Wróg w lustrze
Rok temu Jarosław Kaczyński powiedział, że
sam musi zostać opozycją wobec rządu. I został. Nikt tej władzy i temu rządowi
nie szkodzi tak jak on. Właśnie Kaczyński tę władzę podkopie, a na końcu
dobije.
Liderowi PiS
chodziło zapewne o to, że skoro opozycja parlamentarna jest słaba, a rząd
potrzebuje wędzidła i ostróg, to on je rządowi zapewni. Dobrotliwy pasterz, ale
i surowy ojciec. Taki był chyba plan. Ale - jak to w życiu - wyszło inaczej.
Kaczyński jest więc
panem władzy i szefem opozycji jej kaczyńskiej mości. Jako naczelnik państwa
chce absolutnej wszechwładzy. I być może by ją miał, gdyby nie Kaczyński - lider
opozycji, który Kaczyńskiemu dzierżącemu władzę wciąż robi wbrew. Ponieważ
Kaczyński nie ma już brata bliźniaka, nie ma też lustra, w którym mógłby się
przejrzeć, nikogo, z czyim zdaniem musiałby się liczyć. Na nasze i swoje
nieszczęście pozostał sam ze sobą.
Idealizowanie Lecha
Kaczyńskiego bywa irytujące i nużące. Ale też katastrofalne rządy Jarosława
rzeczywiście uwzniośliły prezydenturę Lecha, nadały jej rys szlachetności. Bo
Lech Kaczyński był politycznie sklejony z bratem, ale za jego czasów nie
mogłoby dojść do podeptania sądów, Trybunału Konstytucyjnego, relacji z
Żydami, Izraelem i Ameryką. Były bowiem dla niego rzeczy, których się po
prostu nie mówiło i nie robiło. Dlaczego? Dla zasady. Bo nie. Jarosław sławi
Lecha słowem i pomnikami. Ale tamta słaba w sumie prezydentura najbardziej
zyskuje nie przez to, co Jarosław robi dla pamięci o Lechu, ale przez to, co
robi z Polską, gdy Lecha już nie ma.
Kaczyński jest sam
ze sobą, władca Jarosław skonfrontowany z opozycjonistą Jarosławem, mścicielem
tak okrutnym, że nawet sobie nie popuści. A to oznacza, że naczelnik każdego
dnia musi się mierzyć ze swoimi kompleksami, frustracjami i niekontrolowanymi
w żaden sposób nastrojami. I nigdy, przenigdy nie może odpuścić. Ani w sprawie
sądów, ani w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, ani w sprawie ustawy IPN. Taka
jest natura władców autorytarnych - ani kroku wstecz. Ale taka jest też natura
ludzi, którzy funkcjonują „na złość”. I najlepiej widzimy to w wypadku afery z
nagrodami dla członków rządu. Gdy pani Szydło napięła się i wyskrzeczała swoje
„należy się”, naiwni (w tym ja sam) sądzili, że kota Kaczyńskiego nie było,
więc mysz postanowiła poharcować.
Ale nic z tego. To
on podpuścił ją, by „pokazała pazurki”. Ośmieszył ją, uderzył z jej pomocą w
Morawieckiego - bo uwielbia napuszczać na siebie ludzi - a do tego wylicytował
jeszcze wyżej: to ja tu rządzę i nawet jak popełniamy błędy, to korekt nie
będzie, a jak będziecie fikać, to nie tylko korekt nie będzie, ale występek
nazwę cnotą, a błąd czynem słusznym i heroicznym.
Opozycjonista
Kaczyński, nie zważając na interesy władcy Kaczyńskiego, zrobił mu więc na złość.
Bo jak mu mówią, że coś jest niesłuszne, to musi powiedzieć, że jest podwójnie
słuszne. Poszedł więc na starcie z czołgiem - bo suweren może darować jakieś
drobiazgi typu demokracja czy praworządność, ale kilkudziesięciu tysięcy
złotych premii nie daruje. Może zignorować ośmiornicę powiązań, ale
ośmiorniczek nie wybaczy. Pragnienie dobrego państwa sprowadza się bowiem w
jego oczach do pragnienia, by władza była ascetyczna, zgrzebna. Może być
nieudolna, ale musi być skromna. Może być arogancka, ale musi się obłudnie
kłaniać pokorze.
Tymczasem w ciągu
dwóch tygodni wizerunek tej ekipy zmienił się diametralnie. Ta władza to już w
oczach ludzi nie zaniedbany starszy pan w za długich spodniach uwalanych błotem
i w rozwiązanych butach, lecz stado patologicznie pazernych sępów. Państwu z
PiS puściły wszelkie hamulce - jest upojenie władzą i pieniędzmi, jest
prostacka zachłanność, jest poczucie buty i bezkarności. Zasłużyliśmy, zapracowaliśmy,
należy się - wara od naszych pieniędzy!
Władca Kaczyński ma
oczywiście gdzieś jakieś premie, ale szef opozycji Kaczyński musi iść na
starcie ze wszystkimi i każe władcy Kaczyńskiemu samemu sobie zrobić na złość.
Ani kroku wstecz. W świecie Kaczyńskiego kompromis jest obłożony anatemą,
ustępstwo jest słabością, porozumienie rejteradą, przyznanie się do błędu to
kapitulacja.
Szef opozycji
Kaczyński nie tylko sprzeciwia się władcy Kaczyńskiemu. On nad nim panuje, jest
jego złym duchem. Bo władza to dla Kaczyńskiego ambicja, ale chęć walki - nawet
wbrew własnym interesom - to jego natura. Kaczyński zawsze przegrywał ze swym
alter ego, swym genem destrukcji. Przegra i tym razem. Teraz potrwa to dłużej,
bo nigdy nie miał tak wielkiej władzy. Ale nie nadmiernie długo. Bo nigdy nie
miał przeciw sobie tak potężnej opozycji, swojego „ja”, którego sensem jest
pragnienie zniszczenia, zniszczenia wszystkiego, co się da. Na końcu samego
siebie.
Tomasz Lis
Prezydent, problem prezesa
Między prezydentem i PiS po raz kolejny
pojawia się rozdźwięk o charakterze fundamentalnym. Andrzej Duda zdaje sobie
sprawę, że aby wygrać przyszłe wybory, będzie musiał zyskać poparcie nie tylko
partii Kaczyńskiego, ale również centrum i lewicy.
W PiS nadal zdumienie i wściekłość po
decyzji prezydenta Andrzeja Dudy o zawetowaniu ustawy degradacyjnej. Tym
większe, że jak twierdzą nasi informatorzy z partii władzy, prezydent nie
raczył o swojej decyzji poinformować wcześniej prezesa PiS Jarosława
Kaczyńskiego. W ostatniej chwili uprzedził jedynie premiera Mateusza
Morawieckiego i ministra obrony Mariusza Błaszczaka.
Stało się to, mimo że podczas ubiegłorocznych
wielogodzinnych rozmów prezydenta z prezesem w sprawie ustaw sądowniczych obie
strony obiecały „się nie zaskakiwać”. W dodatku po raz pierwszy Andrzej Duda
zawetował ustawę „tożsamościową”, która wedle ministra Błaszczaka miała
„oddzielić prawdę od kłamstwa” i być symbolem zwycięstwa „orła nad wroną” –
czyli moralnego zwycięstwa nad gen. Wojciechem Jaruzelskim, w czasie stanu
wojennego stojącym na czele Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.
Duda traci głos
Suskiego
Po wecie minister Marek Suski w pierwszym odruchu
stwierdził w Superstacji, że „prezydent Duda jego głos stracił”. W czasie świąt
natomiast mówił w programie „Kawa na ławę” w TVN 24, że Andrzej Duda „poszedł
śladem Lecha Wałęsy”, co w środowisku PiS jest obrazą ciężką i metaforą zdrady.
Nie lekceważmy tego, co mówi Suski. Jako minister w
kancelarii premiera stanowi on zwornik między Mateuszem Morawieckim a prezesem
PiS. Jarosław Kaczyński go lubi i uważa za bezwzględnie oddanego. Wiadomo, że
każdy członek PiS oddałby prezesowi nerkę, jednak w przypadku Suskiego jest
podejrzenie, że mógłby oddać nerkę własną.
Zapewne PiS wie, że ustawa degradacyjna jest
niekonstytucyjna i przeczy zasadom państwa prawa, jednak nie takie przepisy
prezydent już poparł. Spodziewano się, że podobnie jak w przypadku nowelizacji
ustawy o IPN Andrzej Duda podpisze ustawę i odeśle do Trybunału
Konstytucyjnego.
Ośmieszony i wystawiony do wiatru został minister Błaszczak,
który, jak się wydaje, był sojusznikiem prezydenta w nienawiści do Antoniego
Macierewicza. Prezydent, zwierzchnik sił zbrojnych, przedstawia się teraz jako
znacznie lepszy obrońca wojska i godności munduru niż szef MON chętny do tego,
aby po śmierci zrywać epolety.
Rozdźwięk między
Dudą a PiS
Między prezydentem i PiS po raz kolejny pojawia się
rozdźwięk o charakterze fundamentalnym. Andrzej Duda zdaje sobie sprawę, że aby
wygrać przyszłe wybory, będzie musiał zyskać poparcie nie tylko partii Kaczyńskiego,
ale również centrum i lewicy. Dobrze zaś wie z tajnych raportów o nastrojach w
wojsku i policji, że służby mundurowe, które trzy lata temu gremialnie wsparły
jego i jego partię, mając dość Platformy Obywatelskiej, teraz odwracają się od
PiS. Trudno im popierać partię, która wprowadziła ustawę pozbawiającą wielu
policjantów emerytury (tzw. ustawa dezubekizacyjna, prezydent ją podpisał mimo
zastrzeżeń co do konstytucyjności) i kolejną, postulującą pozbawianie stopni
oficerskich, jeśli nie obecnych wojskowych, to ich ojców.
Ten rozdźwięk wraz ze zbliżającymi się wyborami i
przekonaniem Andrzeja Dudy, że jego przeciwnikiem zostanie Donald Tusk, będzie
się pogłębiał. A wraz z ewentualnym słabnięciem PiS Duda będzie musiał zwracać
się do „nie-PiS” i do tych, którzy uważają, że w Smoleńsku nie było zamachu.
Zapewne rozumie to Jarosław Kaczyński. Wszak w trakcie
kampanii prezydenckiej w 2010 r., będąc wyraźnie na fali, sam opowiadał, że
Edward Gierek był wprawdzie komunistą, lecz także patriotą, a Józefa Oleksego
nazywał lewicowym politykiem starszego pokolenia. No i apelował, by nie używać
już określenia „postkomuniści”. To zresztą stało się raczej powodem kpin i
dezorientacji jego zwolenników.
Różnica między Kaczyńskim i Dudą polega na tym, że prezes po
wyborach stwierdził, iż nie wiedział, co mówi, „bo był na proszkach”. Prezydent
Andrzej Duda, jak się wydaje, żadnych proszków jeszcze nie zażywa.
Paweł Wroński
Wrze pod przykrywką
Trzeba się obawiać złych wiadomości dla
rządu, ponieważ każda z nich jest zapowiedzią kolejnych nieprzyjemnych zdarzeń.
Jeśli kłopotliwej wizerunkowo informacji nie uda się zataić, zdezawuować ani
przeczekać, piarowcy na ogół podejmują próbę jej przykrycia. Czyli wypuszczenia
królika, za którym pogonią media. Jak każdy chwyt marketingowy, stosowany zbyt
często wytwarza odruch oczekiwania: był kłopot, znaczy będzie wrzutka.
Po potężnym ciosie w prestiż partii, jakim okazał się
przedświąteczny sondaż Kantar Media dla TVN, pokazujący bezprecedensowy (12 pkt
proc.) spadek notowań PiS, należało więc się spodziewać jakiejś
natychmiastowej, spektakularnej reakcji władzy. W redakcji różnie typowaliśmy,
ale nikt nie przewidział, że zostanie odgarnięta tzw. afera hazardowa sprzed,
uwaga, 9 lat. Rozumowanie partyjnego piaru było zapewne takie: ponieważ za
spadek sondaży odpowiada, bez wątpienia, wpadka z wielotysięcznymi nagrodami
dla ministrów i autonagroda premier Szydło, trzeba pokazać natychmiast, że
poprzednicy też byli pazerni. Zażądano więc ujawnienia informacji o premiach
dla ministrów Tuska i tu potknięcie, które z radością podchwyciły tabloidy: „Miliony
u Szydło, u Tuska bieda”, bo rzeczywiście Tusk był dla swoich ministrów
pokazowo skąpy. Więc następnego dnia został zatrzymany na zlecenie prokuratury
były wiceminister finansów Jacek K., co pozwoliło, jeszcze przed wypuszczeniem
ministra na wolność kilka godzin później, głosić, że„afera hazardowa przyniosła
20 mld zł straty”.
Wznowienie przez
prokuraturę Zbigniewa Ziobry sprawy, zdawało się politycznie rozliczonej
(liczne dymisje) i prawnie (już za rządów PiS) umorzonej, na kilometr pachnie
doraźną polityką. Tym bardziej że Jacek K. był pozytywnym bohaterem tamtej
historii (jako nieprzekupny„skur...” którego przestępcy, jak wynika z
podsłuchów, chcieli „upier...”), bo to on doprowadził do uszczelnienia systemu
opodatkowania hazardu w Polsce. Zresztą zarzuty niedopełnienia obowiązków,
przekroczenia uprawnień lub niegospodarności są rozciągliwe jak guma i można je
postawić właściwie każdemu urzędnikowi, zwłaszcza jeśli nie trzeba takiego
zarzutu potem bronić w sądzie (bo promocyjnie wystarczy sama akcja CBA-TVP).
Nie szukając daleko, jakaś następna władza mogłaby bez trudu ogłosić, że np.
kontrakt na zakup baterii Patriot został przepłacony o kilka miliardów, bo
Rumuni kupili praktycznie to samo za pół ceny, i trzeba aresztować min.
Błaszczaka. Zresztą, w sprawie zakupu Patriotów też trzeba podejrzewać motyw
przykrywkowy, próbę przesłonięcia poważnego kryzysu w stosunkach z USA.
Jednak Patrioty choć w trudnych
okolicznościach udzieliły władzy wizerunkowej pomocy, nie mogą być odpalane
codziennie. Stąd zapowiedź powołania komisji śledczej do spraw wyłudzeń VAT.
Tym razem, według premiera Morawieckiego, mogło już chodzić o stratę 200 mld
zł. Znów, wielkie kwoty wymierzane od hipotetycznych przychodów. Zdaniem wielu
biegłych, gdyby tak liczyć, obecna ekipa też musiałaby w przyszłości odpowiadać
za wielomiliardowe straty, także w VAT, podatkach korporacyjnych, składkach
niezapłaconych dziś w Polsce przez robotników z Ukrainy albo„nieuzasadnionych”
wydatkach budżetu. Niebezpieczna to zabawa, jeśli polityczni zwycięzcy, bez
wyraźnych dowodów i powodów, chcą rywali traktować jak kryminalistów. To
zaproszenie do przyszłego odwetu.
Święta zawsze nieco
rozrzedzają atmosferę polityczną, ale w najbliższych kilkunastu dniach
powinniśmy się spodziewać kolejnych ostrych akcji politycznych, przysypujących
ślady po „minus 12”
Mamy już weto prezydenta wobec tzw. ustaw degradacyjnych. Wkrótce też z nową
siłą powinna wrócić, zawsze poręczna, sprawa „żydowskich roszczeń majątkowych”.
Tyle że po gorzkiej lekcji ustawy o IPN, raczej nie w wypowiedziach
oficjalnych, ale w formie rozproszonego przekazu państwowych i propisowskich
mediów. „Eksperci TVP” będą podsuwali interpretację, że cała afera wokół
polskiej ustawy „antydefamacyjnej” była od początku nakręcana przez żydowskie
organizacje domagające się zwrotu „kamienic'; w których dziś mieszkają Polacy,
potomkowie bohaterów, którzy pomagali Żydom podczas okupacji, a potem byli
obrażani przez władze III RP, w tym Tuska, które przepraszały za Jedwabne,
gdzie to Niemcy organizowali pogrom, podobnie jak później SB w Kielcach. Proszę
chociaż raz czy dwa włączyć „Wiadomości” TVP lub TVP Info, żeby przekonać się,
jak to jest szyte dokładnie takim ściegiem, od skojarzenia do skojarzenia,
ciągiem niedopowiedzeń i insynuacji. (Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, czy
telewizyjna młodzież sama odkryła te metody, czy to starsi koledzy nauczyli?).
Normalnie w odzyskaniu inicjatywy
politycznej oraz nadwątlonej spoistości elektoratu powinny też pomóc obchody
smoleńskie, tym razem Wielkiej Rocznicy połączonej z odsłonięciem Pomnika Ofiar
Katastrofy, położeniem kamienia węgielnego pod pomnik Lecha Kaczyńskiego oraz
zakończeniem miesięcznic. Kłopot dla PiS w tym, że zapowiadane przez prezesa od
lat „dojście do prawdy'” wielki triumf smoleńskiego kultu i wiary, zapowiada
się raczej na kolejne nieszczęście. Antoni Macierewicz - tak namotał, nakłamał,
tak skompromitował siebie i podkomisję smoleńską, że emisja kolejnych animacji
pokazujących wybuchy na skrzydle, jakaś parada rzekomo zniszczonych dowodów,
teatr patetycznych min i patriotycznych przemówień już nie przywrócą tej
rocznicy powagi. Za zgodą Jarosława Kaczyńskiego uczyniono z katastrofy
smoleńskiej polityczną błazenadę, za którą płaci także pośmiertnie Lech
Kaczyński. Widziałem fotografię ulicznych tablic z nazwiskiem prezydenta Lecha
Kaczyńskiego, zerwanych ze słupa i rzuconych na podłogę ciężarówki, kiedy sąd w
Gdańsku uznał, iż umieszczono je nielegalnie...
Państwowy kult
smoleński staje się raczej obciążeniem niż siłą. I nie wiadomo, czy obchodów 10
kwietnia nie będzie trzeba szybko czymś innym przykryć. Tak chyba teraz jest:
nieudane operacje przykrywające też muszą być przykrywane. W tym chaosie
rośnie jednak ryzyko, że - cytując prezesa - prawda się odsłoni.
Jerzy Baczyński
Karp a reprywatyzacja polska
Kolejny kryzys dyplomatyczny wywołany
samochcąc przez PiS. Premier Mateusz Morawiecki ma problem: list od 58
senatorów USA, czyli większości stuosobowego Senatu. Protestują przeciwko
projektowi ustawy reprywatyzacyjnej przygotowanej w Ministerstwie
Sprawiedliwości pod kierownictwem wiceministra Patryka Jakiego. Ustawa została
w połowie lutego zwrócona ministerstwu przez Radę Ministrów. Teraz senatorzy w
liście do Mateusza Morawiec- kiego piszą, że dyskryminuje ona amerykańskich
Żydów, bo przewiduje, że beneficjentami reprywatyzacji mogą być tylko ci,
którzy byli obywatelami w dniu odebrania im majątku i są nimi dzisiaj.
Listu senatorów USA
mogłoby nie być, gdyby nie atmosfera wywołana ustawą o „pomawianiu narodu” PiS
pobudził w Polsce antysemickie nastroje, przyprawił nam gębę antysemitów. I
dał pretekst do interwencji senatorom USA, którzy zabiegają o akceptację przez
Kongres i prezydenta Trumpa przyjętej w grudniu zeszłego roku przez Senat
ustawy zobowiązującej amerykańskie władze do wspierania dyplomatycznego, ale i
sądowego - dochodzenia przez organizacje i osoby prywatne roszczeń majątkowych
amerykańskich Żydów w krajach Europy Środkowo-Wschodniej.
Będąc w Australii, dowiedziałam się, że ma
ona nieustanny problem ze sprowadzaniem obcych gatunków zwierząt i roślin,
które zaburzają rodzimy ekosystem. Zaczęło się od słynnych królików. Teraz borykają
się z karpiami, które tak rozmnożyły się we wszelkich stawach i jeziorach, że
wyparły inne ryby, wyniszczyły wodną roślinność i zatruwają wody. Z
inwazyjnymi gatunkami walczy się tam przez sprowadzanie innych obcych
gatunków, które mają je wygubić. A potem te z kolei się rozpleniają, zaburzając
ekosystem jeszcze bardziej.
Australijski
problem z karpiami przypomina działalność Patryka Jakiego i PiS, zaburzającą
różne ekosystemy: społeczny, dyplomatyczny, prawny, a nawet leśny. Przykład
podstawienia samemu sobie nogi przez Patryka Jakiego jest szczególnie
spektakularny. Ale to samo można powiedzieć np. o „reformie” sądownictwa, która
zaburzyła ekosystem naszych stosunków z Unią Europejską i nasz ekosystem prawny
tak dalece, że nie wiadomo, czy i jak w przyszłości będzie można przywrócić
jego równowagę. A na razie PiS mnoży kolejne wynalazki prawne do zwalczania
tego, co napsuł. Np. przeforsował ustawę „o pomawianiu narodu”, a teraz usiłuje
ją uśmiercić za pomocą Trybunału Konstytucyjnego, który wcześniej sam
śmiertelnie zatruł. Ustawą o „pomawianiu” uśmiercił zaś ustawę
reprywatyzacyjną. Niedoskonałą, bo rekompensata ma być zależna od woli władzy,
a ta - od stanu finansów państwa. Ale dałoby się ją poprawić. I była to
pierwsza od lat poważna nadzieja na rozwiązanie problemu, który - wracając do
metafor biologicznych - jest ropiejącym wrzodem.
Czy zarzut amerykańskich senatorów o
krzywdzeniu amerykańskich Żydów przez pisowską reprywatyzację jest słuszny? To zależy.
Rozwiązanie, że rekompensaty należą się tylko obywatelom lub ich spadkobiercom
w pierwszej linii, to nie ewenement. Od 1989 r. w polskim parlamencie lub
rządzie pracowano nad 20 projektami ustaw reprywatyzacyjnych. 15 z nich
przewidywało, że beneficjantami mogą być tylko obywatele polscy. Cztery dopuszczały,
by obywatelami byli jedynie w momencie nacjonalizacji ich nieruchomości. Takie
rozwiązanie: reprywatyzacja tylko dla obywateli - przyjęła ponad połowa krajów
byłego bloku socjalistycznego. Akceptuje to Trybunał w Strasburgu, który (m.in.
w sprawach słoweńskich i rumuńskich, a także polskich - o rekompensaty za
mienie zabużańskie) dał państwom duży margines swobody przy wyrównywania
krzywd związanych z utratą majątków w wyniku nacjonalizacji.
Niezależnie od tego, czy ustawa PiS była
zgodna z europejskimi standardami i reprywatyzacyjnym „mainstreamem” wiadomo
było, że nie spodoba się organizacjom żydowskim, które od dziesięcioleci
konsekwentnie walczą o szczególne traktowanie - ze względu na Holokaust -
skonfiskowanych majątków żydowskich. Ale PiS musiał je sprowokować ustawą „o
pomawianiu narodu”. Nie będzie teraz ani tej ustawy, ani ustawy
reprywatyzacyjnej. Elektorat zobaczy, jak rząd klęka, zamiast wstawać z kolan,
a PiS zostanie tylko re-reprywatyzacja w„weryfikacyjnej” komisji Patryka
Jakiego, która też zaburza ekosystem, bo - tak jak przedtem - ostatecznie
decyduje sąd. Komisja „zwraca” często kamienice, które jeszcze nie zostały
prawomocnie zabrane, a sprawa toczyła się normalną drogą. Na tej drodze PiS
postawił swoją Komisję - prawdopodobnie wydłużając rozstrzygnięcie części
spraw.
Ewa Siedlecka
Na ucho
Tematy mnożą się jak króliki po deszczu.
Dzisiaj tematy na ostatnią literę alfabetu.
Żaglówki, żaglowce, jachty to jeden z piękniejszych widoków
na świecie. Mogę godzinami wpatrywać się w marinę, obserwować, jak małe
żaglówki i wypasione jachty kołyszą się na fali, a woda cichutko pieści burtę.
Czy to w Ustce, czy w San Francisco podziwiam „jednostki pływające”, śnię o
dalekich wyprawach, i to wszystko za darmo. Nie jest mi do tego potrzebna
żadna Polska Fundacja Narodowa ani Reduda Dobrego Imienia.
Gorzej jednak,
kiedy naprawdę wstępuję na pokład. Przed laty znalazłem się na pokładzie „Daru
Młodzieży”, który odbywał krótki rejs szkoleniowy ze Szczecina do jednego z
portów Europy. Podziwiałem strzeliste maszty, sprawność załogi, korzystałem z
nadzwyczajnej gościnności kapitana Tadeusza Olechnowicza (1936-2016),
legendarnego żeglarza, ostatniego kapitana „Daru Pomorza” i pierwszego
kapitana „Daru Młodzieży”. Wróciłem zachwycony. Po latach, kiedy spotkałem
Kapitana (który napisał zresztą bardzo interesujące wspomnienia), okazało się,
że i pan kapitan dobrze wspomina ów spacer po morzu, z wyjątkiem tego momentu,
kiedy przedstawiciel ambasady, który witał „Dar Młodzieży”, zapytał go na
ucho: „Dlaczego wziąłeś tego ... na pokład?”. Tego we wspomnieniach Kapitana
nie ma, był dżentelmenem, opowiedział mi za to na ucho.
Innym znów razem
byliśmy z żoną gośćmi przyjaciół na Florydzie. Naszą niezrównaną gospodynią
była Mary Gordon-Smith, w młodości małżonka króla teatru Arnolda Szyfmana, a po
latach żona amerykańskiego biznesmena z branży nieruchomości. Państwo zaprosili
nas na kilka dni, podczas których Marysia pokazywała nam okolice i swoją
imponującą kolekcję porcelany, zaś Ronald opowiadał o luksusowych
posiadłościach rodziny Kennedych i innych pobliskich magnatów. Rezydencje miały
tę wadę, że były niewidoczne z szosy. Można je było podziwiać tylko od strony
morza, w którą były zwrócone. Interesowały naszego gospodarza jako
nieruchomości z najwyższej półki. Pewnego dnia Ronald sprawił nam (i sobie)
prezent. Wynajął elegancki jacht, z załogą w marynarskich strojach, z dobrze
zaopatrzoną lodówką, doskonałą lunetą, i w piękny słoneczny dzień wypłynęliśmy
w stronę oceanu podziwiać rezydencje od frontu. Kiedy znaleźliśmy się na pełnym
morzu, zanim jeszcze dopłynęliśmy na wysokość pierwszych pałaców, moja szanowna
małżonka zaczęła się skarżyć na chorobę morską. Biedactwo, cierpiała tak, że
dalsza żegluga była niemożliwa. Załoga wykonała odpowiedni zwrot i tak zakończyła
się nasza ostatnia morska wyprawa. Bez otwarcia nawet jednej butelki, które
czekały pod pokładem.
Kiedy więc teraz
otwiera się możliwość, by pływać za państwowe pieniądze przez dwa lata po
wszystkich morzach i oceanach pięknym biało-czerwonym jachtem, kupionym za co
najmniej milion euro, i sławić nasz kraj, jego historię, patriotyzm oraz
możliwości, jakie stwarza inwestorom, mówię otwarcie: Na mnie nie liczcie! Są
lepsi ode mnie. Jak się dowiadujemy, grupa obrotnych miłośników żeglarstwa, na
czele z Mateuszem Kusznierewiczem (wielokrotny medalista), pod patronatem (i z
kasą) Polskiej Fundacji Narodowej, zakupiła używany jacht francuski i sposobi
się do mającej potrwać 2-3 lata wyprawy w imię Polski i ku naszej chwale. Ma
przepłynąć „40 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, odwiedzić pięć kontynentów,
trzy oceany, wszystkie morza, sto portów, i uczestniczyć w najważniejszych
regatach - informuje „Wyborcza”.
Kiedy powstawała
państwowa Fundacja (będąca oczkiem w głowie premiera Glińskiego), z
gigantycznym budżetem 100 mln zł rocznie, ostrzegałem, że jest to pomysł
niefortunny, ale nie przewidziałem, że dla niektórych złotodajny.
Mamy ambasady,
konsulaty, attachaty, instytuty im. Mickiewicza - wszyscy umacniają wizerunek
Polski, aż furczy. Wizerunek z kolei zależy nie tylko od filmu o Janie Karskim
(oby się udał!) i starannie dobranych prelegentów, ostatnio raczej w stylu dra
Nawrockiego czy Chodakiewicza niż profesorów Friszkego czy Machcewicza, ale i
od zwykłych ludzi, ulic, wiosek, dworców, obsługi, polityki, gospodarki, knajp,
kościołów, stadionów itd., itp.
Dysponująca
megakasą (teraz wszystko jest „mega”), Fundacja znalazła się pod kierownictwem
prawicy, i chociaż ma krzewić wizerunek Polski za granicą, to zaczęła od
wydania kilkunastu (19?) mln zł na obrzydzanie polskich sądów i sędziów, czyli
na wrogą robotę przeznaczoną dla suwerena krajowego. „To kolejny raz, gdy mamy
do czynienia z kompromitacją i niejasnym wydawaniem pieniędzy przez PFN” -
pisze „Fakt”. „Wystarczy zamachać biało-czerwoną, zanęcić rocznicą, rzucić
stuleciem Niepodległej - i dawaj w morze za godziwe pieniądze” - komentuje
Radosław Leniarski w „GW”.
Niedawna katastrofa wizerunkowa uruchomiła
także wyobraźnię prof. M.J. Chodakiewicza z USA, który proponuje „wygenerować
strukturę, która zastąpiłaby bojówkarskie fundacje, instytuty tzw.
społeczeństwa obywatelskiego, finansowane przez George’a Sorosa i jemu
podobnych. (...) Dotyczy to również elementów sowieckiego nowotwora (tak w
oryginale - D.P) tzw. Polskiej Akademii Nauk oraz post-polskich jaczejek na
uniwersytetach”. Autor proponuje utworzenie „centrum koordynującego” oraz
„zespołu komunikacji strategicznej”, a w jego ramach - sekcji: badawczej,
analitycznej, narracyjnej oraz koncepcyjnej. „Zespół” miałby placówki, choćby
mikroskopijne, w każdym kraju. W tym celu potrzebna jest pomoc naukowa i
kluczowa „dekomunizacja uniwersytetów i ośrodków badawczych”, by wypromować
polskie kadry. „Najbardziej palącym zadaniem jest zbadanie stosunków polsko-żydowskich
(...) naukowo zweryfikować wszystkie relacje żydowskie dostępne w ŻIH, Yad
Vashem, US Holocaust Memorial Museum i kilku innych depozytów archiwalnych,
głównie w USA (...). IPN powinien już dawno oddelegować co najmniej dwóch
naukowców na każdy powiat” - czytamy w „Do Rzeczy”.
Początkowo wydaje
się, że to na serio, ale w miarę lektury okazuje się, że przecież to prima
aprilis.
Daniel Passent
List do Piwka
Marku kochany, piszę do Ciebie z najlepszymi
życzeniami z okazji drugiej Wielkanocy (10 kwietnia), ale nie tylko. Ten list
jest otwarty, bo akurat nie mam koperty pod ręką. Słuchaj! A właściwie czytaj.
Polska Fundacja Narodowa, w rzeczywistości Stowarzyszenie Finansowo-Billboardowe,
zakupiła używany jacht francuski długości 21 m, żeby w dwa lata opłynąć kulę ziemską. Z
caracalami nam nie wyszło, ale tą żaglówką wyciągnęliśmy dłoń do zgody.
Żaglówka wymalowana w orlą biel i amarantową czerwień jeszcze bardziej rozsławi
rządy PiS, których dożyliśmy nie tylko my obaj. A skorośmy dożyli - zróbmy z
tego użytek.
Znam Cię od lat,
więc wiem, że żre Cię ciekawość, by szybko się dowiedzieć, co mam na myśli.
Ale tu kiszka z wodą, jak mawiał Sasza Bardini.
Dowiedz się najpierw, po co to łajby malowanie i o co w
ogóle chodzi?
Wiesz, że wyjątkowo nie o pieniądze? 20 mln to przecież
pryszcz. Niecałe dwa złote od każdego z nas. Za ten pryszcz rozsławimy Polskę
z okazji 100 lat odzyskania niepodległości, cumując w 100 portach świata. Co
prawda jeśli chodzi o promowanie ojczyzny, nowelizacją ustawy o IPN poprzeczkę
zawieszono bardzo wysoko, ale, Marku drogi, imaginuj sobie taką scenę. Z portu
jachtowego w Kapsztadzie w 2020 r. wychodzi załoga naszego żaglowca ubrana w
sztormiaki i zarośnięta dwuletnimi brodami, po czym udaje się do najbliższej
szkoły i streszcza afrykańskim dzieciom „Starą baśń” Kraszewskiego. Wyobrażasz
sobie te łzy wzruszenia?
Na wszelki wypadek
MSZ subtelnie zaleca, by za granicą nie prezentować Polski na czarno-białych,
czyli smutnych fotografiach, tylko na kolorowych. Film „Smoleńsk” należy
puszczać, gdzie się da, zaś obrazu o naszej dwukrotnej noblistce Marii
Skłodowskiej-Curie lepiej nie pokazywać. W jednej ze scen uczona pije wódkę, a
to rzutowałoby na „nieskazitelną opinię” o naszej piastowskiej krainie. A
przysięgam Ci, że tego wszystkiego nie wymyśliłem.
Patriotyczny rejs naszego żaglowca ma się
zakończyć w setną rocznicę zaślubin Polski z morzem. Tak jest, Marku, wreszcie
padło najważniejsze słowo - rejs. Nie muszę Ci przypominać, jak dobierałeś
statystów do swojego filmu 50 lat temu. Kryterium było jedno, na początku nikt
się go nie domyślał: Jesteś ofiarą losu i nic nie umiesz? Bierzemy cię na
pokład. Pamiętam ten tytuł na pierwszej stronie „Expressu Wieczornego”:
„Chcesz zagrać w nowej polskiej komedii? Zgłoś się do Hali Gwardii”. Wybranie
najlepszych nieudaczników trochę Ci czasu zajęło. Dziś obsadę już masz gotową.
Takiego kaowca na
przykład mogłaby zagrać Beata Szydło. Nie urodziła się wprawdzie w Małkini, ale
przecież nikt nie jest doskonały. Przyznasz, Marku, że jej wejście na statek ze
słowami: „Te pieniądze wszystkim nam się należały za uczciwą, wytężoną pracę”
- to scena, która kusi jak diabli. Swój tekst powinna powtórzyć w filmie sto
razy. Na stulecie niepodległości. W roli starego Sędziego po kursach Duracza widzę
Patryka Jakiego. Idealnie pasuje do niego kwestia z „Rejsu”: „Są różne
sposoby głosowania - przez podnoszenie rąk albo przez rzucanie kulek. Ten drugi
sposób jest najdoskonalszy”. Bez Antoniego Macierewicza też nie widzę „Rejsu
II”. Wreszcie by się wyjaśniło, kto napisał w damskiej ubikacji „Głupi
kaowiec”. Piwku, sam będziesz wiedział najlepiej, kto się do niczego nie
nadaje.
Akcja Twojego
nowego filmu powinna oczywiście dziać się na biało - czerwonym jachcie. Jego
nazwa? Proponuję L.J.K. Dobrze odgadłeś, że chodzi mi o poetę, satyryka i
tłumacza Ludwika Jerzego Kerna.
Ściskam, Stasiek.
Stanisław Tym
TV lans
O to, co zauważyłem w transmisjach
telewizyjnych Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. W czasie hymnu państwowego
oprócz zbliżeń na twarze naszych bohaterów boiskowych dwie sekundy zajęła protokolarna
przebitka na twarze prezydenta naszego państwa i prezesa PZPN Zbigniewa Bońka.
Oglądałem również transmisję drużynowych skoków z Norwegii. Realizator zgodnie
z protokołem pokazał obecnego na skokach króla Norwegii. W transmisji skoków z
Zakopanego zobaczyłem w przebitce naszego prezydenta z jego bardzo miłą, milczącą
małżonką (o czym tu gadać na skokach, zwłaszcza że z tego, co pamiętam, naszego
Kamila nie poniosło).
Obecność oficjeli
cieszących się z sukcesów Polaków albo też współczujących im, kiedy coś się nie
udaje, nie jest niczym nadzwyczajnym. Zastanawia mnie jednak katowanie
telewidza zbliżeniami prezesa Kurskiego w czasie transmisji piłkarskich.
Ciekawi mnie, czy realizator telewizyjny realizuje tajne polecenia prezesa,
czy też w strachu o własną posadę pokazuje tę charakterystyczną twarz ile razy
się da po to, żeby nam, telewidzom, przybliżyć kogoś, kogo powinniśmy lepiej
poznać. Jako kibic jestem zainteresowany zbliżeniami nowych polskich
reprezentantów, zdenerwowanego trenera Nawałki, zdezorientowanego w swoich
decyzjach sędziego, a nie jakiegoś prezesa, którego obecność na meczu
reprezentacji nie jest dla mnie żadnym komunikatem. Gdyby prezes był królem
Norwegii czy np. Hiszpanii, czy choćby prezydentem Polski, czy jego
nieskazitelnie modną małżonką, to mógłbym to zrozumieć, ale nie zrozumiem
nigdy nieskromności kogoś, kto wbrew zaleceniom Jarosława Kaczyńskiego lansuje
się za publiczne pieniądze.
Dziwne są
rozporządzenia ludzi władzy, którzy np. na stacjach benzynowych Orlenu zakazują
sprzedaży czegoś tam, a gazety i pisma, w których brak peanów na ich cześć,
chowają pod ladą. Zadaję pytanie, czy to nie jest działanie na szkodę spółki?
Bo spółka, która handluje, powinna sprzedawać wszystko, co jest do sprzedania.
Wiem, że niedługo będą osiedla tylko dla katolików, dla nich też będą stacje
benzynowe, a być może na mecze reprezentacji będzie można wejść po okazaniu
zaświadczenia o spowiedzi. Jestem katolikiem, ale nie jestem przekonany, czy to
jest dobre dla Polski.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Jastrząb
Od kilku tygodni spędzam sporo czasu w towarzystwie
pewnej Starszej Pani, z którą wspólnie oglądamy telewizję, razem jemy posiłki,
a jak pogoda pozwala, to idziemy na spacer. Do niedawna radziła sobie sama i
widywaliśmy się rzadko, ale niedawno zachorowała i teraz przyszła pora spłaty
długu - jej córka jest moją cudowną żoną i za ten podarek od losu będę Starszej
Pani dziękował codziennie.
Wydawać by się
mogło, że siedzenie na kanapie i gapienie się w telewizor to jakaś banalna i
głupia sytuacja. Nic z tych rzeczy. Obserwuję Starszą Panią czujnie, odpowiadam
na pytania, objaśniam zawiłości seriali, które już od miesięcy trwają.
Tłumaczę, co to fejk niusy. Jako osoba stateczna i przywiązana do tradycji
przez wiele lat oglądała programy telewizyjne, do których była przyzwyczajona,
bo w zabytkowym telewizorze miała ustawione jako pierwsze. U nas zobaczyła
inne. Nie mogła oczu oderwać. Obserwowałem, jak reaguje na zupełnie inne
wiadomości, a że to osoba bardzo religijna i ufająca mediom, skazana była na
obraz świata wymyślony przez Kurskiego i teraz była w szoku. Rok temu nie
wiedziała, że odbył się finał WOŚP i że wynik zbiórki był rekordowy. A teraz
nagle: bang! - i osłupienie. I radość na twarzy, że Polacy są szczodrzy aż tak.
Zastanawiam się,
czy Jacek Kurski stanie kiedyś za to przed sądem. Za bycie współczesnym
Nowosilcowem, wtłaczanie do głów Polaków kłamliwych treści, wypaczanie obrazu
świata, wywracanie do góry nogami wszelkich moralnych wartości. Za czynienie z
kanalii bohaterów, a z prawdziwych bohaterów zdrajców. Za usuwanie wybitnych
Polaków do kategorii ludzi nigdy w historii nieobecnych. Że wart jest Orderu
Lenina to wiem od dawna, ale czy z uśmiechem przekonwertuje się w porę na nowe
wyznanie i niczym Marcinkiewicz z Migalskim sprzeda kumpli z PiS, wyłga się z
win w myśl zasady „ciemny lud wszystko kupi, a przecież ciemny lud to także
Kaczyński”?
Ma to przerobione,
nawet nie mrugnie okiem. A może ucieknie z Polski jak jego praszczur Stefan
Olszowski, czołowy ideolog komunizmu, monarcha partyjnego betonu i orędownik
kłamstwa w socjalistycznych mediach? Koleś dał dyla jak gdyby nigdy nic i
wylądował u córki w małym miasteczku na obrzeżach Nowego Jorku, gdzie
spokojnie strzygł sobie trawniki w przydomowym ogródku imperialistyczną
kosiarką, a na pytanie, jak mu się żyje w nowej rzeczywistości, odpowiadał, że stracił
pamięć. A może Kurski wyda pamiętniki, jak kiedyś Urban, w których sprzeda
wszystkich, którzy się do niego łasili w latach pisowskiej prosperity, prosili
o programy i występy w sylwestra w TVP? Różnie może być. Prawdziwy cynizm nie
ma granic.
Właśnie - cynizm;
słowo niesłusznie marginalizowane i przypisywane jedynie niektórym zawodnikom.
Objaśniam Starszej Pani mechanizm współczesnej informacji. Opisuję handlowanie
kłamstwem niczym ziemniakami na straganie. Opisuję, jak na konferencji w Davos
dziennikarka rozmawia z twórcą Wikipedii, Jimmym Walesem oraz z zarządzającym
wydawcą „The New York Timesa”, Josephem Kahnem. Mocarze współczesnej
informacji rozkładają bezradnie ręce. „Nikt już nie wie, która informacja jest
prawdziwa, obok niusa o wynalezieniu cudownego lekarstwa pojawia się fejk, że
ten lek zabija ludzi. W którą wiadomość ludzie uwierzą?” - pyta Wales.
Starsza Pani: „Po
co to robią?”. „Dla kasy” - odpowiadam. Pochodzi z epoki wrodzonej prawości i
nie rozumie, że można zarabiać na kłamstwie.
Kahn wyjaśnia:
„Prawdziwe media nie znikną, ludzie będą potrzebowali stuprocentowo pewnych
źródeł informacji, ale one kosztują. Płatne subskrypcje są niezbędne”. I
dodaje: „Musimy też wychwytywać i demaskować kłamstwa. Nikt nie wie, jak to
skutecznie zrobić”. Wyjaśniam, że są w Polsce niezależne media, że od pewnego
czasu tę syzyfową robotę wykonuje na Twitterze Krzysztof Leski, publikując
dzień w dzień kłamstwa TVP. Ale kilka dni później okaże się, że 50 milionów
kont na Facebooku mogło brać udział w kolportażu fałszywych informacji
rozsiewanych przez ludzi Putina, co miało pomóc Trumpowi w wyborach.
„Demokracja się skończyła - mówię. - Kłamstwo rządzi”.
Siedzimy na kanapie,
oglądamy film. Nagle za oknem coś się kotłuje. Odwracamy głowy. Wielki jastrząb
ze schwytaną w szpony mewą wylądował na naszym trawniku i teraz wyskubuje z
niej białe pióra. Rozpoczyna krwawą ucztę. Patrzymy na to oboje ze Starszą
Panią i nic nie możemy zrobić.
Zbigniew Hołdys
Jak jasna cholera
Lubię patrzeć, jak twardziele płaczą. Kiedy
herosi sportowych aren dostają strzał w ostatniej minucie, padają na ziemię i
cali wytatuowani, wyglądający jak mordercy z „Mad Maxa”, szlochają niczym moja
córeczka Basia, gdy spotka ją grubsza przykrość. Wzruszają mnie takie chwile.
Żona by w tym
miejscu zapewne prychnęła, że w ogóle za łatwo się wzruszam, wystarczy mi w
miarę przyzwoity melodramat czy materiał w „Faktach” o dziewczynce zbierającej
pieniądze na leczenie taty. Od siebie dodam, że zawsze wzrusza mnie hymn na
meczach reprezentacji, ostatnie pół godziny „Kina Paradiso” i filmiki na
YouTube o żołnierzach wracających z misji wojskowych i zaskakujących swym
powrotem bliskich.
Wzruszenia może i
bywają infantylne, ale świat na pewno nie jest od nich gorszy. Pisowców i
platformersów, Żydów i Arabów, Ukraińców i Rosjan tak samo wzruszają ich
dzieci. Zamknięci w piwnicy przynajmniej mieliby o czym pogadać. Takie myśli
snuły mi się po głowie, kiedy poprosiłem bywalców mojego publicznego profilu
na Fejsie o dokończenie zdania: „Wzruszam się, gdy...”.
Karolina Serafin:
„Gdy moja córka mi pisze laurki że jestem najlepszą mamą na świecie, gdy mój
synek włazi nam w nocy do łóżka i się przytula, gdy mój mąż patrzy na mnie
tak samo jak 15 lat temu, gdy jadę do mojej ukochanej 94-letniej babci, a ona
mówi, że rzeczka, nad której brzegiem się kąpałam, zarosła. Ale też gdy widzę
ceremonie wręczania medali - nieważne czy to piłka nożna czy curling - tam
gdzie codzienny trud daje efekt”.
Kris Grzesiak:
„Niestety, mam płytką uczuciowość, więc gdy jest łzawa komedia, bajka o
zwierzątkach, finał jakiegoś programu, ktoś zdobywa mistrzostwo itp. Masakra
:)”
Rafał Raf:
„Wczoraj. Ursynów. Do drzwi puka i dzwoni drobna, zasuszona staruszka. Nie
odpuszcza jak zwykle. Dzwoni do skutku. Kojarzę ją, kilka razy już tu była.
Chodzi czasem i zbiera pieniądze. Na głowie ma chustę, na nogach przydeptane i
znoszone buty Emu - eklektyczne połączenie:) Czuję lekkie poirytowanie - znowu!!!
Otwieram, ona mówi, że kilka groszy, proszę, żeby poczekała. Wyciągam portfel,
mam tam niewiele drobnych, może 1,70. Przypominam sobie o kartoniku, do
którego wrzucam drobne, gdy portfel zaczyna być za ciężki. Chwytam garstkę i
idę do drzwi, ona widząc moją dłoń, układa ręce w łódkę. Wysypuję całość,
staruszka przygląda się i zaskoczonym, pełnym wdzięczności głosem mówi - o
Jezu, tu jest dwa złote. I złotówka - dodaje po chwili. Dwuminutowa podróż od
lekkiej irytacji do wzruszenia”.
Małgorzata
Jedrasik: „Wzruszyłam się i oczywiście poryczałam, gdy po śmierci Taty
zobaczyłam założoną teczkę Gosia, a w niej przeróżności, nawet pozostawione
przeze mnie karteczki na stole kuchennym o mało znaczącej treści typu »Byłam u
Was, ale nikogo nie było - Gosia«. Jak to piszę, to się wzruszam, a zatem
kończę”.
Edyta Cz.: „Kiedy
moja córka staje na macie. Moja mała córeczka trenuje karate, styl
kontaktowy... Natężenie emocji jest tak wielkie, że wydaje się, że za chwilę
eksplodują. Czasami chcę krzyczeć, a nie mogę”.
Doris Jim Morris:
„Przekraczam próg galerii Władysława Hasiora i słyszę pierwsze skrzypnięcie
podłogi, muzykę w tle i czuję znajomy zapach kurzu, starych przedmiotów i
magii. Nie dość, że się wzruszam, to jeszcze mam ciarki. Zawsze”.
Maciek Sikorski:
„Na widok niepełnosprawnych i upośledzonych dzieci mam od razu łzy w oczach.
Chyba przy niczym tak nie płakałem jak przy filmie »Chce się żyć«, choć
oglądałem go od połowy. Całego bym nie dał rady”.
Zbigniew
Malinowski: „ poza typowo męskim płaczem na filmie »Forrest Gump« to zdarza mi
się dość często wzruszać, jak w trakcie przedzierania się przez las trafię na
taką małą, ale piękną polankę. Chyba że łażę w nocy zimą, wtedy zawsze wzrusza
mnie widok Oriona”.
Magdalena
Rozwałka-Hamera: „Kiedy widzę parę staruszków, którzy biednie ubrani siedzą na
ławce, patrzą sobie w oczy, jakby mieli po 18 lat i karmią gołębie, kiedy mój
dorosły syn nie wstydzi się przytulić, kiedy mu źle, kiedy widzę, jak kochają
nas nasze zwierzaki, no i nie ma możliwości, żebym nie ryczała na ślubie...
każdym!”.
Ewelina Sikora:
„Wzruszam się, gdy ludzie robią dobre rzeczy - gdy słyszę, że udało się zebrać
mnóstwo kasy w szczytnym celu, kiedy czytam, że ktoś adoptował starego psa.
Albo zatrzymał się, by przeprowadzić kogoś przez ulicę. Dobro wzrusza mnie jak
jasna cholera”.
A ja się
powzruszałem, składając ten felieton i od razu mi lepiej. Czego i wam życzę!
Marcin Meller
Bruksela nas nie obroni
Gesty ze strony obozu
PiS mają jedynie udobruchać Komisję Europejską i stworzyć jej alibi, aby mogła
wycofać się ze wszczętej przeciwko Polsce procedury.
Wielu zastanawia się, czy Komisja
Europejska ostatecznie wycofa się z procedury przewidzianej w art. 7 Traktatu
o Unii Europejskiej? Przypomnijmy: finałem tejże procedury mogłoby być
głosowanie Rady Unii Europejskiej w sprawie wprowadzenia sankcji wobec Polski z
powodu łamania przez nasz kraj praworządności. Premier Mateusz Morawiecki
podczas spotkania z dziennikarzami po ostatnim brukselskim szczycie UE wyraźnie
wskazał, że możliwe jest, iż Komisja się wycofa. Z kolei Jean-Claude Juncker,
przewodniczący Komisji Europejskiej, wyraził najwyższą sympatię wobec
inicjatywy części Sejmu (chodzi o posłów PiS) dotyczącą zmian w ustawach
„reformujących” sądownictwo. Na krótko przed tymi wypowiedziami kanclerz Angela
Merkel podczas wizyty w Warszawie wyraziła zaś nadzieję na kompromis między KE
a rządem Polski.
Trudno zatem oceniać, czy Komisja jest na
tyle zdeterminowana, aby wytrwać w pryncypialnym stanowisku, jeśli władze naszego
państwa nie wycofają się ze skandalicznych decyzji podjętych wbrew polskiej
konstytucji w celu podporządkowania sobie wymiaru sprawiedliwości. Czy może
raczej będzie skłonna zadowolić się niewiele znaczącymi gestami ze strony
polskich władz, niezmieniającymi istoty tego, co już się stało z Trybunałem
Konstytucyjnym, sądami i sędziami pod rządami PiS? Jest jednak dla mnie
oczywiste, że Komisja Europejska chętnie i z poczuciem ulgi wykonałaby krok
wstecz, wycofując się z procedury wszczętej wobec Polski.
Komisja Europejska stoi na straży traktatów
europejskich i prawa unijnego. Byłoby jednak naiwnością oczekiwać, że podejmując
swe decyzje, nie bierze pod uwagę realiów politycznych. Rozpoczęcie procedury z
art. 7 przeciwko Polsce jest oczywiście kosztowne dla rządu PiS i - późno, bo
późno - jednak zdał on sobie z tego sprawę. Ale i Komisja nie jest w
komfortowej sytuacji. Zasada jednomyślności, obowiązująca podczas głosowania
Rady Europejskiej na kolejnym etapie procedury, daje KE minimalne szanse
doprowadzenia jej z sukcesem do końca.
Komisja zdaje sobie
również sprawę, iż sytuacja praworządności w takich państwach, jak Rumunia, Bułgaria
czy Słowacja, także pozostawia sporo do życzenia. Innym - i moim zdaniem -
najpoważniejszym problemem nie tylko Komisji, ale też całej Unii, może za
chwilę stać się sytuacja we Włoszech. Jest wysoce prawdopodobne, że powstanie
w nich rząd nie tylko eurosceptyczny, ale otwarcie antyunijny, bo taki
charakter mają Ruch Pięciu Gwiazd i Liga Północna, które wygrały niedawno
wybory parlamentarne w tym kraju. Widać także wyraźnie, że Niemcy - kluczowy
europejski gracz - pod rządami Angeli Merkel są gotowe wiele ścierpieć, by
poprawić stosunki z rządem PiS i nie podważyć strategicznej linii polityki
niemieckiej w stosunku do Polski, wytyczonej przez kanclerza Kohla na przełomie
lat 80. i 90. XX w.
Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że gdyby
Komisja Europejska zadowoliła się zmianami zapowiadanymi przez PiS (opublikowaniem
trzech dawnych wyroków Trybunału Konstytucyjnego, zrównaniem wieku emerytalnego
kobiet i mężczyzn w sądach powszechnych czy wprowadzeniem obowiązku zasięgania
opinii KRS przez ministra sprawiedliwości przy odwoływaniu prezesów sądów), to
poniosłaby ciężką porażkę, a Jarosław Kaczyński i jego ugrupowanie mieliby
powody do świętowania sukcesu.
Plan PiS był klarowny i zrealizowany z dużą konsekwencją. Celem
było zniszczenie niezależności i autorytetu Trybunału Konstytucyjnego oraz
uzyskanie wielkiego wpływu na sądy i zawodowe losy sędziów. Dążąc do tego celu,
obóz rządzący kilkakrotnie łamał konstytucję. Tak wygląda stan obecny i nie
zmienią go w najmniejszym stopniu gesty zapowiadane przez obecną władzę. Mają
one służyć jedynie udobruchaniu Komisji Europejskiej i stworzyć jej alibi, aby
mogła wycofać się z procedury przeciwko Polsce.
Dlatego zupełnie nie zgadzam się z
komentatorami, którzy te ustępstwa polskich władz wobec KE uznają za odwrót czy
nawet efekt upokorzenia PiS przez Europę. Jarosław Kaczyński symuluje, kiedy
mówi, że mają one gorzki smak. Jestem przekonany, że ironicznie uśmiecha się
pod nosem - wie dobrze, że taką cenę może śmiało zapłacić. Zdążyłem się już
przyzwyczaić do wykorzystywania patriotycznej, godnościowej retoryki w bardzo
złej sprawie przez obóz, który obecnie rządzi w naszym kraju, a mimo to
odczuwam głęboki niesmak, kiedy słyszę zapewnienia, że w sporze z Unią
Europejską chodzi o suwerenność Polski. Przykro mi, gdy słucham ministra Jacka
Czaputowicza - pamiętam go jako młodego, ideowego i odważnego działacza NZS -
który przywołuje dewizę „nic o nas bez nas” dla uzasadniania polityki, mającej
w ostatecznym rachunku bardzo niepiękny cel.
Po co tak wiele
wysiłku, tak wiele kłamstw i propagandy? I tyle wymiernych strat dla
międzynarodowej pozycji Polski i jej reputacji? Odpowiedź jest prosta. Chodziło
o wprowadzenie ustroju, w którym władza polityczna wyraźnie dominuje nad władzą
sądowniczą. Zaprowadzenie takiego ustroju nie jest sztuką dla sztuki. Służy
bardzo konkretnemu celowi: tworzeniu w społeczeństwie przekonania, że z władzą
nie warto zadzierać, bo się z nią nie wygra. Władza chce też mieć wszystkie
instrumenty potrzebne do „dyscyplinowania” niepokornych rodaków i eliminowania
przeciwników, kiedy uzna to za celowe.
Ten system jeszcze nie funkcjonuje, gdyż
sędziowie w swej zdecydowanej większości zachowują się godnie i bronią swej
niezawisłości. Istnieje już jednak mechanizm, który będzie powodował, że ta
obrona będzie coraz trudniejsza, a droga zawodowego awansu szeroko otwarta
jedynie dla konformistów i ludzi dyspozycyjnych.
W tej tak ważnej dziedzinie, jaką jest wymiar
sprawiedliwości, Polska wykonuje olbrzymi krok wstecz.
Nie wiem, czy coś
konstruktywnego wyniknie z „dialogu” Komisji Europejskiej z rządem Mateusza
Morawieckiego. Nie mam jednak wątpliwości, że rację ma Władysław Frasyniuk,
który w swych publicznych wypowiedziach konsekwentnie powtarza, że nie należy
liczyć na to, że obroni nas Bruksela lub charyzmatyczny lider - wybawca, który
nagle się objawi i uzyska powszechne poparcie. Ma rację, że nikt nie wyręczy
świadomych i solidarnych obywateli, którzy konsekwentnie będą upominać się o
swe prawa i nie pozwolą ich sobie odebrać.
Aleksander Hall
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz