piątek, 20 kwietnia 2018

Czego szukają w tych trumnach



Mam problem z tym, że w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko, a o całej reszcie mówi się: „i 94 inne ofiary” - Joanna Racewicz, której mąż zginął w katastrofie 10 kwietnia 2010 r., opowiada o wdowach gorszego sortu, traumie przymusowych ekshumacji i kulisach TVP

NEWSWEEK: Dostała pani zaproszenie na odsłonięcie pomnika na pl. Piłsudskiego 10 kwietnia?
JOANNA RACEWICZ: Pomnika „trapu”? Nie, nie dostałam. Nie tylko zresztą ja. Parę dni wcześniej spotkałam się z dziewczyna­mi z naszego smoleńskiego kręgu. Od lat organizujemy rocznico­wą mszę w intencji naszych bliskich, którzy zginęli w katastrofie. Potem zwykle jest chwila na rozmowę, pobycie razem. Większość z nas nie dostała zaproszenia. Bo tu nie o pamięć chodzi.
Skoro nie o pamięć, to o co?
- O politykę. O większe lub mniejsze cele, do których wykorzystu­je się 96 osób. Od początku boli mnie, że w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko. To prawda, najważniejszej osoby na pokładzie, z tym nie dyskutuję. Ale pan prezydent nie poleciał do Katynia sam. Wyłącznie w towarzystwie małżonki. Tymczasem o całej reszcie mówi się: „i 94 inne ofiary”.
Idę o zakład, że gdyby poprosić przechodniów na ulicy o wymie­nienie choćby pięciu osób, które zginęły 10 kwietnia 2010 r. - nikt nie byłby w stanie tego zrobić. Nie potrafimy dbać o pamięć na­szych ofiar. Kapitał jedności zgromadzony w obliczu tej tragedii został bardzo szybko roztrwoniony.
Co pani przez to rozumie?
- Pamiętam taki obraz: 13 kwietnia 2010 r. Jedziemy z lotniska w niekończącym się kondukcie karawanów. Szpaler ludzi wzdłuż ulic. Jestem tuż za trumną męża i patrzę przez okno. Wtedy świat się zatrzymał. Ludzie tracący bliskich mówią, że najgorsze jest to, że życie toczy się dalej. Słońce wciąż świeci, dzieci biegają po pla­cach zabaw, ludzie piją kawę w kawiarniach, nic się nie zmienia. Wtedy było inaczej. I zamiast przekuć tę chwilę w narodowe po­jednanie, zaczęliśmy kłótnię o pochówek prezydenta na Wawe­lu i o wysokość odszkodowań. W tym momencie, jak za ucięciem noża, skończyła się żałoba. A nieprzeżyta do końca żałoba zmienia się w karykaturę samej siebie. Jest jak hydra, co zjada swoje ofiary. 
Prezydent Duda powiedział, że pomnik na pl. Piłsudskiego będzie miejscem świętym, jednoczącym Polaków.
- Bardzo chciałabym, żeby tak było, ale to nierealne. Przynaj­mniej na razie. Mnie nikt o ten pomnik nie pytał. Ani o to, co są­dzę o projekcie, ani o miejscu, w którym stanął, ani o to, czy chcę, żeby znalazło się tam nazwisko mojego męża. I - powtórzę - nie jestem jedynym obiektem tej „segregacji”. W sprawie tupolewa od samego początku wszystko dzieje się poza nami.
Ma pani żal do Jarosława Kaczyńskiego, że zawłaszczył śmierć 96 ofiar?
- Czy mam żal? To, co robi Jarosław Kaczyński, jest sprawą jego sumienia. Na pokładzie tupolewa byli ludzie z wielu środowisk. Jedni lecieli, żeby pokłonić się prochom zamordowanych w Katy­niu, inni po prostu byli w pracy. Smoleńsk stał się wyłącznie pali­wem politycznym, które podzieliło Polaków tak bardzo, że stanęli po dwóch stronach barykadyjak dwa wrogie plemiona. Już nie ma rozmowy, są obelgi i inwektywy. Nie ma szacunku, próby zrozu­mienia, co myśli i czuje druga strona.
Czuje pani bezsilność?
- Za każdym razem, gdy w czasie miesięcznic widziałam niena­wistne spojrzenia na Krakowskim Przedmieściu - tych, co nio­są transparenty, i tych, którzy w odpowiedzi wymachują białymi różami - zastanawiałam się, kto dał jednym i drugim prawo, aby szarpać pamięć ofiar. I już chyba nie ma większego znaczenia, „kto pierwszy rzucił kamieniem”.
A przymusowe ekshumacje?
- Jestem wciąż przed i z całą stanowczością odpowiadam: nie wi­dzę żadnego sensu, aby teraz, po ośmiu latach, fundować mnie, mojemu synowi i rodzinie ponowny pogrzeb. Rozumiem powody, dla których ekshumacje mogą być dla wielu osób ważne i potrzeb­ne. To, jak Rosjanie traktowali ciała, w jaki sposób obchodzili się z tym, co dla nas święte - nie mieści się w żadnym wyobrażeniu. Powtórzę: rozumiem bliskich, którym godne pochowanie ciała ukochanej osoby przynosi ulgę. Rozumiem, ale też i proszę o zro­zumienie. Ja poleciałam osiem lat temu do Moskwy z przekona­niem, że muszę wszystkiego dopilnować sama. Obiecałam synowi, że znajdę tatę, i dotrzymałam słowa.
Odnalazła pani męża?
- Tak. Ubrałam, zapięłam spinkami mankiety koszuli. Jeśli kto­kolwiek myśli, że w trumnie kapitana Pawła Janeczka jest czyjaś ręka, noga czy niedopałek papierosa, to się myli. Byłam z Pawłem do samego końca, do zalutowania metalowego wieka i zabicia gwoździami drewnianej skrzyni.
Podobno wbrew procedurom wyprosiłam wszystkich z pomiesz­czenia, w którym stała trumna. Rosyjski prokurator oponował, ksiądz i Ewa Kopacz też, ale to nie miało znaczenia. Chciałam być sama z mężem. I intymność naszej ostatniej chwili nie powinna być naruszona. Paweł ma w trumnie włożone przeze mnie waż­ne i symboliczne pamiątki i nie chcę, żeby ktokolwiek ich dotykał. To jest moja świętość. Powtarzam: byłam tam, żeby wszystkie­go dopilnować. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to oderwanie tab­liczki z jego imieniem i nazwiskiem. Zresztą - jej umocowanie też sprawdziłam. Czy ktoś mógł złośliwie wyrwać tabliczkę i przy­twierdzić do innej trumny? To byłoby draństwo najwyższej próby.
Zgłaszała pani swój sprzeciw wobec ekshumacji?
- Od dawna wiem, że ta walka nie ma sensu. Nawet gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby przykuć się do krzyża, nic to nie zmieni. De­cyzja prokuratora jest nieodwołalna. Najpierw odciągną od krzy­ża, a potem wykopią ciało. Zwracanie się do Strasburga, Brukseli i wszystkich świętych jest aktem heroicznej walki po nic. Oczywi­ście wszyscy zapewniają, że ekshumacje i ponowny pochówek od­bywają się z poszanowaniem i dla trumien, i dla bliskich, ale nie ma w tym miejsca na podstawowe pytanie: czy pani/pan się zga­dza? Wie pani, co powiedziała prokurator, dzwoniąc do mnie z in­formacją o dacie ekshumacji?
Co?
- To było tuż przed Bożym Narodzeniem. Zapytała, czy chcę znać datę teraz, czy po świętach. Jakby informowała mnie o terminie promocji w sklepie albo wycieczce na Roztocze. Zaproponowa­łam ćwiczenie z emocji i poprosiłam panią, żeby odpowiedziała samej sobie, czy mając perspektywę wykopania z grobu ciała bli­skiej osoby, wolałaby to wiedzieć przed Wigilią czy po Wigilii? Wo­bec perspektywy pustego talerza przy stole czy po nim? Wszystkim brakuje wyobraźni i empatii. Zrozumienia, że nikt nie jest tylko nazwiskiem na liście. Że każdy człowiek miał emocje, twarz, god­ność i kogoś, kto na niego czekał. Pęka mi serce, gdy mój mąż jest traktowany jak następny punkt po przecinku. Nie mogę pogodzić się z tym, że od ośmiu lat nie jestem w stanie znaleźć na Powązkach ciszy i spokoju, że każda próba budowania nowego życia kończy się zderzeniem z jeszcze jedną „sensacją”, od której huczą media.
Czas nie sprawia, że nabywa się grubej skóry?
- Nie. Choć oczywiście osiem lat to wystarczająco długo, żeby zbu­dować nowy dom, zasadzić drzewo i urodzić syna, tylko nam się to piekielnie utrudnia, ciągle raniąc do żywego. Czego szukają w tych trumnach? Nie wiem. Nikt ze mną o tym nie rozmawia. Rozumiem potrzebę pewności, że pod kamieniem na cmentarzu leży ta właś­nie ukochana osoba. Ja ją mam. Mało tego. Mój mąż jest jednym z ostatnich na liście, więc jeśli jakiś fragment jego ciała miałby gdzieś być, to pewnie już by go znaleźli. Ale to niczego nie zmienia. Ten koszmar musi trwać. Pytam: w imię czego?
I jak brzmi odpowiedź?
- Tuż przed Wielkanocą i tuż przed ósmą rocznicą katastrofy rozstałam się z telewizją publiczną, bo postawiono mi absurdalny zarzut. I wtedy ktoś napisał w komentarzach, że „jestem wdową gor­szego sortu, nie nosiła pani pochodni, nie udowadniała zamachu, mówiła, że nie chce kolejnego pochówku”.
Jest pani wdową gorszego sortu?
- A nie? Choć to znowu ta ohydna segre­gacja. Byłam na jednej miesięcznicy, bo chciałam spojrzeć w oczy ludziom, któ­rzy twierdzą, że chcą prawdy i pamięci. By­łam na spotkaniach komisji Millera, Laska i Macierewicza, bo chciałam, żeby ktoś mi wreszcie powiedział: co się stało na bagnie przed zamkniętym lotniskiem Siewiernyj.
Ale nie grałam w żadnej z tych orkiestr.
To dlatego, że jest pani „wdową gorszego sortu”, TVP postanowiła się pani pozbyć?
- Szef ma prawo zwolnić pracownika, uznać, że nie spełnia jego oczekiwań. Ale w kontrakcie nie miałam zapisane, że można mnie opluć i obrzucić błotem. Przecież to nie pierwszy mój kontrakt z telewizją publiczną. Poprzedni dotyczący pracy w „Panora­mie” wygasał w marcu 2016 r. i wtedy ówczesny szef poinformo­wał mnie, że nie pasuję do jego wizji programów informacyjnych. Zrobił to tuż przed moim ostatnim programem. Słusznie, bo nie pasowałam. Przeniesiono mnie do TVP Polonia, a potem także do telewizji śniadaniowej. Tak, miałam poczucie straty, krzywdy. Te­lewizja informacyjna była jak drugi dom, do którego „wprowadzi­łam się” jeszcze na studiach. Miał być staż, zrobił się kawał życia. W tym roku minęłoby 20 lat mojej pracy - z przerwą - w TVP.
A ta przerwa?
- Rok 2005, czas pierwszego rządu PiS, gdy odeszłam z „Panora­my”, dowiedziawszy się, że nie będę prowadzić głównego wyda­nia, tylko biegać z kamerą po mieście. Byłam w ciąży. Nie mogłam sobie na to pozwolić, bo jedno dziecko już z Pawłem straciliśmy.
Dlaczego zgodziła się pani na przejście do telewizji śniadaniowej?
- Niektórzy pytają bardziej dosadnie: dlaczego tak długo wytrzy­małaś w telewizji publicznej? Odpowiadam: bo kocham tę pra­cę. Bo gdy jest się jedynym żywicielem rodziny - waży się decyzje i wszelkie ułańskie szarże wkłada do kieszeni. Poranne programy są szczęśliwie wolne od politycznych nacisków. Funkcjonują jak państwo w państwie, odizolowane od przekazów dnia i narracji, która obowiązuje w tzw. newsach. „Pytanie na śniadanie” uchodzi za spokojny azyl, enklawę luzu, w czasach, gdy ludzie pociągający na Woronicza za sznurki mają jasny polityczny cel.
W tym azylu zabrakło jednak dla pani miejsca?
- Półtora roku pracy w śniadaniówce wspominam bardzo do­brze, ale nagle atmosfera zaczęła gęstnieć i skłamałabym, gdybym powiedziała, że tego nie czułam. Po ostatnim poprowadzonym przeze mnie programie szefowa poinformowała mnie, że zostaję
zawieszona z powodu - uwaga - zarzutu lo­kowania produktu, która to czynność miała polegać na tym, że na prywatnym Instagramie umieściłam zdjęcia mojej diety.
Uważa pani, że to był pretekst?
- Ależ oczywiście. Napisałam wyjaśnienie, że w moich postach nie chodziło o działal­ność komercyjną, a chęć podzielenia się informacją o zmianie trybu życia. Bo tak było. A że program, który prowadziłam, ma charakter poradnikowy i skierowa­ny jest głównie do kobiet, to inspirowanie do zmian w życiu wydawało mi się natu­ralne. Wiele koleżanek i kolegów pisze na profilach internetowych o dietach, aktywnościach fizycznych, o swoich wyborach. Byłam przekonana, że nie wykraczam poza standard. Mimo to skasowałam wpisy, po­prosiłam o rozmowę. Nie było ani odpowiedzi, ani rozmowy. Za­miast tego - oficjalne oświadczenie telewizji o trybie zwolnienia mnie z TVP2, które poznałam z mediów. Dowiedziałam się, że „mimo wielokrotnych upomnień” uparcie umieszczałam posty, czym złamałam etykę dziennikarską. Z pełną odpowiedzialnością mówię: nie było żadnych wielokrotnych upomnień. TVP kłamie.
Będzie pozew?
- Decyzję podejmę, gdy opadną emocje. Wiem, że to walka Dawi­da z Goliatem. Wiem też, że nie mogę pozwolić na bezkarne dep­tanie dobrego imienia, na które pracowałam wiele lat. W sporze z telewizją chodzi o godność, którą próbuje mi się odebrać. Do tego w niebywale żenujący sposób. Mam się potknąć o pudełka z dietą? O pudełka? Chcą, żebym rozbiła się na nich jak Hanka Mostowiak z „M jak miłość”? Tego chyba scenarzysta nie przemy­ślał. A ja nie jestem postacią z serialu. Będę o siebie walczyć. Mam dla kogo. Mój syn wrócił pewnego dnia ze szkoły ze łzami w oczach i spytał, czy to prawda, że telewizja mnie wyrzuciła na bruk, że te­raz będę bezrobotna i zostaniemy bez dachu nad głową. Nie mogę pozwolić, żeby kolejny raz ktoś odbierał mojemu dziecku poczu­cie bezpieczeństwa. Wystarczy. Jak na swoje niecałe 10 lat przeżył zbyt wiele. Za szybki ten kurs dorosłości.
Dlaczego TVP się z panią rozstała, co było powodem?
- Mogę tylko snuć przypuszczenia, bo nikt nie miał na tyle odwagi cywilnej, żeby się ze mną spotkać i porozmawiać twarzą w twarz. Może jestem po niewłaściwej stronie barykady? A może ktoś stał już w blokach startowych na moje miejsce? Pytanie trzeba kiero­wać do rezydujących na wyższych piętrach na Woronicza. A może w zupełnie innym budynku?
Na Nowogrodzkiej?
- Pani też ogląda „Ucho prezesa”? Nigdy nie byłam na Nowo­grodzkiej, ale ktoś z kręgów bliskich władzy powiedział mi, że trudno to oglądać jak kabaret, bo jest za bliski rzeczywistości.
Prezes Kurski chodzi na pasku prezesa Kaczyńskiego?
- Tego nie wiem. Widziałam ostatnio rysunek, na którym Jerzy Urban ogląda „Wiadomości” i mówi, waląc łbem w ścianę: „Są ode mnie lepsi!”. To dotyka pewnej prawdy.
Dziennikarze TVP nie mają problemu z tym, że są tubą propagandy PiS?
- Od dwóch lat nie ma mnie w newsach, na pierwszej linii frontu. Nie wiem, czy ludzie, którzy pracują w programach in­formacyjnych, wierzą, że uprawiają uczci­we dziennikarstwo. Czy na koniec dnia mogą przed lustrem spokojnie spojrzeć sobie w oczy? Oczywiście, obiektywizm to byt idealny, bożek, do którego wszyscy się modlimy, a o którym wiemy, że w naturze nie występuje. Media publiczne zawsze były zależne od władzy.
Oglądając programy informacyjne w TVP, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że wszelkie zasady obiektywizmu zostały złamane.
- Telewizja, do której przychodziłam, była kompletnie inną in­stytucją niż obecna, choć na korytarzach można spotkać tych samych ludzi. Czy uelastyczniły im się kręgosłupy? A może uwie­rzyli w ideę albo uznali, że są na wojnie, na której nie bierze się jeńców? Proszę mnie nie namawiać na takie rozstrzygnięcia. Ra­czej wszyscy słyszą, w jaki bęben biją.
Mówi pani o Danucie Holeckiej czy Krzysztofie Ziemcu?
- Nie oceniam ich, ale i nie poznaję.
Dzisiejsza TVP to jednak przede wszystkim młodzi, debiutujący dziennikarze, gotowi zrobić wszystko, co służy władzy.
- Może ulegają mirażowi szybkiego sukcesu? Obietnicy świetla­nych karier? Telewizja to bardzo kusząca instytucja. A może nie chodzi o dziennikarstwo, tylko o apanaże polityczne? Przecież kil­ka osób przeszło w ostatnich latach na drugą stronę mocy. Każdy sam musi zrozumieć, że twarz i nazwisko ma się jedno i pracuje się na nie od samego początku. Młodość nie jest usprawiedliwie­niem dla każdej decyzji.
Rozmawia się o tym na korytarzach w TVP?
- Problem polega na tym, że ludzie niespecjalnie dziś sobie ufa­ją i niespecjalnie ze sobą rozmawiają. Wymiany myśli skupiają się na bezpiecznych przestrzeniach - rodzina, przyjaciele, zakupy.
Czy 10 kwietnia była pani na Powązkach?
- Tak, jak co roku. Ale co roku z większym trudem.
Dlaczego?
- Bo aleja K2 jest jak okrutna wystawa. Nie ma tam ani ciszy, ani spokoju. Trudno go znaleźć, gdy za plecami słychać dźwięk miga­wek i głośne komentarze. Oczywiście, spotykam się również z ser­decznymi reakcjami, ale w większości przypadków ludzie traktują rodziny ofiar jak postacie z komiksów. Jakbyśmy byli częścią wspól­nej przestrzeni i można nas było bezceremonialnie przesuwać, za­czepiać, przerywać modlitwę pytaniami: „A pani to jest pewna, czy on tutaj pochowany?”. Albo: „To był ten wybuch czy nie było, bo pani to dziennikarka i chyba wie”. Nie zapomnę dwóch pań, któ­re robiły sobie zdjęcia oparte o krzyże jak o misia na Krupówkach. Podchodziły coraz bliżej i bliżej, żeby w końcu i mnie uchwycić w kadrze. Nie wytrzymałam i zapytałam, czy chciałyby sobie zro­bić zdjęcie także z moim mężem? Liczyłam, że je zawstydzę, że odejdą z rumieńcem, ale one z nieukrywaną radością zapytały: „A zro­bi nam pani? Chciałybyśmy być obie”. Śmierć to sacrum i należy się jej szacunek. Smoleńsk nam niebywale „potaniał”, stał się własnością wszystkich, więc nikogo. Wiele w tym winy polityków - po obu stronach ba­rykady.
Mówi pani także o PO?
- Gdyby Platforma nie odrzuciła idei pomni­ka światła, 96 promieni do nieba według pro­jektu prof. Pawła Szychalskiego, architekta wykładającego na uniwersytetach Szwecji i USA, mielibyśmy sprawę pomnika zała­twioną godnie. Ale pani Gronkiewicz-Waltz pomnik kojarzył się z Norymbergą. Nie ma pani wrażenia, że trzeba mieć dużo złej woli, żeby uciec w takie skojarzenia? Tymczasem tak naprawdę chodzi­ło o to, że rządząca wówczas Platforma nie chciała pomnika przed pałacem prezydenckim i postawiła go na Powązkach. Owszem, za­pytano nas o opinię w spawie bryły, ale jego zamknięcie za cmen­tarnymi murami było próbą nieudolnej izolacji żałoby. Czy PO chodziło wówczas o pamięć, czy - jak PiS - o politykę? To nie jest tak, że jedni wyłącznie walczą o pamięć, a drudzy wyłącznie ją ka­lają. Każdy ma coś za uszami.
Powtarza pani, że prawdziwymi pomnikami tych, którzy zginęli, są ich dzieci i rodziny.
- Za Horacym powtórzę - to właśnie pomnik trwalszy niż ze spi­żu. Mnie inny nie jest potrzebny, bo będę pamiętać o mężu. Za­wsze. Nasz syn będzie pamiętać o ojcu. Ale rozumiem, że pamięć zbiorowa potrzebuje wsparcia w postaci granitu i metalu. Tylko czy odsłonięty w ostatnią rocznicę katastrofy „trap” tę potrzebę zaspokoi? Czy raczej będzie kolejnym bytem, który - jak wszyst­ko, co dotyczy Smoleńska - podzieli Polaków?
Ma pani plany na najbliższy czas?
- Życie nauczyło mnie nie planować, a już na pewno nie opowia­dać o swoich planach Panu Bogu, bo wtedy z pewnością będzie do­kładnie inaczej. I tego się trzymam. N

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz