Populistyczna
licytacja na skromność i cięcie przywilejów władzy służy dziś interesom PiS.
Kanalizuje skandal z nagrodami, odwracając uwagę od tego, na czym naprawdę
polega „system Kaczyńskiego".
Tym
razem Jarosław Kaczyński nie na żarty przestraszył się suwerena. Sięgnął bowiem po rozwiązania
ryzykowne. Zapowiedź obcięcia pensji posłom i samorządowcom oraz brutalne
wymuszenie na ministrach zwrócenia w części wydanych już nagród spadło na
partię rządzącą jak grom z jasnego nieba. Kiepsko, jak słychać, wpływając na
morale w PiS.
Na spalonym znalazła się Beata Szydło z jej donośnym „nam się należało”,
które przyklei się teraz do niej na długie lata. Przy okazji prezes wystawił do
wiatru braci Karnowskich, suponując, że ich portal wymyślił sobie słowa o
„pokazywaniu pazurków”. Dość więc narobiło się wewnętrznych urazów, aby mogła
je zneutralizować satysfakcja, że zaciśnie pasa również opozycja.
Sam Kaczyński wyraźnie dał zresztą do zrozumienia, że też nie czuje się
komfortowo. Akurat ten rodzaj populizmu - skrojony pod gusta czytelników
tabloidów, choć podszyty liberalną niechęcią do państwa jako wielkiego
marnotrawcy - prezes PiS uważał dotąd za szkodliwy Co wyraził sentencją „Vox populi, vox Dei”, która zabrzmiała jak
usprawiedliwienie.
Lecz prezes bynajmniej nie działał po omacku, a jego decyzje z punktu
widzenia interesów PiS były racjonalne.
Powtórka z systemu
Czy publiczność przyjmie opowieść
o sprawiedliwym carze i pazernych bojarach? Sprzyja jej wizerunek Kaczyńskiego
jako żoliborskiego ascety, który nie przywiązuje wagi do materialnych dóbr,
nosi się niedbale i żyje wyłącznie polityką. Ten rys osobowości Kaczyńskiego
tylko do pewnego stopnia jest jednak prawdziwy, zarazem prezes bywa też cwaną
gapą.
Nietrudno odgrywać abnegata,
faktycznie żyjąc na koszt partii. To ona Kaczyńskiego żywi, ubiera, przewozi i
ochrania. Żaden inny przywódca partyjny w Polsce nie ma takiego luksusu.
Jednak w czasach przedpisowskich Kaczyński nie żył przecież tylko powietrzem i
polityką. Sam kiedyś opowiadał, jak sobie wychodził u Wałęsy posadę redaktora
naczelnego „Tygodnika Solidarność” - licząc nie tylko na polityczne profity,
lecz i apanaże. Bo, jak przyznawał, z niewysokiej w tamtym czasie senatorskiej
diety trudno mu było związać koniec z końcem.
Wizerunek skromnego faceta może zresztą nie wystarczyć do zamortyzowania
politycznych skutków afery z nagrodami. Decydujące będzie to, w jakim
kontekście wyborcy ją osadzą. Jeśli tylko w tabloidowym i powierzchownym
(„nachapali się naszym kosztem”), długofalowo PiS nie poniesie większych strat.
Ot, niektórzy funkcjonariusze „dobrej zmiany” trochę przesadzili. Nastąpiła
jednak refleksja, więc można im jeszcze warunkowo wybaczyć, a w przyszłości
uważniej patrzeć na ręce. W poważniejsze tarapaty wpadnie jednak partia
Kaczyńskiego, jeśli Polacy umieszczą tę historię na szerszym tle, odnosząc ją
do głównych źródeł legitymizacji tej ekipy.
W oficjalnym programie PiS Kaczyński przyjmował za punkt odniesienia
„system Tuska”. Pisał: „Dynamika tego systemu doprowadziła do ujednolicenia władzy
na wszystkich poziomach ustroju i do ogarnięcia przez jedną partię wszystkich
kluczowych instytucji. W ten sposób partia ta stworzyła wielki mechanizm
rozdawniczy i sama stała się jedynym dysponentem przywilejów, awansów oraz
wszelkiej gratyfikacji”.
Tę diagnozę prezes oczywiście umieścił w znacznie szerszej opowieści o
nomenklaturowym charakterze polskiej transformacji. „System Tuska” miał
stanowić zwieńczenie procesów zapoczątkowanych w 1989 r. Platforma stanowiła
tu ostateczną emanację formacji postkomunistycznej. Co miało uzasadniać radykalizm
oferty politycznej PiS; alternatywny projekt nie mógł być przecież jedynie
korektą. Należy bowiem trwale odciąć stare elity żerujące na państwie. Po to,
aby podporządkować je interesom obywateli.
W pisowskim slangu uliczno-internetowym nazywano to „odrywaniem świń od
koryta”. Subtelniejszy Piotr Skwieciński zaraz po wyborczym zwycięstwie PiS
zapowiadał „trwałe przemieszczenie konfitur”. Z konkluzją, że celem pisowskiej
krucjaty jest to, aby już nie było „przyrodzonych panów Polski”. Nie przyszło
wtedy publicyście do głowy, że przejęty system rozdawnictwa przywilejów może
zostać po prostu potraktowany przez zwycięzców jak wojenny łup. I że to oni
ulegną teraz pokusie stania się nowymi „panami”.
Po ponad dwóch latach rządów „dobrej zmiany” opozycja bez problemu
mogłaby wpisywać całe fragmenty starej pisowskiej diagnozy do swojego programu.
Zamieniając rzecz jasna „system Tuska” na „system Kaczyńskiego”. Ujednolicenie
władzy na wszystkich poziomach? Teraz absolutne. Ogarnięcie przez jedną partię
wszystkich kluczowych instytucji? Wręcz totalne. Kto jest partyjnym
dysponentem przywilejów, awansów i wszelkiej gratyfikacji? To przecież PiS
rozdające tysiące posad w sektorze publicznym, spółkach Skarbu Państwa,
narodowych mediach, instytucjach kultury i dyplomacji. Zarządzające
publicznymi strumieniami finansowymi, które zasilają teraz przyjazne władzy
prywatne media oraz fundują odrębny sektor pozarządowy, zorientowany na
zaspokajanie ideologicznych i politycznych potrzeb rządzących. Wreszcie
kolonizujące instytucje, które dotąd przed zachłannością polityków chroniła
konstytucja - najpierw Trybunał Konstytucyjny, a teraz Krajową Radę Sądownictwa i Sąd Najwyższy. Tak szczelnego systemu,
na taką skalę uzależniającego osobiste kariery funkcjonariuszy i klientów
państwa od posłuszeństwa partii rządzącej, nie było ani za Millera, ani za
Tuska. Kaczyński tak wyśrubował normy, że dalej są już tylko wzorce peerelowskie.
Sute nagrody dla członków rządu Beaty Szydło są więc systemowo
nieistotnym, choć malowniczym ornamentem. Pokazującym, że nowi „panowie” do
tego stopnia rozsmakowali się w konfiturach, iż stracili już nie tylko umiar,
ale i politycznego nosa. W interesie PiS jest więc zamknięcie afery we
względnie bezpiecznej emocji, której ulega teraz wielu Polaków przeliczających
ekstrapieniądze Błaszczaka na własne potrzeby. Bo taka emocja wcześniej czy
później się wyczerpie albo zostanie „przykryta” innymi wydarzeniami. Chwilowe
oburzenie nie otworzy im oczu na patologiczną naturę całego systemu. Którego
rzecz jasna zadekretowana teraz przez Kaczyńskiego skromność władzy w
najmniejszym stopniu nie odmieni.
I o to właśnie toczy się obecna gra. Czego epatująca „konwojem wstydu”
Platforma Obywatelska najwyraźniej nie zrozumiała. Eksploatuje bowiem właśnie
te płytkie emocje, którymi Kaczyński stara się zasłonić sedno sprawy.
Dyskretny urok skromności
W pewnym sensie Platforma odtwarza
zresztą swój źródłowy kod z okresu założycielskiego. Zrodziła się przecież z
wygłoszonej przez Tuska pod koniec lat 90. tezy o nowej „klasie próżniaczej”.
Przyszły szef PO pożyczył sobie to pojęcie z klasycznej książki amerykańskiego
ekonomisty i socjologa Thomasa Veblena, który piętnował XIX-wieczną
kapitalistyczną klasę wyższą - łupiącą i demoralizującą klasy niższe,
ostentacyjnie marnotrawiącą zasoby, hamującą rozwój. Sto lat później te same
cechy Tusk przypisywał klasie politycznej III RP Proponując radykalne jej
przetrzebienie oraz skasowanie większości przywilejów.
Ówczesna diagnoza Tuska, choć populistyczna, wyrastała jeszcze z ideowo
utwardzonego liberalnego gruntu. Uderzenie w klasę próżniaczą miało być
elementem wielkiego wietrzenia państwa, odchudzania jego ociężałych instytucji,
minimalizowania wpływu na gospodarkę i życie społeczne. Po klęsce swej
pierwszej partii, KLD, Tusk uznał, że warunkiem politycznego sukcesu jest nie
ideowy pryncypializm, lecz schlebiający emocjom język. Tyle że założycielskiej
dynamiki powstałej w 2001 r. Platformy na długo nie starczyło. Aby utrzymać
projekt przy życiu, Tusk w kolejnych latach nasycał go nowymi odcieniami.
Po aferze Rywina popularność zyskało hasło sanacji moralnej. Platforma
znów dużo mówiła o skromności, choć wysunięty wtedy na pierwszy plan Jan
Rokita wpisywał ją w nowy kontekst. Już nie liberalny, jak wcześniej Tusk, lecz
symboliczny. Zapowiadał więc wojnę z „kryterium darmowej komórki”, w którym
widział miernik prestiżu osób sprawujących publiczne stanowiska. Kampanią
wymierzoną w przywileje władzy Rokita pragnął legitymizować PO w roli moralnej
odnowicielki życia publicznego.
Ale Platforma przegrała ówczesne starcie z PiS. Polakom bardziej
spodobała się znacznie spójniejsza oferta braci Kaczyńskich, którzy do
postulatów „taniego państwa” i cięcia przywilejów władzy odnosili się
sceptycznie. Zwłaszcza Lech Kaczyński otwarcie ją odrzucał, nazywając
„przedsięwzięciem socjotechnicznym”. Bo próżnię po odcięciu pieniędzy
publicznych, jak twierdził, musiałby w polityce wypełnić kapitał prywatny. A
to prowadziłoby do pogłębienia patologii III RP.
Opowieść o skromności władzy i cięciu przywilejów nigdy więc nie
dostarczyła liderom PO pełnej politycznej satysfakcji. Zawsze okazywała się
dopalaczem krótkotrwałym i zawodnym. Tyle że wystarczyło Tuskowi intuicji, aby
w czasach sprawowania władzy zachować osobisty umiar w konsumpcji konfitur.
Jako premier konsekwentnie trzymał w ryzach uposażenia polityków i - co dzisiaj procentuje - nie rozdawał
hojnych nagród.
Lecz okres sprawowania władzy i tak zrujnował wizerunek PO jako formacji
skromnej. Najgłośniejsze afery tamtego czasu, nawet jeśli nadmiernie rozdmuchiwane
dziś przez PiS, mimo wszystko się wydarzyły. Kilka karier spektakularnie się
załamało. Dość kręciło się zresztą przy ówczesnej elicie władzy karierowiczów i
biznesowych załatwiaczy, aby zachować czystość. Nagrania z restauracji Sowa i
Przyjaciele ostatecznie zburzyły mit o samoograniczającej się władzy. Cóż
bowiem z tego, że pensje jej funkcjonariuszy stały w miejscu, skoro
jednocześnie fundowali sobie wystawne dania i drogie wina, płacąc służbowymi
kartami kredytowymi? Z tego powodu wiarygodność PO w „konwoju wstydu” jest
ograniczona.
Bo dominująca konkluzja po aferze z nagrodami może okazać się taka, że
PiS po prostu powtórzył grzechy poprzedników Tamci objadali się w saloniku
Sowy, obecni dyskretnie wypłacają sobie nagrody Tusk dawał zarobić kolegom w
spółkach, i Kaczyński tak samo daje. Wtedy był zegarek Nowaka, teraz jenoty
Tarczyńskiego. A skoro nie ma istotnych różnic, nie pozostaje nic innego, jak
wycofać kryterium skromności z katalogu istotnych spraw determinujących
decyzje wyborcze. Tym bardziej opozycja powinna postarać się o wiarygodny opis,
na czym naprawdę polega system Kaczyńskiego. I czym go zastąpić, aby nie był
to tylko powrót do systemu Tuska.
Jak żyć w polityce?
Wielce prawdopodobna teraz
populistyczna licytacja na skromność nie służy też państwu. Michał Kamiński
już zapowiedział, że złoży projekt zrównujący pobory poselskie ze średnią
krajową. Nie ukrywając, że chodzi tylko o przetestowanie PiS i zdemaskowanie
obłudy Kaczyńskiego.
Takie igrzyska zdobędą oczywiście chwilowy poklask, gdyż pogląd Polaków jest
od lat utrwalony: politycy zawsze zarabiają za dużo. Mimo że - jak ujął to
niegdyś Ludwik Dorn - „polscy parlamentarzyści są unikalną w skali Europy i
świata grupą, która nic innego nie robi, tylko tnie swoje dochody i
przywileje”. Co jest prawdą. W Sejmie kontraktowym poselskie diety były
relatywnie niewielkie. W pierwszych latach III RP dynamicznie jednak rosły, choć
realne dochody Polaków spadły. W pewnym momencie poselskie i ministerialne
pobory dochodziły już do pięciokrotności średniej krajowej.
Po raz pierwszy publiczne zgorszenie na tym tle wywołało upublicznienie
przez rząd SLD-PSL na początku 1994 r. sprawy nagród, które przyznał sobie
odchodzący gabinet Hanny Suchockiej. Pani premier otrzymała w kilku transzach
ponad 140 mln starych złotych, co stanowiło siedmiokrotność jej podstawowego
wynagrodzenia. Wicepremierzy i ministrowie uznaniowo otrzymali nieco niższe,
choć porównywalne w skali pieniądze. Szef URM Jan Rokita tłumaczył wtedy, że
nagrody zostały przyznane zgodnie z prawem, gdyż w ustawie budżetowej
przewidziane zostały pieniądze na ten cel. Co nie przeszkodziło temu politykowi
stać się już wkrótce głównym orędownikiem skromnej władzy.
W 2001 r. wykończona aferami i ujawnieniem „dziury Bauca” AWS ratowała
swą wiarygodność zamrożeniem wynagrodzeń w parlamencie i rządzie. I tak już
zostało - jeśli rosły, to co najwyżej o niewysoki stopień inflacji. Podczas gdy
średnia krajowa przynajmniej starała się dotrzymać kroku dynamicznemu
wzrostowi gospodarczemu. Relacja znów zaczęła się więc wyrównywać. Gdy
propozycja Kaczyńskiego wejdzie w życie, poseł
będzie zarabiać już tylko dwie średnie.
Ale dla przeciętnego wyborcy i tak pewnie na zawsze pozostanie
darmozjadem z Wiejskiej. Przed kilkoma laty CBOS zapytał o zarobki różnych
grup zawodowych: ile zdaniem badanych przedstawiciele poszczególnych grup
zawodowych zarabiają oraz ile zarabiać powinni. Największa różnica dotyczyła
oczywiście polityków Suweren wycenił pracę parlamentarzysty na poziomie
2,5-krotności najniższej pensji sprzątaczki. Gdyby więc politycy wzięli sobie
do serca tamto wskazanie, musieliby obciąć swoje wynagrodzenia o ponad połowę.
Ale takiej propozycji nawet żelazne przywództwo Kaczyńskiego mogłoby nie
przetrzymać.
Oficjalnie politycy niechętnie mówią o swoich pieniądzach. Co najwyżej,
odchodząc już z polityki - jak kiedyś Wiesław Walendziak bądź Jacek Piechota -
delikatnie zasugerują, że motywacja finansowa była istotna. O tym, jak kończy
się publiczna skarga, przekonał się niedawno Jarosław Gowin. Choć nie
powiedział niczego osobliwego; człowiek o utrwalonym statusie zawodowym buduje
sobie życiowy standard, którego po objęciu publicznych stanowisk często nie
jest w stanie zaspokoić.
Polityczne kuluary pełne są narzekań sfrustrowanych polityków i wysokich
urzędników. Najczęściej zarabiających 7 tys. na rękę podsekretarzy stanu w
ministerstwach, którzy muszą z tego wynająć sobie w Warszawie mieszkanie,
utrzymywać w rodzinnym mieście rodzinę i nieraz jeszcze spłacać kredyt. Różne
są strategie radzenia sobie z problemem. Młodsi traktują pracę w rządzie jak
zawodowy rozruch. Bardziej idealistycznie pojmujący etos służby publicznej
często funkcjonują w cyklach: ze stanowiska publicznego odchodzą do sektora
prywatnego, aby się finansowo odkuć i zbudować rezerwę umożliwiającą w
przyszłości powrót na państwowe. Choć wielu nigdy już nie wraca, co też wpływa
na jakość administracji.
Posłowie mają nieco lepiej, lecz i oni muszą kontrolować wydatki. Choć
statusowo należą do elity kraju, na jej tle są ubogimi krewnymi. Populistyczna
licytacja na dalsze oszczędności nikomu więc tak naprawdę nie służy. Zwłaszcza
samemu państwu.
Polityka jako zawód
„Kto chce przemocą zaprowadzić na
ziemi absolutną sprawiedliwość, potrzebuje do tego stronników: »aparatu
ludzkiego«. Musi mu dać nadzieję na niezbędne, wewnętrzne i zewnętrzne nagrody
(...), w przeciwnym razie aparat nie będzie funkcjonował. A więc nagrody
wewnętrzne: (...) zaspokojenie nienawiści i żądzy zemsty; przede wszystkim:
zaspokojenie resentymentów i pseudoetycznego
pieniackiego przekonania o własnej słuszności, czyli potrzeby spotwarzania i
oczerniania przeciwników. Nagrody zewnętrzne: przygoda, zwycięstwo, łup, władza
i beneficja” - pisał Max Weber w słynnym wykładzie „Polityka
jako zawód i powołanie”. Tak jego zdaniem
kończyły projekty polityczne jednostronnie oparte na etyce przekonań, którą
łączył z idealizmem i fanatyzmem.
Weber proponował, aby etykę przekonań równoważyć etyką
odpowiedzialności. Uważał, że dobra polityka wymaga i namiętności, i mądrości.
Oparta na jednym tylko fundamencie musi się zdegenerować. I jeden z wariantów
takiej degeneracji właśnie w Polsce obserwujemy. Co tym bardziej skłania, aby
wyciągnąć z tego rozsądne wnioski, odpędzając pokusę tandetnej eksploatacji.
System Kaczyńskiego tym bardziej dziś wymaga poważnej diagnozy i adekwatnej
alternatywy.
Rafał Kalukin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz