Praca
dla Jarosława Kaczyńskiego to mieszanina profitów przeplatanych upokorzeniami.
To szkoła przetrwania, w której potrzebne są krótka pamięć i giętki kręgosłup.
Politycy
rządzącego obozu, którzy przy Kaczyńskim są pionkami, na zewnątrz, wobec
niepisowskiej części społeczeństwa, korzystają z potęgi władzy, jaką daje im
właśnie prezes. Muszą się ugiąć przed jednym człowiekiem po to, aby móc reszcie
rozkazywać. Ten rachunek wciąż wydaje im się opłacalny, straty moralne zaś są
wpisane w koszty.
A te są niemałe.
Jak trzeba, to Kaczyński powie coś dobrego o ministrze Ziobrze, ale
potem umie go subtelnie zgasić, jak podczas jego sporów z prezydentem Dudą czy
ostatnio na konwencji PiS. Daje nadzieję Patrykowi Jakiemu, człowiekowi
Ziobry, na kandydowanie na prezydenta Warszawy, ale zaraz wyciąga z rękawa
Michała Dworczyka. Potrafi wspierać wicemarszałka Terleckiego w jego walce z
wicepremierem Gowinem, ale nagle wychodzi na konferencję z ministrem nauki,
aby poprzeć jego projekt reformy szkolnictwa wyższego. Wychwala premiera
Morawieckiego, ale ni z tego, ni z owego nakłania byłą premier Szydło do
bronienia nagród dla rządu, od których Morawiecki wcześniej się odciął. A potem
odwraca się od Szydło i wypiera się swoich słów. Po czym pozwala, aby zgotowano jej wielką owację podczas konwencji.
Długo bronił Antoniego Macierewicza w jego bojach z prezydentem, aż raptem
poświęcił ministra obrony bez mrugnięcia okiem.
Nikt nie może być pewny dnia ani godziny. Najczęściej nie ma argumentów,
dlaczego ktoś został wywyższony albo poniżony. Ten brak wyjaśnień jest
nieodłączną częścią całego systemu. Kaczyński nie może tłumaczyć swoich
decyzji, bo byłaby to oznaka słabości. Szachiści też nie tłumaczą swoich ruchów
publiczności. Kaczyński wobec swoich ludzi potrafi być zaskakująco wyrozumiały
albo nadzwyczaj mściwy, nie ma tu reguły i z tego też płynie władza prezesa
PiS. On mówi: „zaufajcie mi”.
Ludzie Kaczyńskiego muszą być gotowi na gwałtowne branie
zakrętów razem z nim, bez zapiętych pasów,
na powtarzanie przekazów, które są ze sobą sprzeczne do tego stopnia, że
trzeba czasami wymyślać nową logikę. Niedawno Ryszard Czarnecki na pytanie, czy
nagrody dla rządu były słuszne czy nie, odpowiedział, że obie opinie są
prawdziwe.
To ludzkie i intelektualne
poświęcenie dla Kaczyńskiego, gotowość do uczestniczenia w jego ryzykownych
konstytucyjnie, prawnie i moralnie projektach, jest zasadniczym spoiwem PiS,
niepisanym statutem. Prezes Kaczyński musi sobie zdawać sprawę, że wymaga
wiele, bo czasami schowania do kieszeni honoru
przez dorosłych mężczyzn, ojców rodzin, postaci w swoich środowiskach
szanowanych, którzy muszą się tłumaczyć żonom, krewnym, znajomym z takiej
uległości wobec niego. Dlatego zapewne jest tak wyczulony na wszelkie przejawy
buntu, które zawsze chce gasić w zarodku. I ma straszak ostateczny, którego
użył ostatnio, zmuszając ministrów do rezygnacji z nagród, a swoich posłów do
zgody na obniżenie uposażeń - groźbę niewpisania na listę w kolejnych wyborach.
Ale paradoksalnie właśnie to, że użył otwarcie tego argumentu, pokazuje,
że może po raz pierwszy od wyborów w 2015 r. nie był całkowicie pewien reakcji
swojego otoczenia. Potem jeszcze raz jego rozkaz o zwrocie premii do połowy
maja przypomniała rzecznik Mazurek i także zagroziła konsekwencjami. To się
wcześniej nie zdarzało, bo nie musiało. Ujawniła się może granica lojalności:
jeśli uposażenia posłów mają być tak niskie, to może zacięta walka o miejsce na
liście wyborczej nie ma sensu?
Kryzys sondażowy pokazał zatem na chwilę szwy władzy Kaczyńskiego nad
swoim obozem, które jeszcze nie puszczają, ale są naprężone. Może w partii jest
tak samo jak w całym społeczeństwie - największe emocje budzą nie ustrojowe
„abstrakcje”, trybunały i trójpodziały władz, ale konkretne pieniądze.
Zwłaszcza że Kaczyński zbudował specyficzne konsorcjum partyjno-państwowe,
gdzie on sam jest głównym pracodawcą.
Jak twierdzą niektórzy
politologowie, stan demokracji w państwie jest ściśle związany ze stylem
sprawowania władzy w partii rządzącej. Zwłaszcza
jeśli to ugrupowanie jednocześnie rozmontowuje wszystkie bezpieczniki ustroju,
jak to robi PiS. Wtedy państwo upodabnia się do partii, powoli się z nią
utożsamia, przejmuje jej reguły. Premier, ministrowie, urzędnicy, szefowie
państwowych spółek i publicznych mediów w wielu przypadkach są podwładnymi
szefa partii rządzącej i koalicji Zjednoczona Prawica, zatem powinni wykonywać
jego polecenia.
Przy większości w Sejmie i Senacie to komitet polityczny PiS pełni rolę
parlamentu. To tam powstają projekty ustaw i skład rządu. Wszak po dymisji
premier Szydło rzecznik PiS Beata Mazurek ogłosiła, że Szydło złożyła
rezygnację z funkcji „na ręce Komitetu Politycznego”. To decyzja partii usunęła
Misiewicza z państwowej funkcji, bo samo państwo było za słabe. To Kaczyński
ostatecznie zdecydował, że ministrowie Morawieckiego oddadzą pieniężne premie i
to on ukarze ich, jeśli tego nie zrobią. Nie istnieje powaga państwowego
urzędu, jeśli o losie urzędnika decyduje, formalnie biorąc, prywatna osoba.
To z kolei wpływa na świadomość ludzi Kaczyńskiego: państwo jest terenem
eksploracji, ale przede wszystkim liczy się pozycja w ugrupowaniu, w
personalnym rankingu przywódcy. Kiedy traci się wpływy, jest się już chodzącym
zombie, a państwowa funkcja przestaje cieszyć, staje się atrapą. Przekonali się
o tym choćby Szydło czy Waszczykowski, którzy status zombie musieli znosić
wyjątkowo długo.
Dla prezesa PiS, co potwierdza wiele jego wypowiedzi, partia, jej
trwałość i spójność są najważniejsze. Państwo daje władzę, ale partia daje
życie. Zwłaszcza kiedy władzy nie ma, a w biografii lidera PiS ten stan trwał
znacznie dłużej niż bycie u władzy, i to on wykształcił odruchy obronne.
Dlatego Jarosław Kaczyński może czasami przysypiać, dawać poharcować, ale jest
w swojej partii dyktatorem - to jego twierdza.
Można odnieść wrażenie, że
skład władz ugrupowania znacznie bardziej zajmuje prezesa PiS niż dobór ministrów,
a nawet premiera. Żaden z szefów rządu za
czasów PiS, poza okresem, kiedy premierem był sam Kaczyński, de facto nie
pełnił w partii znaczącej roli: ani Marcinkiewicz, ani Szydło, ani Morawiecki.
Widać to także po dzisiejszych wicepremierach: Gowin to były działacz
Platformy, Gliński - Unii Wolności, Ziobro to skruszony „zdrajca”, a
Czaputowicz - eksperyment, zupełnie spoza bajki PiS. Zdymisjonowany Szyszko
jest wciąż o wiele ważniejszy niż wielu aktualnych szefów resortów. Na 22
konstytucyjnych ministrów naprawdę istotnych polityków PiS jest trzech:
Brudziński, Kamiński i Błaszczak. To nieco
ponad 10 proc. składu rządu. Tak wygląda gabinet PiS. Bo nie w rządzie
ulokowane są prawdziwe emocje prezesa; te uczucia są w partii, którą zarządza -
jak powiedziałby Max
Weber - poza wszelkimi „naiwnościami
etycznymi”. Obowiązuje lojalność, a przynajmniej gwarantowany brak sprzeciwu.
To jest kryterium doboru ludzi.
Układanie pasjansów personalnych jest, zdaje się,
ulubioną rozrywką Jarosława Kaczyńskiego, polityka nieufnego, w polityce
posługującego się ludźmi bez większych sentymentów, traktującego ich wedle wyznaczonych
zadań. I porzucającego ich, gdy zadanie już wykonane, a działacz zużyty. Z
pierwszego rzędu powypadali politycy, którzy przez jakiś czas cieszyli się
wielkimi wpływami, ale nagle światło gasło. W taki cień obsuwa się Antoni
Macierewicz, jest w nim już Beata Szydło. Ale przecież nie ma pewności, że
nagle nie zostaną odkurzeni, że Szydło triumfalnie nie powróci nawet na funkcję
premiera, przy aplauzie dla geniuszu Kaczyńskiego, który ją na chwilę schował,
aby się wzmocniła. A Macierewicz nie dostanie zielonego światła na oficjalne
już ogłoszenie zamachu.
Zdarzają się odsunięcia incydentalne, spowodowane jakimś rozczarowaniem
prezesa, chwilową irytacją, czego doświadczyli choćby Adam Hofman czy Marcin
Mastalerek. Później zaczynają się podchody. Najpierw do medialnego obiegu
postanowił wrócić Hofman, potem dołączył Mastalerek, wszędzie ich teraz pełno.
Zapewne liczą, że znowu znajdzie się dla nich miejsce, że niełaska się
skończy. W końcu wrócili - co prawda za cenę żenujących upokorzeń - Ziobro czy
Kurski, chociaż mówili o Kaczyńskim okropne rzeczy.
W PiS słychać, że obu spin doktorów zgubiła nadmierna pewność siebie,
przekonanie, że rozgryźli Kaczyńskiego, że są od niego młodsi i cwańsi. Plotka
głosi, że Mastalerek, w kampaniach wyborczych w 2015 r., podczas telefonicznych
rozmów z Kaczyńskim udawał, że traci zasięg i nie słyszy zaleceń prezesa. Ale
Kaczyński nie po to przez lata budował partię, aby nie wiedzieć takich rzeczy.
Odsunięcie Mastalerka miało być odstraszającym dla innych przykładem, podobno
Kaczyński odrzucał wszelkie za nim wstawiennictwa. Intuicyjnie wyczuwał tu
jakąś granicę.
Wyrzuceni i secesjoniści
odchodzili w różne strony, nieraz pracowicie kopiąc głębokie rowy oddzielające
ich od PiS. Ale też spora grupa wróciła na
łono partii matki, w tej czy innej formie (Ziobro np. jako koalicjant i
sojusznik). Ta grupa powracających jest chyba najbardziej dyspozycyjna i
posłuszna Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dostają specjalne, trudne zadania. Nie ma
od nich już powrotu do jakiejkolwiek, nazwijmy to, normalności. Oni już tam
byli. A i tak już na zawsze będą podejrzani, otoczeni nieufnością, obserwowani
uważnie przez partyjny zakon. I tym bardziej będą lojalni. Bo druga zdrada nie
będzie wybaczona.
Na każdym odcinku, w każdej instytucji i instancji Kaczyński ma swoich
ludzi. Premier i ministrowie bez przerwy składają raporty na Nowogrodzkiej,
marszałkowie Sejmu i Senatu wysłuchują poleceń co do trybu procedowania ustaw,
a parlamentarzyści głosują pod sznurek. Wymiar sprawiedliwości już został opanowany,
Trybunał Konstytucyjny pracuje posłusznie, w spółkach siedzą wskazani ludzie, w
centralnych urzędach także. Ostatnie lata kadencji parlamentarnej to nieustanne
pasmo incydentów, nadużyć, łamania demokracji w stylu wcześniej niespotykanym.
Personalnymi symbolami tych obyczajów i manier stali się posłowie Pawłowicz i
Piotrowicz, także, niestety, marszałkowie Kuchciński i Karczewski.
W tym procederze biorą udział szeregowi posłowie i senatorowie, po
dużej części dość anonimowi, bo bez indywidualnego znaczenia. Wykonawcy
głosują, jak się im każe, powtarzają codziennie komunikaty dnia, wypełniają
sobą większość sejmową. Można odnieść wrażenie, że wielu z nich prezes wręcz
nie kojarzy; są, bo są, mija ich ławy z obojętną twarzą, mimo że wszystkie gną
się w pokornych ukłonach. Tę wiernopoddańczość chyba najlepiej obrazują
posłowie, którzy siedzą podczas obrad tuż za Kaczyńskim i Terleckim.
Wałęsa miał swojego, jak go nazywano, kapciowego. Kaczyński ma swoją
wersję, jeden z posłów odkurza kołnierz prezesa (nazywany jest łupieżowym),
inny baczy, czy aby ktoś obcy nie zbliża się za blisko. Trwa nieustanna
przepychanka o miejsce jak najbliżej Kaczyńskiego, widać to było choćby podczas
tzw. miesięcznic, ktoś przesuwa się do przodu, ktoś do drugiego rzędu, byle
bliżej. Kiedy tylko ktoś zauważy poufałą rozmowę z prezesem, notowania
człowieka rosną niebotycznie, a nieprzyjęcie na posłuchanie przy Nowogrodzkiej
spycha w otchłań rozpaczy.
Ale też taki system nigdy nie jest do końca szczelny. Ludzie są posłuszni
i dają się poniżać wtedy, kiedy spodziewają się korzyści przewyższających te
dyskomforty. Jeśli notowania PiS trwale spadną, to skurczą się przyszłe listy
wyborcze, mniej będzie tzw. miejsc biorących, a zwiększy się kolejka do
intratnych posad. Silniejsza będzie skłonność do robienia geszeftów życia,
ustawiania rodziny i znajomych, a wykrywanie tego procederu przez media
powiększy wizerunkowe kłopoty i koło się zamknie.
Mniejsza będzie też pewność uniknięcia kary za wątpliwe prawnie i
konstytucyjnie działania, których partia oczekuje od swoich działaczy lub ludzi
przez nią rekomendowanych. Część dworu prezesa zapewne już wie, że poza PiS nie
ma dla nich przyszłości. Ale zwłaszcza ci młodsi, z ministerstw, mediów
publicznych, prokuratur, rządowych agencji, mogą pomyśleć, że trzeba będzie żyć
bez parasola PiS. Że stracili już trochę twarzy, ale kawałek jeszcze pozostał. Bo przyjdzie kiedyś nowy kierownik i
zapyta jak jeden z szefów opanowanych przez PiS instytucji: to pan tu jeszcze
pracuje?
Poza tym każda rozrastająca się struktura traci w końcu sterowność.
Kaczyński nie jest w stanie panować nad każdym paskiem w TVP, tweetem w internecie, nad decyzjami personalnymi, zwłaszcza
w terenie, niemądrymi uchwałami radnych ze swojej partii itd. A przy modelu
ustrojowym, jaki sam wprowadził, każda głupota jego ludzi obciąża go osobiście,
bo wszyscy są przekonani, że sprawca musiał mieć przynajmniej milczącą zgodę
prezesa.
System Kaczyńskiego, jego sposób zarządzania ludźmi i państwem, na
początku zdający się łatwy i atrakcyjny, okazuje się w końcu przytłaczający i
ryzykowny. Wszystko, co powie TVP Trybunał Konstytucyjny, Krajowa
Rada Radiofonii i Telewizji, Rada Mediów Narodowych, prokuratura, agencje
rządowe, wkrótce zapewne Sąd Najwyższy, każdy poseł, minister, wojewoda, radny
i posłanka Pawłowicz, nawet co bardziej zaangażowani
publicyści - to tak jakby Kaczyński
powiedział. A jeśli ktoś wyrazi się ewidentnie szkodliwie dla PiS i nie
zostanie od razu zganiony, to znaczy, że prezes nie ogarnia.
Na tym polega pułapka, którą sam na siebie zastawił szef rządzącego
obozu. W innym systemie różnice zdań, ocen, byłyby dowodem na to, że panuje
pluralizm, że niezależne instytucje mają własne zdanie. Są bezpiecznikami,
które chronią władzę przed podejrzeniami o wszechmoc, nieudolność czy złą wolę.
Ale Kaczyński sam programowo nie chciał takiego modelu państwa. On z nim przez
lata walczył.
W liberalnym systemie brak ślepej lojalności ludzi nie jest katastrofą,
przeciwnie, jest oznaką demokratycznego zdrowia. W świecie Kaczyńskiego oznacza
sypanie się władzy. Nieprzypadkowo mówiło się ostatnio o chaosie, braku
jednolitego przekazu PiS. Że jak prezesa nie ma, bo jest chwilowo chory, to
każdy mówi, co chce. Takie szczere utyskiwania politycznych komentatorów, że
prezes wszystkiego nie nadzoruje, najlepiej pokazują, do jakiego stanu
doprowadził państwo Kaczyński.
Po 28 latach polskiej demokracji leczenie przywódcy z powodu alergii
prowadzi do potężnego kryzysu. Jeśli mówi się z zachwytem, że Kaczyński powrócił
i znowu - w kwestii nagród - przywrócił narrację PiS, nie dostrzega się faktu,
że nikt nie był go w stanie w tej roli zastąpić. Że nieprzypadkowo nie znalazł
się w PiS jeden zdolny polityk, który zrozumiałby, co należy zrobić, i -
zwłaszcza - nie bałby się działać.
Kaczyński wciąż jest w stanie
wyrzucić z partii i rządu każdego, kto mu się nie spodoba. Jest w mocy wprowadzić ex post dowolną represję za niekorzystne dla PiS działania członków
swojego ugrupowania i tysięcy urzędników. Ale przy tak rozbudowanej machinie
nie jest już w stanie działać prewencyjnie. A koszty autorytarnej metody
stosowanej przez Kaczyńskiego stale rosną, nawarstwiają się. Ludziom wciąż może
podobać się „silna ręka” przywódcy, ale coraz mniej podoba się im to, co z niej
wypada.
I mogą w końcu zrozumieć, że to
nie wyjątki, przypadki, ale nieuchronny skutek przyjętej przez przywódcę
metody rządzenia państwem i ludźmi. Na łatanie tych wizerunkowych szczerb może
w końcu zabraknąć w budżecie pieniędzy.
Już dziś niektórzy prawicowi publicyści zastanawiają się, co będzie,
kiedy Kaczyński uda się na polityczną emeryturę. I sami są przerażeni swoimi
wnioskami, bo przewidują rozpad PiS. Nie piszą jednak najważniejszego: że
prawdziwym źródłem ich strachu jest sam Kaczyński, który zbudował absolutnie
prywatną partię, władzę i państwo. A politycy PiS i ich ludzie - ustawiani, powtarzający
jak marionetki zdania centrali, przełykający wszystkie upokorzenia, zakręty i
absurdy - dla własnego interesu przyłożyli do tego rękę.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz