wtorek, 17 kwietnia 2018

"Kościół zapłaci" i "Chodzi o władzę"



Kościół zapłaci

Jak długo Kościół katolicki będzie w Polsce świętą krową, instytucją, której wolno wszystko i która szantażuje polityków, każąc sobie drogo płacić za poparcie? Myślę, że czas jego dominacji się kończy

Kościół dostaje potężne wsparcie finan­sowe państwa. Prawie miliard osiem­set milionów złotych rocznie trafia na jego konta w ramach wynagrodzenia dla uczących w szkołach katechetów, Funduszu Kościelnego, opłaty za ubezpieczenia socjal­ne i zdrowotne księży. A do tego trzeba jeszcze dodać różnego rodzaju wsparcia dla poszczególnych parafii czy instytucji kościelnych - w rodzaju dotacji dla impe­rium Tadeusza Rydzyka czy bezpłatnych gruntów.
   Tymczasem na tacę wierni kładą jedynie 720 mi­lionów złotych rocznie; niewielka część przychodów to opłaty za sakramenty. Prosty rachunek wskazu­je, że 60-70 procent przychodów Kościoła katolickie­go w Polsce to pieniądze podatników - także tych niewierzących.
   Hierarchowie, którzy mają rząd dusz i bardzo sprawny aparat dystrybucji treści i mobilizacji spo­łecznego poparcia (kościoły, homilie, media kato­lickie), bez skrupułów używają swoich wpływów, negocjując przywileje finansowe z państwem.

OWIECZKI UCIEKAJĄ
Czy ta sytuacja jest na dłuższą metę do utrzy­mania? Jak długo Kościół będzie świętą krową? Moim zdaniem już niedługo.
   Dziś wydaje się potęgą. Blisko 90 proc. Polaków de­klaruje się jako osoby wierzące. Prawie wszyscy to ka­tolicy. Jesteśmy jednak w przededniu antyklerykalnej rewolucji. Kościół wszedł w politykę i przegra wraz z partią, którą wspiera. Cena tej klęski będzie wyso­ka: utrata pozycji politycznej - na zawsze. Ale przede wszystkim utrata rządu dusz - masowa sekularyzacja. Gdy wierni oddzielą religię od instytucji, rozpocznie się gwałtowny proces odwrotu.
   Już się zaczął. Z czasem będzie na­bierał tempa. Coraz mniej Polaków uczestniczy regularnie w praktykach re­ligijnych. Według badań własnych Ko­misji Episkopatu liczba uczestników mszy świętych spadła z około 50 procent ogółu Polaków w latach 80. do alarmują­cych 37 proc. w roku 2016.
   Można w tym procesie wyróżnić parę drastycznych tąpnięć.
   Pierwsze związane było z upadkiem komunizmu. Kościół stracił wtedy mo­nopol na bycie jedyną instytucją społecz­ną niezależną od opresyjnego systemu komunistycznego i jedyną zorganizo­waną opozycyjną siłą. Odsetek uczest­niczących w mszach spadł z powyżej 50 procent do 45 procent w ciągu paru pierwszych lat polskiej transformacji.
Kolejny drastyczny spadek miał miej­sce w 2008 roku. Kościołowi nie wyszło na dobre zaangażowanie się w wyborach po jednej ze stron politycznego sporu. Przegrał wraz z prawicą, którą popierał. Odsetek aktywnych regularnych uczest­ników kościelnego życia spadł do 40 pro­cent. Dziś wynosi 37 proc.
   Jednak te lekcje niczego polskich hie­rarchów nie nauczyły. Kościół angażu­je się po stronie rządzących jak nigdy dotąd i - na skalę dotąd niespotyka­ną - bierze za to finansowe dywidendy. Media donoszą o kolejnych transzach pieniędzy, grantów, finansowania in­frastruktury, remontów nieruchomo­ści czy przecenionych praktycznie do zera gruntów. Skala zachłanności insty­tucji kościelnych przekroczyła wszelkie oczekiwania. Widzą to Polacy, a sprawa publicznych finansów jest dla nich bar­dzo ważna.
   Zdecydowana większość rodaków ma też inne niż episkopat zdanie w kwestii aborcji. Postulat zaostrzenia ustawy an­tyaborcyjnej popiera tylko 15 procent (IPSOS, 2018). Nie tylko nie podoba nam się radykalne stanowisko episko­patu w tej kwestii, ale też sposób, w jaki wywiera on wpływ na decyzje politycz­ne. 55 proc. badanych nie akceptuje opiniowania uchwał parlamentu przez hierarchów Kościoła, aż 84 proc. nie ak­ceptuje zaangażowania Kościoła w wy­borach (CBOS, 2015).
   Jeśli za dwa lata większość wiernych usłyszy w niedzielę wyborczą mniej lub bardziej zawoalowaną sugestię z am­bony, na kogo głosować - jak miało to miejsce poprzednio - to liczba regular­nie uczestniczących w nabożeństwach może spaść poniżej 30 proc. Będzie to dla Kościoła prawdziwa katastrofa.

RELIGIA DO PARAFII
Już widać, że szybko spada odsetek popierających nauczanie religii w szkole. Jeszcze w 2007 roku 72 proc. było na „tak” (CBOS). Sześć lat póź­niej już tylko 51 proc. (TNS). Za to aż 43 proc. opowiadało się za przeniesie­niem lekcji religii tam, gdzie odbywały się ponad 25 lat wcześniej - do parafii. W 2010 roku jedynie 46 proc. Polaków wysłałoby swoje dzieci na lekcje religii (Homo Homini), 15 proc. wolałoby ety­kę, a aż 32 proc. pozostawiło wolny wy­bór dzieciom.
   Od tamtego czasu Ministerstwo Edu­kacji ramię w ramię z Kościołem zrobiło wiele, by popularność lekcji religii jesz­cze zmniejszyć. Ze szkół zaczęły znikać alternatywne do religii lekcje. Na świa­dectwie pojawiła się ocena. Treści reli­gijne przenikają do programów innych przedmiotów. Szkoły regularnie i ma­sowo biorą udział w uroczystościach religijnych (rekolekcje, uroczystości patriotyczne z oprawą religijną, modły, przedstawienia itp.).
   Przymus w kwestiach światopoglądo­wych może przynieść tylko jeden sku­tek: niechęć, odmowę, w końcu otwarty bunt. Dziś jesteśmy na granicy niechęci i odmowy. W 2015 roku 49 procent Pola­ków było przeciwnych płaceniu za naukę religii w szkołach z podatków (IBRIS). Tylko 41 proc. popierało opłacanie ka­techetów przez państwo. Konferen­cja Episkopatu Polski przytacza dane, z których wynika, że 80 proc. Polaków akceptuje naukę religii w szkołach. Jed­nak problem z badaniami delikatnych kwestii światopoglądowych jest taki, że odpowiedzi zależą od sposobu sformu­łowania pytania. Gdy pytamy o religię w szkołach, to - owszem - większość jest za. Gdy uściślimy pytanie, zawężając je jedynie do szkół publicznych, odsetek zwolenników gwałtownie spada.
   Wydaje się też, że rodzice mają zupeł­nie inne oczekiwania wobec programu nauczania religii niż Kościół. Gdy głę­biej przeanalizować dane, okazuje się, że Polacy chcą w szkołach raczej lekcji religioznawstwa niż lekcji religii. Zda­niem 57 proc. dorosłych Polaków na lek­cjach religii powinno się przekazywać wiedzę na temat różnych systemów reli­gijnych i wierzeń. Jedynie jedna trzecia uważa, że program powinien być zawę­żony głównie do zasad religii katolickiej (CBOS 2007).

BISKUPI IDĄ NA SKRÓTY
Według międzynarodowych badań (PEW Research 2017) Polacy biją rekord w praktykach religijnych. Aż 41 procent deklaruje regularne cho­dzenie do kościoła - znacznie więcej niż gdziekolwiek w Europie Środkowo­-Wschodniej. Jednak w ocenie relacji państwo - Kościół Polacy są na drugim biegunie. Jedynie 28 proc. zgadza się, by Kościół otrzymywał jakiekolwiek fi­nansowanie ze strony państwa, a tylko co czwarty - by rząd promował religię. Trzy czwarte Polaków uważa, że Kościół ma „ogromne” czy „duże” wpływy poli­tyczne, a prawie 70 proc. twierdzi, że te wpływy są zbyt duże.
   I w tym problem. Kościół katolicki nadużywa swojej pozycji, w coraz więk­szym stopniu żyje na koszt państwa (czy­li podatników), a jednocześnie wymusza kolejne koncesje w sferze symbolicznej (pomniki, kościoły, nazwy ulic itp.), spo­łecznej (nauka religii w szkołach, ocena na świadectwie, uroczystości religijne, państwowe itp.) oraz czysto politycznej (projekty ustaw, zmiany w prawie abor­cyjnym, zakaz handlu w niedziele itp.).
   We wszystkich tych kwestiach sta­nowisko Kościoła jest popierane przez mniejszość wyborców. Zaś przeciwnicy Kościoła mają większość - czasem nie­wielką (nauka religii w szkole), a czasem zdecydowaną (w kwestii aborcji).
   Tymczasem biskupi idą na skróty. Ła­twiej bowiem jest przepchnąć ustawę, niż budować realny wpływ na poglądy wiernych, oparty na zaufaniu i faktycz­nym przewodnictwie duchowym. Zmia­ny w prawie nie mogą zastąpić miękkiej władzy w postaci autorytetu moralnego lub wpływu na decyzje wiernych za po­mocą nauczania, homilii, wsparcia ka­płanów czy instytucji spowiedzi.
   Przy tym wszystkim Kościół w Pol­sce staje się coraz bardziej dziwny, a na­wet dziwaczny. Zbacza z uniwersalnego nauczania wiary ze źródłem w Rzymie i coraz bardziej przypomina lokalną sek­tę. W fundamentalnych sprawach mówi innym językiem niż Watykan - choć­by w kwestii uchodźców czy w sprawie Europy.
   Nawet gdy dochodzi do otwartego buntu, jak wtedy gdy prominentny rek­tor Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Krakowskiej, członek Ko­mitetu Nauk Teologicznych PAN, modli się o śmierć papieża, jego przełożonego (konserwatywnego abp. Marka Jędra- szewskiego) stać tylko na wyrazy ubo­lewania. De facto to Tadeusz Rydzyk i związane z nim środowisko wyznacza­ją dziś główną linię polskiego Kościo­ła. Linia ta jest bardzo blisko interesów politycznych Prawa i Sprawiedliwości. Zaangażowanie polityczne jest jawne i całkowicie bez refleksji. Czasami wręcz kompromitujące - film z pielgrzymki narodowców na Jasną Górę przypomina najczarniejsze karty historii.

LAWINA
Zmiany społeczne mają charakter nieliniowy. Ważne trendy dojrzewa­ją latami, by wybuchnąć pod wpływem zbiegu historycznych okoliczności. Gdy w umysłach większości wiernych do­kona się oddzielenie wiary od Kościoła i zaczną ją traktować jako domenę ściśle prywatną, to instytucja straci monopol kontroli nad bardzo ważną sferą życia społecznego. Przełoży się to na załama­nie pozycji politycznej Kościoła.
   Biorąc pod uwagę wyniki dostępnych badań, nie mam wątpliwości, że partia zdecydowanie antykościelna (lecz nie antyreligijna), która jasno narysuje li­nie podziałów pomiędzy tym, co pań­stwowe, a tym, co kościelne, pomiędzy tym, co jest prawem obowiązującym wszystkich, a tym, co jest moralnym we­zwaniem sumienia, która zapowie od­dzielenie państwa od Kościoła, odmówi udziału w uroczystościach religijnych i zakończy ureligijnianie uroczystości państwowych, może liczyć w katolickiej Polsce na masowe poparcie.
   Raczej nie skorzysta z tego dzisiejsza opozycja. Platforma Obywatelska przez osiem lat rządów nie zrobiła nic, aby po­wstrzymać kościelną ekspansję w świat państwa i prawa. Nie widzę też, aby mia­ła w swoich szeregach polityka o takim formacie, by odważył się stanąć przeciw interesom Kościoła.
   Z kolei Nowoczesna zawsze mia­ła na sztandarach postulat oddzielenia Kościoła od państwa, jednak ostatnio w kwestiach światopoglądowych wyraź­nie się pogubiła.
   Sojusz Lewicy Demokratycznej - ow­szem - dostrzegł w antyklerykalnym nurcie swą szansę i rzeczniczka ugrupo­wania zapowiedziała renegocjację kon­kordatu, wyprowadzenie religii ze szkół i zniesienie ulg podatkowych dla Koś­cioła. Te deklaracje nie brzmią jednak wiarygodnie. Gdy lewica miała pełnię władzy (Leszek Miller był premierem, Aleksander Kwaśniewski prezyden­tem), nie zrobiła w tej kwestii nic.
   Ten oczywisty potencjał polityczny jest więc do zagospodarowania przez nową lewicową bądź liberalną opozy­cję. Kościół będzie się musiał zmierzyć z groźnym przeciwnikiem; jego zachłan­ność na pieniądze, wpływy i władzę, jego nieumiarkowanie będą przyczyną klęski. Pierwsze tego oznaki już widać. Czarny protest 23 marca rozpoczął się demonstracją przed warszawską kurią. To złamanie ważnego tabu.
   Już tylko 16 proc. Polaków uważa sto­sunek Kościoła do rządu PiS za właściwy (Ariadna dla Ciekaweliczby.pl). Tylko 6 proc. jest zdania, że Kościół powinien popierać rząd PiS. Nawet zdecydowana większość wyborców prawicy i prakty­kujących regularnie członków Kościoła uważa, że za związki z polityką prędzej czy później poniesie on karę. Jestem przekonany, że będzie to kara surowa.
   Już zaczął się proces, który prowa­dzi prawicę do wyborczej przegranej. Jej wyborcy zaczęli się wstydzić prawi­cowych sympatii. Szaleńcza polityka hi­storyczna zamiast dumy narodowej, poczucie zagrożenia zamiast bezpie­czeństwa, agresja zamiast narodowej zgody - a przede wszystkim zachłan­ność, pazerność, chciwość, głupota i bez­wstydne nieumiarkowanie tej władzy - budzą wstyd i odrazę. PiS w rażący spo­sób zaprzecza własnym ideałom. Głosiło skromność i pokorę, deklarowało służbę zwykłemu człowiekowi, a zamiast tego są arogancja, buta, bizantyjska wynio­słość władzy.
   A jednocześnie notowania Kościoła katolickiego - postrzeganego jako źród­ło poparcia i żyrant przedsięwzięć pra­wicy - jeszcze nigdy nie były tak niskie. Sondaż z marca tego roku pokazuje siedmiopunktowy spadek poparcia dla niego (już tylko 54 proc.).
   Jeśli znajdzie się polityk na tyle od­ważny, aby jednoznacznie przeciwsta­wić się Kościołowi, może uruchomić lawinę. Jesteśmy już bardzo blisko. Wy­starczy iskra i odważny lider, który ją wykrzesze.
Jakub Bierzyński

Chodzi o władzę

Czarny piątek pokazał, że coś się w Polakach zmieniło. To była wściekłość już nie tylko na polityków i organizacje pro-life, ale przede wszystkim na instytucje Kościoła - mówi Dominika Kozłowska, redaktor naczelna katolickiego miesięcznika „Znak”

Rozmawia Renata Kim

NEWSWEEK: Co takiego się stało, że w czarny piątek, dzień masowych protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, Polacy po raz pierwszy demonstrowali przed siedzibami kurii w całym kraju?
DOMINIKA KOZŁOWSKA: Od poprzed­niego masowego czarnego strajku w 2016 roku bardzo zmienił się cel tego protestu, zmieniły się również emocje społeczne. Wtedy też chodziło o projekt obywatel­ski popierany przez Kościół, ale demon­strowano przeciwko planom uchwalenia przez PiS takiego restrykcyjnego prawa. Teraz protest wymierzony był w Kościół instytucjonalny, który angażując cały swój autorytet, poparł zmiany w usta­wie antyaborcyjnej. W oficjalnym komu­nikacie z marcowych obrad Konferencji Episkopatu Polski pojawił się apel bisku­pów o „niezwłoczne podjęcie prac legis­lacyjnych nad projektem obywatelskim »Zatrzymaj aborcję«”. Myślę, że gdyby te zmiany przeszły, zostałyby zapamiętane jako ustawa kościelna. I dlatego tempe­ratura emocji była tym razem dużo wyż­sza. To była wściekłość już nie tylko na polityków i organizacje pro-life, ale prze­de wszystkim na instytucje Kościoła.

Co pani czuła, widząc transparenty: „Kościół chce piekła dla kobiet” i „Kuria mać”?
- Widziałam w tym wyraz bardzo silnej emocji społecznej, której nikt do końca nie kontroluje, więc pojawiają się róż­ne oddolne inicjatywy i znajdują taki radykalny wyraz. Przecież już kilka dni wcześniej w kościołach organizowa­ne były mniejsze, spontaniczne akcje. Wśród wielu ludzi wierzących wyraź­ne było poczucie bezsilności wobec po­czynań Kościoła. I przekonanie, że tak silne, zdecydowane i jednoznaczne na­ciski w sprawie jak najszybszego zaost­rzenia przepisów antyaborcyjnych są bardzo niewłaściwe zarówno pod wzglę­dem pragmatycznym, jak i ideowym. I że w dłuższej perspektywie przyniosą bardzo złe skutki społeczne i religijne.

Czy wśród pani znajomych są tacy, którzy poszli na protesty?
- W tamten czarny piątek w redakcji miesięcznika „Znak” mieliśmy debatę na temat pontyfikatu papieża Francisz­ka. Zaprosiliśmy na nią również przed­stawicieli tych kręgów katolickich, które są wobec Franciszka bardzo krytyczne - myślę, że wspierają też zmiany w usta­wie antyaborcyjnej. Nie rozmawialiśmy o czarnych protestach, chociaż część osób wyszła wcześniej ze spotkania, by do nich dołączyć. Ale dyskusja pokaza­ła, że właściwie nie jesteśmy w stanie znaleźć wspólnego języka, zrozumienia i porozumienia w sprawie sensu zmian, które inicjuje papież Franciszek. Roz­mowa dotyczyła przede wszystkim pa­pieskiej adhortacji „Amoris Laetitia” i tego, co Franciszek ma do powiedzenia w sprawie ludzi rozwiedzionych i bę­dących w sytuacjach określanych przez niego mianem „nieregularnych”. Tem­peratura emocji u ludzi, którzy uważają, że papież łamie dotychczasowe naucza­nie Kościoła, była chyba jeszcze wyższa niż wśród tych, którzy protestowali wte­dy na ulicach polskich miast. Nie znaleź­liśmy ani jednego punktu, co do którego moglibyśmy się zgodzić. Myślę, że to bar­dzo dobrze obrazuje stan społecznych emocji w Polsce, także podziałów wśród katolików.

A jakie są emocje Polaków wobec Kościoła?
- Wielu katolików nie identyfikuje się z linią episkopatu. Jak pokazują bada­nia społeczne, coraz mniej ludzi uznaje autorytarny głos biskupów w kwestiach moralnych, a w szczególności etyki sek­sualnej. Socjologowie mówią o zjawi­sku sekularyzacji religii i moralności. Mimo ogólnego spadku religijności i tak spora część katolików nadal wy­biera przynależność do Kościoła, iden­tyfikuje się z jego nauczaniem, bierze udział w mszach świętych i wsłuchu­je się w głos księży. Ale zarazem uzna­ją, że w indywidualnych sytuacjach to oni podejmują decyzję w zgodzie z włas­nym sumieniem. Widać to wyraźnie np. w badaniach na temat stosunku Polaków do naturalnych metod planowania ro­dziny. I myślę, że takich katolików, któ­rzy wybierają pewien rodzaj emigracji wewnętrznej, jest teraz większość. Pie­lęgnują swą wiarę, rozwijają duchowość i wspólnotowość, ale czują się w Koście­le wyalienowani. I część z nich, tak jak ja, z dużym niepokojem przewiduje konse­kwencje działań episkopatu.

Jakie one mogą być?
- W badaniach widzimy, że w najwięk­szych polskich miastach proces sekula­ryzacji postępuje bardzo szybko i będzie się jeszcze pogłębiał. To z kolei spowo­duje, że autorytet Kościoła instytucjo­nalnego będzie jeszcze niższy.

Czy w Polsce jest miejsce dla nowej partii, która będzie mocno akcentowała wątki antyklerykalne?
- Taka partia już kiedyś była. Poziom antyklerykalizmu w Polsce jest wysoki, a te nastroje narastają, ale wydaje mi się, że to nie jest główny temat polityki, wokół którego mógłby się koncentrować pro­gram jakiejś partii.

A dlaczego biskupi tak stanowczo domagają się zaostrzenia prawa aborcyjnego?
- Ta strategia odgórnego hamowania procesów liberalizacji i sekularyzacji ży­cia społecznego wciąż się bardziej opła­ca. Biskupi odrobili tę lekcję, gdy udało się przeforsować wprowadzenie reli­gii do szkół. Wszystkie badania wskazu­ją, że jednym z trzech czynników, które powstrzymują sekularyzację, jest obec­ność religii w szkołach, choć wiadomo, że z punktu widzenia pogłębiania wiary nie jest to dobre rozwiązanie. Biskupi są także przekonani, że przed ześwieccze­niem najlepiej chroni działanie z pozio­mu prawa, legislacji i przepisów. Stąd właśnie naciski na polityków, co oburza sporą część katolików i sprawia, że co­raz silniej prywatyzują swoją wiarę i za­czynają ją przeżywać w oderwaniu od Kościoła.

Albo jak ostatnio - pikietują kurie.
- Rzeczywiście, w czarnych protestach brała udział spora grupa ludzi, która sil­nie identyfikuje się z katolicyzmem. Ja też w 2016 r. demonstrowałam. Dale­kie są mi hasła w rodzaju „Kuria mać”, bo wprawdzie rozumiem te emocje i je w pewnym stopniu podzielam, ale to nie jest mój sposób ekspresji. Moje zadanie jest inne - dokonuję krytycznej analizy i z metapoziomu interpretuję działania episkopatu i ruchów pro-life, zastana­wiam się, do czego zmierzają.

Do czego?
- Ich cele są czysto polityczne, nie cho­dzi im o ochronę życia. Polski ruch pro-life jest właściwie kopią amerykań­skiego - plakaty, ulotki, billboardy są im­portowane wprost z Ameryki.

Ale jaki jest ten cel polityczny?
- Chodzi o zahamowanie zmian społecz­nych, które powodują, że znika taki po­rządek społeczny, w którym kobiety mają miejsce w domu i w przestrzeni prywat­nej, a mężczyźni - zwłaszcza dojrza­li - w publicznej. I to oni nam urządzają świat. A teraz ten porządek władzy się za­łamuje na każdym polu, także w Koście­le, czego świadectwem jest coraz żywsza dyskusja o roli kobiet we wspólnocie re­ligijnej. Myślę, że stąd się bierze wście­kłość niektórych środowisk katolickich na papieża. Bo tu nie chodzi o żadną sfe­rę dogmatów i rdzenia treści wiary, lecz o to, że Franciszek decentralizuje Kościół - sprawia, że staje się on coraz bardziej różnorodny. A ruchy pro-life, środowiska konserwatywne i część biskupów chcą utrzymać jak najdłużej scentralizowany, silny mechanizm władzy.

Czy ludzie Kościoła są świadomi tego, że Polacy są coraz częściej rozczarowa­ni jego twardym stanowiskiem w wielu kwestiach, w tym także aborcji?
- W kwietniu 2016 r. we współpracy z ka­tolickimi teolożkami i teologami moral­nymi z różnych części świata powstał list otwarty, ja też go podpisywałam. To był list od zatroskanych katolików do Konferencji Episkopatu Polski. Po­stulowaliśmy, by troska o ochronę ży­cia, jeśli jest autentyczna, rozwijała się na innej niż do tej pory płaszczyź­nie. To muszą być praktyczne działania, których celem byłaby pomoc kobietom i rodzinom, mającym niepełnosprawne dzieci. Niedawno na Uniwersytecie Pa­pieskim Jana Pawła II zaprezentowano raport o sytuacji rodzin wychowują­cych dzieci z zespołem Downa. Wnioski były pesymistyczne - są województwa, w których ponad 70 procent z nich do­świadcza ze strony instytucji państwo­wych dyskryminacji, nietolerancji, nie mają też dostatecznej opieki medycz­nej ani wsparcia instytucji kościelnych i wspólnoty wiernych. To pokazuje, że państwu i Kościołowi nie chodzi o real­ną pomoc dla takich rodzin.

A co ze słynnym programem „Za życiem”, który został przyjęty przez PiS po pierwszych czarnych pro­testach w 2016 roku?
- Z pierwszych badań wynika, że naj­bardziej kontrowersyjny punkt tego programu, czyli jednorazową zapomo­gę w wysokości 4 tysięcy złotych z ty­tułu urodzenia ciężko chorego dziecka, w pierwszym roku otrzymało ponad 4 tysiące rodziców. Organizacje zaj­mujące się tym problemem mówią, że to jest plasterek na krwotok. Program miał wprowadzać kompleksowe zmia­ny ułatwiające życie takim rodzinom, ale na razie jego realizacja przebiega bar­dzo opieszale. Nie zostały wprowadzo­ne kluczowe postulaty - urlopy dla osób opiekujących się niepełnosprawnym dzieckiem, nie ma możliwości łączenia pracy zawodowej i pobierania zasiłku pielęgnacyjnego. Te kwestie są w wypo­wiedziach biskupów całkowicie nieobec­ne, a przecież to jest właśnie prawdziwa troska o życie.

Jest za to wypowiedź rzecznika prasowego Konferencji Episkopatu, że „życie jest wartością, szczególnie w jego początkowym etapie, gdy poczęty człowiek jest całkowicie bezbronny i potrzebuje szczególnej ochrony”.
- Odczytuję to jako komunikat: nie cho­dzi o to, by kobiety wychowywały cięż­ko chore dzieci z wadami genetycznymi, tylko o to, by je urodziły. Mnie to bardzo boli, bo pokazuje, że w narracji episko­patu w ogóle nie ma perspektywy kobiet, ich doświadczeń. Jest tylko perspektywa władzy.

Jest też perspektywa tych, którzy protestują przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego.
- Szkoda tylko, że my wszyscy daliśmy się złapać w pułapkę, jaką zastawili na nas ludzie z ruchów pro-life, którzy mó­wią o zabijaniu dzieci przez zwolenni­ków aborcji. To świadoma manipulacja językiem, której nie przeciwstawiamy się wystarczająco mocno. Skuteczność czarnych protestów wynikała m.in. z tego, że ich głównym hasłem było to, że aborcja ma być legalna, bezpiecz­na i rzadka. Podkreślano, że nie chodzi o prawo do aborcji, tylko o to, po czyjej stronie jest wybór. Ten list do episkopa­tu, pod którym się podpisałam, także to postulował - żeby pozostawić kobietom prawo do decyzji. Kościół ma bardzo wiele narzędzi oddziaływania na ludzkie sumienia w zgodzie z tym, jak odczytuje ewangelię. A wszystkie badania pokazu­ją, że większość Polaków jest za pozosta­wieniem tzw. konsensusu aborcyjnego.
I że są krytycznie nastawieni do tak zwa­nej aborcji na życzenie. [N

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz