Gdyby mógł pan jak w
„Milionerach”, w ramach telefonu do przyjaciela, zadać jedno pytanie o
Smoleńsk, to jak ono by brzmiało?
- Mimo wszystko
zapytałbym o rozmowę telefoniczną Lecha Kaczyńskiego z bratem - mówi Maciej
Lasek, przewodniczący podkomisji lotniczej badającej katastrofę
Smoleńską
Rozmawia Tomasz Lis
NEWSWEEK: Nie ma pan dość tego Smoleńska?
MACIEJ LASEK: Wie pan, jak długo będę żył ze Smoleńskiem? Do śmierci.
Tak powiedział Jerzy Miller, przewodniczący zajmującej się katastrofą
smoleńską Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego.
Powiedział, że my - członkowie tej komisji - zostaliśmy naznaczeni. Nie
chciałem w to wierzyć. Myślałem, że zrobimy swoje i wrócimy do normalnego
życia.
Nie rozumiał pan, że to jest
zupełnie inna katastrofa niż każda inna?
- Może nie chciałem tego
zrozumieć? W trakcie prac komisji odcięliśmy się od mediów. Byliśmy w takiej
szklanej bańce. Pracowaliśmy do 22-24, ale zdarzało się, że o 6 rano
zmieniałem koszulę i pracowałem dalej. Ale to wciąż była dla mnie po prostu
katastrofa. Błąd.
Wróćmy do punktu wyjścia.
Jest sobotni ranek, 10 kwietnia 2010 r. Jak się pan dowiedział o katastrofie?
- Jechałem do aeroklubu
częstochowskiego, żeby zrobić szkolenie z bezpieczeństwa lotów. Nagle dzwoni
asystent wiceministra infrastruktury i pyta, czy wiem o wypadku rządowego
samolotu w Smoleńsku.
Coś panu przez głowę
przeszło?
- Mi-8 z Leszkiem Millerem na
pokładzie. Pod Piasecznem - 2003 rok, grudzień, Barbórka. Wicepremier Marek Pol
powiedział wtedy, że niewiele brakowało i zginęłaby połowa rządu. To coś
takiego właśnie się stało - pomyślałem. Ale na temat szczegółów katastrofy nie
spekulowałem. Miałem już prawie osiem lat doświadczenia w badaniu wypadków
lotniczych. Oduczyłem się myślenia o tym, co mogło być przyczyną, zanim nie
zobaczę dowodów.
Przeprowadził pan to
szkolenie w aeroklubie?
- Zapytałem na miejscu: robimy
szkolenie czy nie? Ku mojemu zdziwieniu wszyscy powiedzieli, żeby robić. Tylko
żeby telewizor był wyciszony, ale żeby było widać pasek... Trochę patrzyli na
ten telewizor, ale podziękowali mi na końcu i to nie była kurtuazja.
Co było dalej?
- Jak włączyłem telefon, to się
okazało, że mam 34 nagrania, w tym informację, że jestem na liście pasażerów,
którzy mają lecieć z premierem Tuskiem do Smoleńska. Lot o 17, a było już po 14. Od razu
ruszyliśmy do Warszawy, ale gdzieś w połowie drogi widać już było, że nie mamy
szans zdążyć.
Pańscy koledzy wieczorem byli
już w Smoleńsku.
- Jeden z nich powiedział mi
wtedy, że tam było czuć zapach śmierci. Ale o
szczegółach nic nie mówili, choć już dzień po wypadku odsłuchiwali taśmy.
I pan, który zajmuje się
wypadkami lotniczymi przez tyle lat, nie zadawał sobie pytania: „Po diabła
lądowali”?
- Oczywiście, że tak. Ale
staraliśmy się po prostu za dużo nie rozmawiać przez telefon, bo cholera wie,
kto tego słucha.
Przyszło wtedy panu do głowy,
że Smoleńsk będzie jednym z
najważniejszych wydarzeń w pańskim życiu?
- Szczerze mówiąc, niespecjalnie
mnie ciągnęło, żeby włączyć się w te badania. Ale jak trzy dni po katastrofie
poproszono mnie,
żebym pojechał na spotkanie do
Biura Bezpieczeństwa Narodowego, to pojechałem. A tam się okazuje, że oni w
tym BBN nie znali nawet instrukcji HEAD - czyli
zasad przewozu najważniejszych osób w państwie. Ręce mi opadły. Jako państwo
nie byliśmy do czegoś takiego przygotowani. Doszło nawet do takiej sytuacji, że
szef komisji badania wypadków lotniczych Edmund Klich po powrocie ze Smoleńska
nagrywał dyktafonem w czasie rozmowy ministra obrony Bogdana Klicha. Po co?
Jako zabezpieczenie? Czuje pan? Jak to potem przez przypadek wyszło, to
zgodnie z naszymi uprawnieniami głosami większości odwołaliśmy go z funkcji,
bo podważało to wiarygodność całej komisji.
Jak pan wylądował w komisji
badającej katastrofę smoleńską?
- 5 maja 2010 r. Poproszono mnie
o listę ludzi, którzy mogliby wzmocnić komisję. Zrobiłem to. A oni pytają: „A
pan?”. Powiedziałem, żeby mnie dopisać na samym końcu, na dole. Pamiętam
jeszcze, że żona mnie zapytała: „Może ty będziesz w tej komisji?”. Odparłem:
„E tam, dadzą sobie radę beze mnie”. Następnego dnia dzwoni żona i mówi, że w
mediach podali, że jestem w komisji.
Czuł pan, że wy wszyscy w tej
komisji jesteście na muszce?
- Nie czuliśmy tego. W trakcie
badania nie było żadnych nacisków. Było oczywiście mnóstwo podchodów do
komisji, przede wszystkim ze strony dziennikarzy. Zresztą nawet Donald Tusk
dowiedział się o efektach naszej pracy z prezentacji raportu 29 lipca 2011 r.,
oglądając to w telewizji, jak reszta Polaków. Niesamowite. 34 ludzi w komisji
i żadnego przecieku. Jak na Polskę, to chyba sukces, prawda?
A luty 2011 r. pan pamięta?
- Raport rosyjskiego MAK? Tak.
Pamiętam. Dwa miesiące szykowaliśmy odpowiedzi na ten ich raport.
Rosjanie napisali o alkoholu
we krwi gen. Błasika. O tym, że
naciskał na pilotów, żeby lądowali.
- Wie pan, dlaczego w naszym
raporcie nie ma o alkoholu we krwi generała Błasika? Bo poprosiliśmy Rosjan o
skalowanie przyrządów, którymi robili badanie. Jeżeliby to nadesłali, tobyśmy
napisali na podstawie ich badania, że to prawda. Ale ponieważ nie nadesłali,
to dla nas była to teza niewiarygodna.
A „zmieścisz się śmiało” mówi
Błasik?
- W naszym raporcie tego nie ma.
U nas jest „250 metrów, 100
metrów, nic nie widać”. To są jego słowa.
A „zmieścisz się śmiało”?
- To się znalazło, ale w innym
stenogramie, doktora Andrzeja Artymowicza. Ja nie powiem, że to nieprawda, ale
to jest odsłuch, a odsłuch prawie nigdy nie jest jednoznaczny, zwłaszcza
bardzo słabo słyszalnych wypowiedzi z tła kabiny.
Setki razy pan tego słuchał?
- Myślę, że więcej niż setki
razy.
Nie śniło się to panu?
- Chyba nie.
A te ostatnie sekundy? Każdy
widzi tę scenę - ludzie żyją, a trzy sekundy później już nie.
- No tak... Nie chciałbym, żeby
to źle zabrzmiało, że jestem nieczuły czy obojętny. Ale jak zacząłem pracę w
Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, to miałem trzydzieści parę
lat. I już na początku miałem spotkanie z rodzicami osiemnastoletniej
dziewczyny, która zginęła w wypadku lotniczym. Pamiętam, że tego dnia miałem
robić badania lekarskie do pracy. Nie przeszedłem tych badań, bo miałem
ciśnienie rzędu 180 czy 200 na 120 i lekarz powiedział: „Idź pan do domu i tam
sobie umrzyj”. Młody człowiek nie może przecież mieć takiego ciśnienia. Ale
potem - wypadek po wypadku, rok po roku - człowiek uczy się reagować na to
wszystko w miarę spokojnie.
Wracając do generała Błasika.
Fakt - ten rządowy 36. pułk nie był nadzorowany właściwie; był to fatalny
nadzór. Ale moi koledzy wojskowi powiedzieli szczerze, że tak jak Błasik
weszliby do kabiny tupolewa.
Bo?
- Bo chcieliby zobaczyć, jak
sobie radzi załoga w trudnych warunkach. On nie włączał się w proces
dowodzenia. Nie powiedział im, co mają robić. Nie wydał im polecenia.
Co ze słynną rozmową przez
komórkę braci Kaczyńskich?
- Ona odbyła się w czasie, gdy
dyrektor Mariusz Kazana z MSZ wszedł do kokpitu, żeby dowiedzieć się od pilotów
o warunkach na lotnisku. Zanim wyszedł, rozmowa braci już się skończyła.
Podczas rozmowy z bratem prezydent nie miał więc pełnej informacji o warunkach.
Czyli ci, którzy mówią, że ta
rozmowa powiedziałaby nam całą prawdę, z założenia się mylą?
- Tak uważam. Gdyby jeszcze coś
się nagrało, że „macie tu wylądować, bo taka jest decyzja prezydenta”, to mielibyśmy
jakiś dowód.
Powtórzmy - prezydent
rozmawia z Jarosławem Kaczyńskim w momencie, kiedy Kazana jest w kabinie?
- I kończy, zanim Kazana
wyszedł. Ja to często na spotkaniach klubów obywatelskich powtarzam, bo ludzie
o to pytają.
I są zawiedzeni?
- Są zawiedzeni. Bo mity są po
obu stronach. Ja niczego nie jestem w stanie na sto procent wykluczyć. Dyrektor
Kazana został poproszony do kabiny pilotów przez szefową pokładu, której
załoga wcześniej przekazała informację, że w Smoleńsku jest kiepska pogoda i
że może być problem z lądowaniem. Nie wie wszystkiego, bo jej wszystkiego nie
mówią. Wchodzi Kazana, żeby się dowiedzieć szczegółów, i wtedy dostaje pełną
informację. Oczywiście nie można wykluczyć, że idąc do kabiny pilotów, zajrzał
do salonu prezydenta, ale na pewno nie miał wtedy pełnej informacji od załogi o
warunkach, lotniskach zapasowych i możliwym czasie oczekiwania na poprawę
pogody nad Smoleńskiem.
Gdyby przez sekundę był pan
jak w teleturnieju „Milionerzy” i miał telefon nie do przyjaciela, ale do
kogoś, kto zna wszystkie odpowiedzi, to jak by brzmiało to kluczowe pytanie?
- Mimo wszystko, o czym
rozmawiał prezydent z bratem.
Zaprzecza pan sobie.
- Nie. Bo wtedy miałbym
stuprocentową pewność. Teraz mam tylko wiarygodną hipotezę.
29 lipca 2011 r.
przedstawiacie opinii publicznej wyniki badania komisji.
- Najpierw była konferencja
prasowa. Potem spotkanie z rodzinami. Pamiętam jak dzisiaj, że koledzy mówili,
że to będzie trwać jeszcze ze dwa tygodnie. A ja mówię: „Zobaczycie, za trzy
dni zapomną”. I rzeczywiście, za trzy dni Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. Dla mediów temat
Smoleńska zaczął schodzić na drugi plan.
Siedem lat temu to było.
- Najpierw pojechaliśmy z żoną i
córką nad morze na 3-4 dni. Potem wziąłem motoszybowiec, żeby trochę polatać po
Polsce i odpocząć od tego.
Kiedy Smoleńsk wrócił?
- Gdzieś tak zimą 2011-2012 były
pierwsze przecieki ze śledztwa. U nas nie było przecieków żadnych, a z prokuratury
co chwila ktoś coś wynosił. Zaczęło się od wysokości brzozy. Raz, że miała 15 metrów, to znów siedem
albo sześć. Myśmy nawet chcieli to zdementować, ale nie mieliśmy już materiałów,
bo wszystkie dowody oddaliśmy do archiwum. Poza tym co? Mieliśmy każdą bzdurę
dementować i sami biegać do mediów? I stanęło na tym, że to się wypali. Ale
okazało się, że to się nie wypaliło.
Kiedy się pan zorientował, że
to zaczyna być kula śniegowa kłamstw?
- Jak się pojawiła ta opowieść o
trotylu na wraku tupolewa. Wcześniej braliśmy udział w przygotowaniu filmu o
katastrofie w „National Geographic”. Myśleliśmy, że będzie to
klamra zamykająca ten temat. Jako ciekawostkę powiem panu, że autorzy wpletli
w film taką scenę - generał Błasik siedzi w kabinie pasażerskiej, ale ze
stolika - jak samolot się obraca - spada w zwolnionym tempie szklanka z grubym
dnem i nie z wodą. Kolor tego płynu nie był biały...
Sok jabłkowy?
- Mniej więcej ten kolor. Ale
szklanka z grubym dnem. Zażądaliśmy od producenta wycięcia tej sceny.
Wycięli?
- Oczywiście.
Kula śniegowa tak czy owak
się toczyła.
- Wracam z Krakowa po pokazie
tego filmu i jak dziś pamiętam: jest informacja, że samobójstwo popełnił
Remigiusz Muś - technik pokładowy tego jaka, któremu udało się wylądować przed
katastrofą tupolewa. I pamiętam, jak sobie powiedziałem: „Zaraz to
wykorzystają”. Jak dojechaliśmy do Warszawy, to w mediach już huczało, że nie
żyje jedyna osoba, która znała prawdę o Smoleńsku. Bo on twierdził, że
słyszał, jak Rosjanie wydali zgodę na zniżanie się do 50 metrów. Bzdura! Na
żadnym nagraniu tego nie było! Ale nierzetelne media zaczynały to podsycać.
Dzień później budzę się o
szóstej rano, czytam: „Trotyl na wraku tupolewa” - słynny tekst w
„Rzeczpospolitej”. Co z tego, że to bzdury?! Histeria zaczęła się nakręcać.
Uważa pan, że pod względem
tłumaczenia przyczyn katastrofy państwo zawiodło?
- Zawiodło. Ewidentnie. Ale
pewnie wielu myślało, że absurdalne teorie nie wytrzymają konfrontacji z
faktami. Tak niestety się nie stało.
Oglądał pan te wszystkie
smoleńskie występy Macierewicza? Nie miał pan ochoty walnąć czymś w telewizor?
- Jestem spokojnym człowiekiem,
ale byłem wściekły, że w państwie może dojść do takiej sytuacji, że jeden
polityk będzie mówił głupoty i te głupoty będą później retransmitowane przez
najróżniejsze media, a ludzie będą w to wierzyć. Swoją drogą uważam, że on nie wierzy w
zamach smoleński. Jest po prostu skrajnym cynikiem.
A Kaczyński wierzy?
- To jest trudniejsza sprawa.
Myślę, że on jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem.
Jest paru nieszczęśliwych
ludzi w tym kraju, którzy niekoniecznie wrzeszczą o kanaliach i zdradzieckich
mordach.
- Ja go nie tłumaczę, ale staram
się zrozumieć. Uważam, że on przestał wierzyć w zamach smoleński ponad pół roku
temu, kiedy powiedział, że może prawdy nie dowiemy się nigdy. Choć wciąż jest
ta nieszczęsna podkomisja smoleńska...
Był pan czasem zdziwiony, że
tam jest zbiór takich przedziwnych postaci?
- Jedni to robią dla pieniędzy,
inni dla splendoru. Niektórzy z nich może wciąż wierzą, a inni może zrozumieli,
że niezależnie od tego, jak się to skończy, zawsze będzie 5, 10, 12 procent
ludzi, którzy będą wierzyli, że był zamach. Więc idą w zaparte. Ale PiS mogło
przeprosić za te smoleńskie bzdury w kampanii w 2015 roku.
Powiedzieć ludziom, że pięć
lat robili z nich idiotów?
Naiwny pan jest!
- Myślę, że parę procent by
dodatkowo zebrali. Ja na ich miejscu bym tak zrobił.
Dlatego to oni rządzą, a
nie pan...
- Pewnie tak. Ale myślę, że by
zyskali, jakby powiedzieli, że sami zostali wprowadzeni w błąd.
Jakoś nie powiedzieli.
Zamiast tego Macierewicz zaczął wykańczać wojskowych członków komisji.
- Jednego rzucili do Bartoszyc
koło obwodu kaliningradzkiego. Brygada zmechanizowana. Drugiego do Żagania.
Brygada czołgów. Kogoś do Brygady Strzelców Podhalańskich. Kogoś do jednostki
lotniczej, ale nie pozwolili mu latać.
Myślał pan, jak się na panu
zemszczą?
- Wiedziałem jak - zabiorą mi
pracę. I zabrali. Według ustawy to by było nielegalne, więc zmienili prawo
lotnicze.
Kaczyńskiemu to wszystko
rozpada się w rękach, bo guzik mają. Macierewicz się miota, Berczyński
uciekł... Ma pan poczucie, że pan wygrał?
- Jest takie starohinduskie
powiedzenie: jeżeli wystarczająco długo siedzisz nad brzegiem Gangesu, to
zobaczysz przepływające ciało twojego wroga.
Już ten moment nadszedł?
- Być może. De facto druga osoba
w państwie - Macierewicz, który latał gulfstreamem, zanim wsiadł do niego
prezydent - jest na kompletnym marginesie.
Pan kiedyś widział
Macierewicza? Spotkaliście się?
- Raz, w Sejmie. W Sali
Kolumnowej.
Był kontakt wzrokowy?
- Tak.
Jak Tyson i Holyfield, prosto
w oczy, kto wytrzyma dłużej?
- Nie. Tym bardziej że on jest
trochę jak Kaszpirowski, odin, dwa, tri... On każdego jest w stanie
zahipnotyzować. Wielu kolegów nie zgadza się z moją teorią, ale facet jest po
prostu genialny, jeżeli chodzi o wpływ na ludzi. I ten jego talent oratorski!
On może powiedzieć każde kłamstwo.
... tak jakby w nie wierzył.
- Myślę, że jego by wariograf
nawet nie sprawdził. Jest taka grupa ludzi, która na wariografie wygrywa.
Poznają pana ludzie na ulicy,
w sklepie?
- Czasem.
Miał pan sytuacje
niesympatyczne?
- Dużo rzadziej niż sympatyczne.
W większości przypadków słyszę: „Jesteśmy z panem, trzymamy kciuki,
powodzenia, jak pan to wytrzymuje, proszę się nie dawać temu i owemu”.
A jak pan z żoną siedzi sobie
przy kominku i żona pyta: „Maciek, a ty co o tym Smoleńsku myślisz?”...
- W czasie badania wypadku nie
rozmawialiśmy o Smoleńsku prawie w ogóle. Potem też niewiele. Generalnie wolę o
tych tragediach w domu nie mówić... Miałem kiedyś takie zdarzenie. Wracam do
domu. Jest piątek, początek września. I dostaję telefon, że jest wypadek.
Radom-Piastów. Śmiertelny, dwie osoby nie żyją, motolotnia. Przyjeżdżam na
miejsce wypadku, atmosfera piknikowa, dookoła ogródki działkowe i wszędzie
czuć zapach grilla. A na środku łąki zniszczona motolotnia i dwa ciała.
Chłopak i dziewczyna. Jakieś 18-19 lat. Wyglądają, jakby spali. Żadnych
obrażeń.
15 metrów od tego miejsca są już kamery, stacje telewizyjne kręcą.
Jest policja. Przyjeżdżają rodziny tych dwojga. Ojciec - który uczył tego
chłopaka latać - rzuca się na syna i zaczyna go podnosić. Krzyczy do niego:
„Obudź się! Chodź, idziemy na loty!”. Matki mdleją, nie ma im kto podać
środków uspokajających. Nie ma nic. Jednocześnie po miejscu wypadku chodzi
pilot drugiej motolotni. Bo oni lecieli we dwie motolotnie i ta z młodymi
zderzyła się z tą drugą. Tamten wylądował i przeżył, a tym złamało się
skrzydło i zderzyli się z ziemią. Koleżanka, z którą byłem na tym wypadku,
woła: „Schowajcie tego człowieka, bo ten ojciec rzuci się na niego i coś mu
zrobi!”. Idę więc do tego ojca, odciągam go od dziecka i zaczynamy rozmawiać.
Robię za psychologa. Skończyliśmy pracę, wróciłem do domu...
I ja o tym wypadku ze swoją żoną
nie rozmawiałem ze dwa lata. W ogóle z nikim nie rozmawiałem, to było tak
traumatyczne przeżycie. Znacznie bardziej niż wtedy, gdy na miejscu wypadku zastawaliśmy
spalone lub zmasakrowane ciała ofiar.
Gdyby władza się zmieniła i
zaproponowano panu, żeby pan odbudował to, co zniszczono, czyli zespół do
badania wypadków lotniczych, to co by pan zrobił?
- Tak daleko nie sięgam.
Ale gdyby.
- Mam 51 lat, jeszcze są dwa
lata PiS, a może kolejne cztery. To będę miał 57 lat. Budować coś od podstaw,
znowu? Prosić kolegów, żeby ponownie zawierzyli państwu i poświęcając posady w
prywatnych firmach, odbudowywali system badania wypadków lotniczych? A potem
przyjdą jacyś następni i znowu to zniszczą? Nie wiem. To strasznie smutne, ale
pewne rzeczy będą nie do odkręcenia, a naprawa wielu będzie trwała nie lata,
lecz dekady. Ktoś to jednak będzie musiał zrobić.
Rozmawiał Tomasz Lis
Dr Maciej Lasek (ur. 1967) jest inżynierem,
specjalistą od mechaniki lotu, pilotem oraz instruktorem szybowcowym i
samolotowym. Od maja 2010 do lipca 2011 r. szefem podkomisji lotniczej w
Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która badała
katastrofę prezydenckiego samolotu w Smoleńsku. Od 2012 do 2016 r.
przewodniczył Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (aby go odwołać,
PiS zmieniło ustawę Prawo lotnicze)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz