skrzydłowym, ja stałem na bramce.
Później Mariusz zaczął robić wielką karierę, był reprezentantem Polski i najlepszym
skrzydłowym mistrzostw świata w 2007 r. Nieraz sobie myślę, że w tym 2007 r.
mógłbym zamiast Sławomira Szmala stać na bramce. Wtedy się zastanawiam: co
poszło nie tak? (śmiech)
A może właśnie poszło tak.
Czasem lepiej nie być wicemistrzem świata.
- Fakt, ale tak czy owak w życiu
lepiej nie promować postawy stania pod blokiem. Lepiej iść trenować, a potem
zostać wicemistrzem świata albo zmienić dyscyplinę. I bronić, choć niekoniecznie
stojąc na bramce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz