Coś się przełamało.
Notowania PiS spadły. Nawet jeżeli jeszcze wzrosną, dostrzeżono obłudę władzy,
która wiele mówiła o pokorze i umiarze, a po cichu czerpała wiadrami z
państwowej kasy. Opozycja chwyciła wiatr w żagle. Dokąd jednak płynie?
Premierem wcale nie jest Mateusz Morawiecki, ale Robert
Feluś, naczelny „Faktu”, bo to pod tabloidy prowadzona jest nasza polityka - zżyma się polityk obozu rządzącego , wyraźnie
rozgoryczony pomysłem obniżenia wynagrodzeń parlamentarzystów i samorządowców
o 20 proc. W ten sposób prezes PiS próbuje przykryć trwającą od kilku tygodni
aferę z kilkudziesięciotysięcznymi nagrodami, które przyznawali sobie
ministrowie i wiceministrowie w rządzie Beaty Szydło.
Sprawę ujawnił poseł PO Krzysztof Brejza, a prasa bulwarowa, która żywi
się opowieściami o niebotycznych zarobkach innych, ochoczo ją podchwyciła. I
PiS ma problem, bo „elektorat przecież tabloidy czyta”. - Ludzie ślą do nas
teraz wiadomości, że te 20 proc. to za mało, że trzeba o 50 proc. obniżyć nam pensje! – dodaje poseł PiS. Z
przekonania - jak mówi - nie popiera pomysłu obniżek. Bo zarobki powinny być
godne, bo strach przed tabloidami jest zgubny, czego najlepszym przykładem
Smoleńsk - według naszego rozmówcy może do katastrofy w ogóle by nie doszło,
gdyby za pierwszych rządów PiS Ministerstwo Obrony ośmieliło się kupić nowe
samoloty dla vipów. Ale wówczas też górę wziął strach przed bulwarową
narracją. - Z satysfakcją będę jednak patrzył, jak opozycja będzie musiała
głosować za tymi obniżkami - podkreśla poseł, bo jest pewny, że teraz to
politycy opozycji staną się zakładnikami tabloidów. A jak ma się to do jego
przekonań? - Dla dobra sprawy, czyli utrzymania jedności obozu, zapomnę o
nich. Taki zawód: przyciskacz, guzikowy - ironizuje.
W PiS długo lekceważono „aferę nagrodową”.
Spodziewano się, że sprawa rozejdzie się po kościach, dlatego nikt na początku
nie potraktował tego jako klasycznego kryzysu wizerunkowego - nie opracowano spójnej strategii komunikacyjnej, a tłumaczenia
polityków PiS, w tym byłej premier, brzmiały cokolwiek arogancko. Rządzący
przyzwyczaili się, że wyborcy na wiele się godzą. Wcześniej przecież jakoś nie
bulwersowały - i nie odbijały się na sondażach - horrendalnie wysokie
wynagrodzenia dla ludzi „dobrej zmiany”, których wstawiano do spółek Skarbu
Państwa, czy pieniądze ładowane w rządową telewizję oraz fundacje powiązane z
obecną władzą. Bo miliony trudno sobie wyobrazić. Ale już 65 tys. zł, które
Beata Szydło przyznała w 2017 r. Beacie Szydło, albo 82 tys. zł dla Mariusza
Błaszczaka można podzielić przez własną pensję, przeliczyć na samochód czy
domowe sprzęty. Doskonale zdają sobie z tego sprawę politycy PO, którzy
ruszyli z „Konwojem wstydu”. 50 samochodów z podczepionymi czarnymi
billboardami przedstawiającymi poszczególnych polityków PiS oraz wysokość
pobranych przez nich nagród rozjechało się po kraju. Jeżdżą po miastach
i miasteczkach, stają w pobliżu biur posłów PiS,
krążą wokół Nowogrodzkiej. Nazwę wymyślił Grzegorz Schetyna - to nawiązanie do
filmu „Konwój” (1978 r.) o skonfliktowanym z szeryfem kierowcy trucka (tu
akurat zwanym Gumowym Kaczorem), który roznieca bunt wśród innych kierowców.
Szefowi PO zależało, aby akcja była dopracowana w szczegółach - pilnował, aby
wypisane na billboardach hasło „Wstyd” w stylistyce przypominało logo PiS, aby
przekaz był zwięzły, konkretny. Wyszło trochę na tabloidową modłę, ale w końcu
tego boi się PiS.
Na misia
- Nowoczesna patrzy na to trochę z
zazdrością - partii nie stać na taki rozmach: ma mniej ludzi, a przede
wszystkim brak jej pieniędzy, bo straciła większość budżetowych dotacji.
Sondaże N też nie są dobre, oscylują wokół progu wyborczego i na razie nie
widać, aby miało się to zmienić. Z jednej strony Nowoczesną pokiereszowało
słynne styczniowe głosowanie w sprawie projektu Ratujmy Kobiety, z drugiej -
sprawę komplikuje wewnętrzna sytuacja, a głównie nieumiejętność pogodzenia się
byłego przewodniczącego z tym, że Katarzyna Lubnauer odebrała mu partię.
Ryszard Petru występuje teraz w roli krytyka - zarówno doraźnej taktyki nowej
szefowej, jak i całej strategii opartej na porozumieniu z Platformą i
rozpisanej na kolejne tury wyborów. Najwyraźniej coś mu się odmieniło, bo
raptem kilka miesięcy temu, kiedy żegnał się z fotelem przewodniczącego, szczycił
się tym, że to on ma lepszy kontakt z Grzegorzem Schetyną, on jest w stanie
doprowadzić do porozumienia obu partii i współpracy na partnerskich zasadach.
Teraz zaś zapowiada, że będzie oceniał i rozliczał. A szefostwo Lubnauer w
mało elegancki sposób określa „eksperymentem”.
Tymczasem stosunki na linii Lubnauer-Schetyna wyraźnie się poprawiły.
Początkowo między obojgiem polityków dało się wyczuć sporą nieufność, ostrożność,
takie polityczne obwąchiwanie się. Trochę to trwało, zanim się poznali,
dotarli. Ale spotykali się, esemesowali, rozmawiali; w końcu zauważyli, że mogą
coś między sobą ustalić i żadne z nich nie musi się obawiać, że drugie „poleci
z tym do mediów”. Współpraca z Ryszardem Petru pod tym względem wyglądała
ponoć zupełnie inaczej, a dziennikarze szybko poznawali tajniki politycznej
kuchni, co rozmywało efekt niektórych działań.
Wielu jednak w tym zbliżeniu Nowoczesnej i Platformy widzi koniec
partii Lubnauer: bo odbicia w sondażach nie ma, więc to kwestia czasu, aż PO
wchłonie N. Katarzyna Lubnauer twierdzi, że ten spadek poparcia miała wkalkulowany
w cenę porozumienia. Jak tłumaczy: - Zawsze mniejszy podmiot trochę traci
sondażowo na koalicji. Ale trzeba zestawiać koszty i zyski. A tych ostatnich
jest więcej, dla całej opozycji.
Wbrew medialnym sugestiom, Schetyna uprzedzał ją też o tym, że chce
wystawić w wyborach na prezydenta Wrocławia Kazimierza Michała Ujazdowskiego:
- Niezaskoczył mnie tym, przegadaliśmy to wcześniej. Nowoczesna ma we Wrocławiu
swojego kandydata, ze względu na
różnice poglądów trudno byłoby nam poprzeć Ujazdowskiego, ale zapewne będziemy
się wspierać w drugiej turze we wszystkich miastach.
Na barana
Ta rekomendacja wywołała na początku
ubiegłego tygodnia sporo zamieszania. Z Gabinetu Cieni PO na znak protestu
przeciwko „religijnemu fundamentaliście” wystąpił Tomasz Cimoszewicz. Także
inni politycy PO reagowali w pierwszej chwili sceptycznie: przewracali oczami,
mówili o reaktywacji PO-PiS, bo w końcu Ujazdowski to nie byle pisowiec, ale
były wiceprezes tej partii. Wydaje się jednak, że szefowi PO udało się
wytłumaczyć im swój ruch, czego najlepszym przykładem Bartosz Arłukowicz.
Mocno konserwatywny światopoglądowo Ujazdowski zdecydowanie nie jest
człowiekiem z jego lewicowej bajki. Przekonuje go jednak zobowiązanie Ujazdowskiego,
że jako prezydent Wrocławia będzie realizował uchwałę rady miasta o finansowaniu in vitro i nie będzie występował
przeciwko tzw. kompromisowi aborcyjnemu - co było warunkiem porozumienia z PO.
Arłukowicz ufa także, że w przypadku Wrocławia to pochodzący stamtąd
przewodniczący najlepiej się orientuje, na kogo należy postawić. Sam Schetyna
przyznaje zresztą, że Wrocław to dla niego zbyt ważna sprawa, aby mógł tam
ryzykować. Przegrana jego kandydata wywołałaby zapewne falę ostrej krytyki i
oczekiwanie, że podda swoje przywództwo wewnątrzpartyjnej weryfikacji - bo
skoro pomylił się w sprawie Wrocławia, to może też przegrać bitwę o Polskę w 2019 r.
O sięgnięciu po Ujazdowskiego zdecydowały sondaże, które dają mu
wyraźną przewagę w drugiej turze nad kandydatką PiS Mirosławą
Stachowiak-Różecką (56 do 28 proc., IBRiS). Władze Platformy uważają, że aby
wygrać, muszą sięgać po elektorat centroprawicowy - tam jest większy potencjał,
a i mniejsza konkurencja niż po rozdrobnionej lewej stronie. Ujazdowskiemu
zaś - jak tłumaczy Ludwik Dorn - ciężką pozytywistyczną pracą udało się
zbudować poparcie w środowisku lokalnej konserwatywnej inteligencji (m.in.
związanej z Ossolineum). W PO obawiano się również, że rekomendowana wcześniej
prof. Alicja Chybicka (również o konserwatywnych poglądach)
mogłaby nie poradzić sobie z brutalną kampanią wyborczą. Jak twierdzi jeden z
dolnośląskich polityków PO, kandydowanie proponowano również Bogdanowi
Zdrojewskiemu, ale były prezydent Wrocławia, a obecnie europoseł, nie był
zainteresowany.
Na żabę
Dla Schetyny w nadchodzących wyborach
samorządowych trzy miasta będą miały kluczowe znaczenie: Warszawa (wymiar
ogólnopolski), Wrocław (wymiar prestiżowy) oraz Gdańsk (wymiar symboliczny). W
trójmiejskim mateczniku PO sprawa też nie jest prosta. Platforma nie poprze
Pawła Adamowicza, ponieważ - jak tłumaczy jeden z członków władz tej partii: -
PiS tylko na to czeka! Przecież na drugi dzień po naszej rekomendacji
aresztowaliby go. W ubiegłym tygodniu urzędujący prezydent Gdańska
usłyszał kolejny zarzut - tym razem, że nie wpisał 180 tys. zł w oświadczeniu
majątkowym za 2012 r. W PO wciąż
sondują, na kogo postawić. W grze są dwa nazwiska: Agnieszki Pomaski i
Jarosława Wałęsy.
Mimo porozumienia z N także w Gdańsku partia Lubnauer zaproponowała własną
kandydatkę Ewę Lieder. Jak jednak zaznacza szefowa N, uprzedzała o tym
Schetynę: - Nasza współpraca dobrze się układa, sejmiki są już dograne,
negocjujemy teraz miasta. Widzę jednak, że i PO, i my
potrafimy nawet się cofnąć dla dobra wspólnej sprawy. Tak do tego podchodzimy.
Z Gdańskiem natomiast czekam, co tam się poukłada, bo najpierw Platforma musi
uporządkować swoje sprawy.
Ale nawet jeśli PO i N porozumiałyby się w sprawie wspólnego kandydata,
to i tak nie będzie miał on łatwo. Bo oprócz ubiegającego się o reelekcję
Adamowicza po stronie antyPiSu pojawią się również lewicowi kandydaci. A takie
rozproszenie i podbieranie sobie głosów przysłuży się kandydatowi PiS - w przypadku Gdańska prawdopodobnie Kacprowi Płażyńskiemu
(synowi jednego z „trzech tenorów” PO). O szerokim opozycyjnym porozumieniu i
wspólnej liście na wybory samorządowe można więc już śmiało zapomnieć. I PSL chce iść osobno, i lewica, w tym
przede wszystkim umocnione ostatnimi sondażami SLD (12 proc., IBRiS dla „Rz”).
- Wybory samorządowe są wyborami o wszystko. Bo chodzi o to, żeby dać
ludziom nadzieję, że można z PiS wygrać - podkreśla Sławomir Neumann. - Samodzielny start innych ugrupowań będzie dla nich
próbą, a słabe wyniki sygnałem, że wyborów parlamentarnych mogą nie przeżyć-
dodaje szef klubu PO.
Jak mówi jeden z polityków z władz Sojuszu: - Jeśli w wyborach do
sejmików zgarniemy wynik powyżej 10 proc., do wyborów parlamentarnych
pójdziemy sami. Jeśli jednak będzie gorzej, na poziomie 5-6 proc., to pewnie
Włodek nie będzie ryzykował i będzie chciał się dogadać ze Schetyną i
Lubnauer. Nasz rozmówca przyznaje, że dla Czarzastego najważniejsze jest to,
aby wprowadzić SLD znów do Sejmu. I wolałby to zrobić samodzielnie, bo jeśli
udałoby mu się to niejako na plecach Schetyny, jego sukces byłby umniejszany
Dlatego rozpoczął ofensywę: ruszył z konwencjami wojewódzkimi, których
zwieńczeniem będzie Rada Krajowa SLD (12 maja w Warszawie), szykuje się do
obchodów 1 maja, zlecił badania fokusowe, na podstawie których chce opracować
kilkupunktowy strategiczny plan dla lewicy. Zamierza też wystawić w wyborach na
prezydenta Warszawy „jakąś gwiazdę”. Według plotek krążących po Złotej
(siedziba SLD) może chodzić o Marka Borowskiego - ale były marszałek to
dementuje.
Na mrówkę
Również Barbara Nowacka i jej
Inicjatywa Polska raczej będą się dobierać lokalnie - startować z ruchami miejskimi i inicjatywami feministycznymi
(np. Dziewuchami), gdzieniegdzie może z razemowcami. A potem? - Chciałabym,
aby w wyborach parlamentarnych nie było tylko dwóch bloków, ale żeby był blok
pisowski oraz dwa bloki prodemokratyczne: liberalno-konserwatywny i
liberalno-lewicowy. Tyle że jak na razie powstanie jednego bloku łączącego
lewicowe byty to mrzonka, z czego zresztą Nowacka zdaje sobie sprawę. Po lewej
stronie za dużo jest animozji i nie ma co liczyć, że SLD pójdzie wspólnie z
Razem.
Nowacka śmieje się, że Schetyna powtarza jej, żeby „policzyła to sobie D’Hondtem”. Sama też ma świadomość, że aby myśleć o postępowym
państwie, trzeba najpierw wrócić na demokratyczną ścieżkę, czyli odsunąć PiS
od władzy. A ordynacja i arytmetyka są tu bezwzględne.
Na wilka
Ubiegłotygodniowy sondaż dla „Rz”
oraz wcześniejszy dla „Faktów” pokazują, że coś się przełamało i jest szansa,
aby PiS nie rządziło w kolejnej kadencji, nawet w koalicji z Kukiz’15.
Oczywiście partia rządząca będzie próbowała odbić się od tego kryzysu,
przykryć go innymi tematami - powstającą komisją ds. VAT, sobotnią konwencją, na której mają paść kolejne socjalne
obietnice (500+ na pierwsze dziecko, dodatek dla emerytów), dyskusją o obniżce
parlamentarnych i samorządowych pensji. W PO spodziewają się, że Kaczyński
może chcieć też zaatakować Donalda Tuska i w związku ze Smoleńskiem oskarżyć
go o „zdradę dyplomatyczną”, a także aresztować ich sekretarza generalnego
Stanisława Gawłowskiego („ale najpierw muszą zamknąć Stanisława Koguta - tak
dla symetrii”).
Sondażowe spadki PiS (o 12 proc. w badaniu dla TVN i o 7 proc. w sondażu „Rz”) to nie tylko sprawa nagród, ale
i nowej awantury o zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej i kolejnego Czarnego
Protestu, może już także wypadkowa zużywania się władzy. Tak tłumaczą to
specjaliści od wizerunku politycznego, tak
wygląda to z perspektywy Warszawy i innych dużych miast. Ale kiedy pojedzie się
w teren, wyraźniej czuć, gdzie jest prawdziwa emocja, jak bardzo na wyobraźnię
działają cichaczem dodawane sobie przez rządzących do pensji
ekstrawynagrodzenia. Widać było to w ubiegłym tygodniu podczas Spotkań Obywatelskich
w Kujawsko-Pomorskiem. To taka akcja prowadzona już drugi rok przez Platformę.
W skrócie wygląda to jak nalot polityków na dane województwo. Najpierw jest
spotkanie w większym mieście (w tym wypadku w Grudziądzu), czasem Gabinet
Cieni, później wspólny obiad, z którego podzieleni na kilkuosobowe grupy
parlamentarzyści PO rozjeżdżają się po powiatach. Spotykają się z mieszkańcami,
sympatykami, partyjnymi działaczami i lokalnymi politykami (frekwencja z
reguły na poziomie kilkudziesięciu osób, średnia wieku: 50+). Są wcześniej
dobrze „zbriefowani”, dostają specjalne opracowanie z charakterystyką
poszczególnych powiatów (opisem najważniejszych problemów, rynku pracy,
sytuacji politycznej, demograficznej itp.).
- Lubię takie spotkania,
nawet w trudnym terenie, bo to sól polityki - mówi Grzegorz Schetyna, który
w ubiegłym tygodniu gościł w 15-tysięcznej Chełmży. A łatwo tam nie miał, bo
oprócz zwolenników antyPiSu na dyskusji zorganizowanej w miejscowym hotelu
pojawiło się też paru krzykaczy - na oko i
ucho dawnych wyborców Samoobrony. Omal nie doszło do przepychanek, jednak
szefowi PO udało się uspokoić towarzystwo, przekonać, aby go posłuchali. Ale
od sympatyków też mu się dostało: były pytania o to, czy w partii nie ma już
nikogo wartościowego, skoro we Wrocławiu musi stawiać na byłego pisowca, i
zarzuty, że jest niemedialny. Pierwsze pytanie z sali dotyczyło jednak nie
wyborów, nie demontażu państwa prawa i psucia wizerunku Polski, ale sprawy
miejscowej gorzelni (za czasów rządów PO cofnięto jej skład podatkowy i prawo do prowadzenia działalności gospodarczej). Podczas
spotkania dużo też było o nagrodach dla ministrów, o manipulacjach TVP i o tym, czy PO rozliczy obecną władzę - Schetyna
zdecydowanie to potwierdził, bo „to nie kwestia vendetty, ale
ostrzeżenia dla demokracji”.
Na zmianę
Kujawsko-pomorskie to jedno z -
jak to określa szef PO - „swingujących województw”. To na nich chce się teraz
szczególnie skupić, gdyż to one zaważą na wyniku wyborów (dla Platformy ważne
jest, aby wygrać w co najmniej połowie sejmików, a w pozostałych móc stworzyć
koalicję). Następne Spotkanie Obywatelskie planuje więc w Świętokrzyskiem.
Ale w teren rusza też PiS. Politycy z obozu rządzącego nie unikną pytań
o nagrody. Jednak pułapka, którą prezes Kaczyński próbuje zastawić na
opozycję, może zatrzasnąć się pusta, jeżeli PO i N zgłoszą do zapowiadanej
ustawy obniżającej wynagrodzenia polityków szereg poprawek wykluczających
patologie, na których przez ostatnie dwa lata dorabiali się ludzie „dobrej
zmiany”. Jest to w pewnym stopniu licytacja na populizm, ale skoro zdzieranie
gardeł w obronie Trybunału, niezależnego sądownictwa i państwa prawa nie przynosiło efektów, to może taka polityka
ma teraz sens.
Malwina Dziedzic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz