Wybuchła wojna, a
mały Zelman Birenfeld ma tylko sześć lat. Za chwilę zostanie sierotą, a dorośli
podzielą się na dwie grupy: jedni będą chcieli Zelmana uratować, zaś inni zabić
Paweł Reszka
Chłopiec jest
bystry i zaradny. Szybko nauczył się paść krowy. Potrafi się przeżegnać. I
kłamać, że ma na imię Władek.
Wszystko to daje stabilizację, ale kruchą, bez immunitetu od śmierci.
Zresztą Zelman może to opowiedzieć sam: „Przyszła jakaś kobieta do mojego
gospodarza i mówi: »Co wy, Żyda trzymacie?«. Mój gospodarz dał jej prowiantów
trochę i prosił, by go nie zdradziła, bo przecież za to go śmierć czeka. Nie
wygonił mnie, bo była zima i żal mu było. Taki sam dobry był, jak i przedtem”.
Dobry gospodarz (znamy jego nazwisko - to Stefan Michałek ze wsi Łąka) i
zła kobieta. Oboje są Polakami.
I co o tym myśleć?
Powinniśmy być dumni z postawy gospodarza Michałka? Czy raczej wstydzić
się z powodu zachowania złej kobiety? Czy dumę albo wstyd da się ubrać w
paragrafy? Zapisać ustawowo?
I
Muzeum Polaków
Ratujących Żydów im. rodziny Ulmów w Markowej. Wieś Markowa leży na
Podkarpaciu - dwadzieścia kilka kilometrów od Medyni Głogowskiej, rodzinnej
wsi małego Zelmana.
O Medyni mało kto słyszał, zaś Markowa jest słynna. To za sprawą muzeum
i losów polskiej rodziny Ulmów, która ukrywała Żydów. Los Ulmów (małżeństwo z
sześciorgiem dzieci) i ich podopiecznych był tragiczny. Wszyscy zostali
zamordowani.
To dowód, że Polacy w trudnym
czasie potrafili zachować się bohatersko.
Gdy Izrael i USA zaprotestowały przeciw nowelizacji ustawy o IPN,
Mateusz Morawiecki przywiózł do Markowej zagranicznych dziennikarzy, by
pokazać, że mamy prawo być dumni z naszej historii.
Przeglądam księgę pamiątkową. Pod datą 02.02.2018 premier napisał:
„Pamięć o Polakach ratujących Żydów pozostanie
- musi pozostać - zawsze żywa”.
Premier ma rację. Ale co zrobić z ciemną stroną naszej pamięci?
II
Ekspozycja w muzeum w
Markowej zaczyna się podobnie jak opowieść małego Zelmana: „Było nam przed
wojną dobrze”.
Tata Zelmana Mozes prowadzi sklep spożywczy. Mama Gizela nosi kury i
gęsi na targ w Rzeszowie. Mają krowę, trochę pola. Chłopak bawi się ze swoimi
czterema braćmi.
W Markowej podobnie. Można obejrzeć fragmenty przedwojennych
amatorskich filmów, które opowiadają o życiu żydowskiej społeczności. Kamera
prowadzona niewprawną ręką
pokazuje żydowskich chłopców
(pewnie w wieku naszego bohatera) przed wejściem do chederu. Cięcie. Nobliwi
obywatele patrzą w obiektyw. Cięcie. Młodzieńcy z pejsami wymałpiają się do
kamery. Cięcie.
A teraz dziewczyny: usta wściekle wymalowane, fryzury najmodniejsze na
chłopczycę, letnie sukienki (krój też jak z filmu), korale. Jednym słowem,
zaszalały. W Warszawie albo w Krakowie - OK. Ale tutaj? Na podkarpackiej
prowincji? Aż trudno uwierzyć.
Jeszcze trudniej uwierzyć, że już za chwilę zostaną zgwałcone i
zamordowane. A cały świat z czarno-białej taśmy i z przedwojennych wspomnień
Zelmana przestanie istnieć.
III
Świat zniknął szybko.
Zelman zapamiętał, że na początku był rabunek: „Niemcy przychodzili do domu
ciągle. Zabierali nam siano i co było drogie i dobre w domu zabierali”. Ojciec
musiał oddać sklep. Sprzedał krowę. W styczniu 1942 roku Żydzi dostali rozkaz
wyprowadzki do getta w Rzeszowie.
Tu historia Zelmana i całej rodziny robi się nietypowa. Bo w odróżnieniu
od większości Żydów Birenfeldowie nie posłuchali rozkazu.
Gdyby poszli do Rzeszowa, dostaliby się w tryby operacji „Reinhardt”: najpierw koncentracja w gettach lub obozach przejściowych,
potem transport do niemieckiego obozu śmierci.
Podkarpackich Żydów wożono do Bełżca. 275 na 263 metry. Rampa na 20
wagonów, rozbieralnia, magazyny na rzeczy, trzy wieże strażnicze, kilka
baraków obsługi.
Najważniejszymi budynkami były „niby-łaźnie”,
czyli komory gazowe. Sufit na wysokości ledwie dwóch metrów - dawało to znaczne
oszczędności w zużytym gazie i przyspieszało proces. Jedno gazowanie? 15-20
minut. Przepustowość (śmierć plus kremacja) - 4-5 tys. osób dziennie.
Wszystko polegało na oszustwie i szybkości. Ludzie z transportu nie
widzą dołów, zwłok, żadnej śmierci. Idą tylko do łaźni. Jeśli działać
sprawnie, do końca nie zorientują się, dokąd trafili.
W Bełżcu mordy trwały ledwie kilka miesięcy - od marca 1942 r. do końca
roku. Zginęło około 600 tysięcy Żydów, 1500 Polaków, którzy zostali złapani na
ukrywaniu współbraci, i liczona w tysiącach, ale nieokreślona ściśle liczba
Romów.
IV
W muzeum w Markowej
są plakaty z niemieckimi zarządzeniami, które
regulowały życie okupowanej Polski. W tym ten najważniejszy: „Żydzi, którzy bez
upoważnienia opuszczą wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. Takiej
samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę”.
Ma to przypominać, kto był sprawcą Holokaustu. Przywracać proporcje
pamięci.
Czy te są zachwiane? Tak. I łatwo to wytłumaczyć. Niemcy zadawali śmierć
na przemysłową skalę. Obozy zagłady były budowane na odludziu. Dobrze zamaskowane.
Relacji świadków prawie nie ma.
Mówią tylko tacy jak Zelman: nie posłuchali rozkazu i jakoś udało im się przeżyć. Przymierali głodem. Bali się. Często
patrzyli na śmierć bliskich. Dobrzy ludzie mieli imiona i nazwiska.
Tak samo było z oprawcami.
Śmierć i cierpienie w obozie były zadawane metodą fabryczną. Na wsi albo
w miasteczku były metody chałupnicze.
V
Archiwum Żydowskiego
Instytutu Historycznego. Przeglądam teczki ze wspomnieniami ocalonych.
Sygnatura 301/2742. Józek Lichter, sąsiad i rówieśnik Zelmana: „W
styczniu bał się gospodarz mnie dłużej trzymać i wygonił w świat. W ostatniej chwili dał mi adres jakiejś kobiety i
kazał mi tam u niej próbować szczęścia. Poszedłem do drugiej wsi i błagałem o
nocleg i o pracę. Było mi zimno i byłem głodny (...)”.
Sygnatura 301/1348. Fryda Einsiedler, lat 12, dziewczynka, zamieszkała
w Grodzisku (25 km
od Markowej): „Jakieśmy były głodne! I opuszczone, brudne; że się tak wyrażę,
wszy nas gryzły, było okropnie! Tam na polu były takie kupy gałęzi, myśmy
sobie zrobiły taką dziurę i tam siedziały. (...) Jedna kobieta zobaczyła dym,
podeszła do nas i powiedziała, żebyśmy się nie bały. Umówiła się z babcią, że
przyniesie chleb za spódnicę. (...) Zobaczył nas i czekał, aż wyjdziemy. (...)
Myśmy strasznie płakali. Babcia do niego mówiła po imieniu, bo go znała;
prosiła, że my takie młode, że chcemy żyć. Ale on nie miał litości. (...) Było
już ciemno. Słyszałam z daleka krzyk babci i siostry. Potem ich nigdy więcej
nie widziałam”.
Sygnatura 301/1501. Diana Grinbaum z Łańcuta (10 km od Markowej),
wykształcenie wyższe, referentka naukowa: „Przed samym domem doszła do mnie
sąsiadka Polka i powiedziała, że ktoś doniósł na gestapo i wszystkich 9-10
[Żydów] razem z matką rozstrzelano. Do domu nie poszłam, bo nie miałam po co.
Kręciłam się bez celu i wtedy
zupełnie obca osoba, wiejska nauczycielka, zabrała mnie do siebie”.
Sygnatura 301/2990. Miriam Merkrabs urodzona 11 lipca 1936
r. w Pantalowicach (15
kilometrów od Markowej): „[Polska gospodyni] wiedziała,
kto ja jestem, ale jej mąż i pięciu synów nie wiedziało. To byli bardzo biedni
ludzie. Czasem całymi dniami nie było co jeść. (...) Raz zobaczyłam w kościele
w Trembowli jedną kobietę, która uczyła się u mamusi szyć. Ona śmiała się do
mnie, ale ja udałam, że jej nie znam, bo się bałam, że powie Niemcom. Przed
kościołem czekała na mnie i opowiedziała mi, że mój tatuś i mamusia ukrywali
się przez trzy tygodnie w życie, a potem Niemcy ich złapali i zabili. Ta
kobieta pytała, gdzie ja mieszkam, ale ja nie chciałam jej powiedzieć. (...)
Gdy przyszli Rosjanie, bardzo się ucieszyłam. Gdy [gospodyni] powiedziała synom
o mnie, żałowali, że nie wiedzieli, bo by mnie wydali Niemcom”.
VI
Zaglądam do teczki o
sygnaturze 301/2745. Tu jest relacja małego Zelmana
Birenfelda. Zauważam, że z jego dziecięcych wspomnień w pewnym momencie
znikają Niemcy, gestapowcy, żandarmi.
Oni są gdzieś daleko w getcie, w
Rzeszowie.
Zelman z rodziną są tułaczami. Mają tylko siebie i otaczających ich
polskich sąsiadów. A ci są jak linia funkcji sinus - raz szlachetni, raz
podli, raz serdeczni, raz interesowni.
„Rodzice chowali się w lesie. Bez
dzień w lesie, a w nocy u gospodarza w szopie nocowali. Jednemu zaufanemu
daliśmy wszystko, co mieli[śmy]: ubranie, meble, rzeczy za to, że nas skrywał w
nocy u siebie w szopie”.
„Ojciec mi kazał pójść do jednego
gospodarza na robotę za pastucha, bo nie byłem podobny na Żyda. Tam byłem 3-4
dni, a potem powiedział gospodarz, że mnie prowadzi do ojca i zamiast tego
poprowadził na posterunek, by mnie na śmierć wydać”.
„Policja była polska. I dobry
posterunkowy pytał mnie, czy chcę zginąć. Chciałem zginąć, bo myślałem, że
rodzice nie żyją i było mi już wszystko jedno.
Na posterunku poradzili mi, bym poszedł na drugą wioskę, bo nie jestem podobny
na Żyda. Pouczyli, jak się przeżegnać, jak się do roboty zabrać i wyprawili
mnie w drogę, życie mi uratowali”.
„Dowiedzieli my się, że jakaś
dziewczyna podpatrzyła w lesie kryjówkę i wydała rodziców i ich zastrzelono, a
wujek przestrzelony gdzieś uciekał”.
VII
Muzeum w Markowej
opowiada tę historię nieco inaczej. Żydzi i Polacy są ofiarami.
Niemcy są źli. Polacy są dobrzy, a Żydzi są im wdzięczni za okazaną pomoc.
W centralnym miejscu jest historia Ulmów. Józef i Wiktoria, choć mają
aż szóstkę dzieci, przyjmują na przechowanie tułaczy: Saula Goldmana z Łańcuta
i jego czterech synów. Gołdę Grunfeld i Leę Didner z córką.
Doniósł na nich Włodzimierz Leś, granatowy policjant z Łańcuta. Zrobił
to z rozmysłem, bo chciał przejąć majątek Goldmana, który miał w czasowej
opiece. Leś został zabity z wyroku AK.
Spędzam w muzeum w Markowej blisko trzy godziny. Oglądam filmy. Słucham
relacji świadków. Największe wrażenie robi opowieść Heleny Kielar z domu
Szylar.
Mówi, jak usłyszała strzały. Jak dowiedziała się o śmierci Ulmów. Pobiegła
na strych swojego domu. Tam Szylarowie ukrywali „swoich” Żydów. Nie wiedziała,
co im powiedzieć. „Żeby sobie poszli? Żeby lepiej się ukryli? Gdzie oni mogą
lepiej się ukryć?”.
Zapadła cisza. Trwała aż pół godziny. Siedmioosobowa rodzina żydowska wiedziała,
że ważą się jej losy. W końcu na strych wszedł gospodarz Antoni Szylar.
Powiedział, że jest wstrząśnięty tym, co spotkało Ulmów. I dodał, że nie wie,
jak będą sobie tu dalej razem żyli.
Żydzi zrozumieli, że nikt ich nie wyrzuci. „Zaczęli ojca całować po
rękach: »Panie Antoni, jakoś nam Bóg pomoże«”.
VIII
Bartosz Bolesławski,
pracownik muzeum w Markowej, przyjmuje mnie w sali, gdzie
prezentowana jest wystawa na temat Żegoty, czyli polskiej organizacji podziemnej,
która w czasie wojny pomagała Żydom.
Muzeum ma w planie rozszerzyć ekspozycję: - Teraz opowiada o Polakach z
Podkarpacia ratujących Żydów. Jednak w całej Polsce byli tacy ludzie. Chcemy
i to pokazać.
- A trudne tematy? Polacy, którzy zachowali się niegodnie?
- Nie unikamy trudnych tematów. Na wystawie pokazujemy np. donosy pisane
przez Polaków. Ale my jesteśmy Muzeum Polaków Ratujących Żydów, więc siłą
rzeczy na tym aspekcie skupiona jest nasza wystawa.
IX
Łańcut. Mirosław
Kędzior. Mówią o nim „ostatni Żyd w mieście”. Ale to nieprawda.
Jest Polakiem, społecznikiem, organizatorem Marszu Żywych, a mówią „ostatni
Żyd”, bo opiekuje się synagogą.
Spacerujemy po nieistniejącym mieście.
W delikatesach „Asia” mieścił się dom nauki - Bejt midrasz. Dalej
synagoga chasydów z Bełza, a vis-a-vis - tam, gdzie PZU - synagoga chasydów z Dzikowa. W mykwie jest dziś siedziba
towarzystwa Brata Alberta. Tam, gdzie szkoła jazdy i sklep z narzędziami, był
żydowski dom kultury - orkiestra dęta, teatr.
- W wielu miejscach można znaleźć ślady po mezuzach. To ślad, że tu
mieszkali kiedyś Żydzi. Po likwidacji getta domy szybko zasiedlili Polacy.
- Jest obawa, że Żydzi wrócą?
- Kiedyś wszedłem z dwiema młodymi Żydówkami z Antwerpii do mieszkania
opodal rynku. Chciały zobaczyć, jak mieszkała babcia. Obecny gospodarz był
przemiły, ale pierwsza rzecz, jaką nam pokazał, to zafoliowany akt własności.
- A łańcuccy Żydzi?
- Dziś nikt już nie został. Dokonała się totalna zagłada gminy
żydowskiej. W małym miasteczku wszyscy wiedzieli, kto jest kim. Żydzi bardziej
bali się Polaków. Niemiec po akcencie mógł rozpoznać Żyda? Nie. To Polacy mogli
wydać, zdradzić.
Mirosław Kędzior synagogą opiekuje się od sześciu lat. - Czasem ktoś
nasika na drzwi, czasem wybije szybę. Czasem nocą ktoś wali w drzwi i krzyczy:
„Jude! Jude! Jude!”. Czuję się wtedy jak rybka w akwarium otoczonym
przez głodne koty. Myślę w takich chwilach, jak się musieli czuć Żydzi w
czasie Szoah?
X
Pytam Mirosława
Kędziora o Ulmów.
- Docenia pan to bohaterstwo?
- Ależ oczywiście! Ja tylko zastanawiam się, czy my nie kryjemy się za
ich plecami. Nie powiedzieliśmy sobie prawdy o nas i o Żydach w czasie wojny.
Historia bohaterstwa rodziny Ulmów tego nie przykryje.
Ostatnio Kędzior spotkał się w telewizyjnym studiu z panią dyrektor
muzeum Ulmów.
- Zapytałem ją po programie, czy
obok modelu chaty Ulmów zechce postawić model domu Trynczerów.
To było trudne pytanie. Dom Trynczerów stał w Gniewczynie, 23 kilometry od
Markowej. Miejscowi strażacy zamknęli w nim 18 miejscowych Żydów. Torturowali
mężczyzn (by wyznali, gdzie jest złoto), gwałcili ich żony.
Wspominał to po latach miejscowy Polak Tadeusz Markiel, który chciał,
żeby świat dowiedział się o zbrodni: „Szangli udało się wyrwać z rąk
miejscowych w chwili przeprowadzania jej do komory na seans gwałtu. (...)
Biegła jak oszalała, mając nadzieję, że zdoła się oderwać od goniącego ją
prześladowcy. Ale prześladowca nie zgubił ofiary, wyciągnął ją za włosy”.
Mirosław Kędzior: - Jest tam też takie kluczowe zdanie: „Ani w domu, ani
w szkole, ani w kościele nie uczono nas, że trzeba szanować także Żydów”.
XI
Nowelizacja ustawy o
IPN ma nieoczekiwany skutek. Pootwierała ludzkie głowy.
Dociera do mnie pani A. Ma 85 lat.
Chce opowiedzieć historię z dzieciństwa. Przygotowała wszystko na kartkach,
żeby nie zapomnieć.
- Ale nie zdradzi mnie pan? Ani nazwy wsi? - pyta.
- Nie zdradzę.
- To było tak, że w czasie wojny Żydzi ukrywali się w wąwozie koło wsi.
To byli nasi sąsiedzi! Moi koledzy ze szkoły! Ale proszę pana - jak oni żyli!
To były dziury w ziemi. Bez drzwi, trzeba to koniecznie zapisać. Tylko ściany
wyłożyli sobie mchem.
- Widziała pani?
- Tak. Nosiłam tam z mamą jedzenie. I nagle, w niedzielę! Wracamy z
mszy. Nad wąwozem dym. Idziemy. Nie ma Żydów. Tylko cisza! O tym się nie mówiło
głośno, ale ktoś ich wydał! Zapisał pan wszystko?
- Tak.
- To dobrze. Dobrze, że to opowiedziałam.
Jadę do znajomej. Kilka kilometrów
od Markowej.
- Tułali się Żydzi od domu do domu. A my dzieliliśmy się kromką. Bali
się, nie wszędzie chodzili. Tułali się od domu do domu. Ale jak przyszli, to
się im pomagało. My tutaj ryzykowaliśmy życie.
- Wiem.
- Tak? Tu działy się różne rzeczy. Mój dziadek też ukrywał Żyda. Nie
wiedzieli nawet najbliżsi. Wtedy trzeba było się bać.
- Z dokumentów archiwalnych wynika, że tutaj na wsi po wojnie doszło też
do mordu. Że kilku Żydów zostało...
Moja znajoma kiwa głową: - Działy się tu różne rzeczy.
XII
Wracam. Drobny,
marznący śnieg. Wycieraczki nie nadążają. W kilkanaście minut ciągnące
się po bokach jezdni pola zmieniły się w białą pustynię. Gdzieniegdzie tylko,
bliżej horyzontu, widać kępki drzew.
Pewnie w takim miejscu ukrywała się Fryda Einsiedler: „Chłopi mogli
nadejść, ale babcia mówiła, że jej już wszystko jedno. Taka już była słaba,
przecież to była staruszka; miała może 70 lat. A i nam już na niczem nie
zależało. Gdyby nas znaleźli, to byśmy jeszcze poprosili, żeby nas prędzej
zastrzelili”.
Pewnie do takiej jamy trafiłby nasz mały Zelman Birenfeld, gdyby polski
chłop Stefan Michałek wyrzucił go z domu. Był środek zimy. Więc pewnie samotny
chłopiec zamarzłby.
Ale udało mu się doczekać końca wojny i jeszcze odnalazł starszego
brata. Zostali tylko oni dwaj.
A inni Żydzi?
„Znikli bez śladu. [I ja] nie
chciałem więc nikomu się przyznać, że jestem Żydem, bo się bałem, że mnie w
nocy zabiją. Brat mnie oddał do Domu Dziecka w Chorzowie. Jest mi dobrze, ale
tęsknię czasem za łąką, spokojem i kolegami. Czytaliśmy książki na łące,
opowiadali sobie, a tu jeszczem kolegów sobie nie podebrał”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz