Mam problem z tym, że
w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko, a o całej reszcie
mówi się: „i 94 inne ofiary” - Joanna Racewicz, której mąż zginął w katastrofie
10 kwietnia 2010 r., opowiada o wdowach gorszego sortu, traumie przymusowych
ekshumacji i kulisach TVP
NEWSWEEK: Dostała pani zaproszenie na odsłonięcie pomnika na pl.
Piłsudskiego 10 kwietnia?
JOANNA RACEWICZ: Pomnika „trapu”? Nie, nie dostałam. Nie tylko zresztą ja.
Parę dni wcześniej spotkałam się z dziewczynami z naszego smoleńskiego kręgu.
Od lat organizujemy rocznicową mszę w intencji naszych bliskich, którzy
zginęli w katastrofie. Potem zwykle jest chwila na rozmowę, pobycie razem.
Większość z nas nie dostała zaproszenia. Bo tu nie o pamięć chodzi.
Skoro nie o pamięć, to o co?
- O politykę. O większe lub
mniejsze cele, do których wykorzystuje się 96 osób. Od początku boli mnie, że
w opowieści smoleńskiej powtarza się tylko jedno nazwisko. To prawda,
najważniejszej osoby na pokładzie, z tym nie dyskutuję. Ale pan prezydent nie
poleciał do Katynia sam. Wyłącznie w towarzystwie małżonki. Tymczasem o całej
reszcie mówi się: „i 94 inne ofiary”.
Idę o zakład, że gdyby poprosić
przechodniów na ulicy o wymienienie choćby pięciu osób, które zginęły 10
kwietnia 2010 r. - nikt nie byłby w stanie tego zrobić. Nie potrafimy dbać o
pamięć naszych ofiar. Kapitał jedności zgromadzony w obliczu tej tragedii
został bardzo szybko roztrwoniony.
Co pani przez to rozumie?
- Pamiętam taki obraz: 13
kwietnia 2010 r. Jedziemy z lotniska w niekończącym się kondukcie karawanów.
Szpaler ludzi wzdłuż ulic. Jestem tuż za trumną męża i patrzę przez okno. Wtedy
świat się zatrzymał. Ludzie tracący bliskich mówią, że najgorsze jest to, że
życie toczy się dalej. Słońce wciąż świeci, dzieci biegają po placach zabaw,
ludzie piją kawę w kawiarniach, nic się nie zmienia. Wtedy było inaczej. I
zamiast przekuć tę chwilę w narodowe pojednanie, zaczęliśmy kłótnię o pochówek
prezydenta na Wawelu i o wysokość odszkodowań. W tym momencie, jak za ucięciem
noża, skończyła się żałoba. A nieprzeżyta do końca żałoba zmienia się w
karykaturę samej siebie. Jest jak hydra, co zjada swoje ofiary.
Prezydent Duda powiedział, że pomnik na pl. Piłsudskiego będzie miejscem świętym, jednoczącym Polaków.
Prezydent Duda powiedział, że pomnik na pl. Piłsudskiego będzie miejscem świętym, jednoczącym Polaków.
- Bardzo chciałabym, żeby tak
było, ale to nierealne. Przynajmniej na razie. Mnie nikt o ten pomnik nie
pytał. Ani o to, co sądzę o projekcie, ani o miejscu, w którym stanął, ani o
to, czy chcę, żeby znalazło się tam nazwisko mojego męża. I - powtórzę - nie
jestem jedynym obiektem tej „segregacji”. W sprawie tupolewa od samego początku
wszystko dzieje się poza nami.
Ma pani żal do Jarosława
Kaczyńskiego, że zawłaszczył śmierć 96 ofiar?
- Czy mam żal? To, co robi
Jarosław Kaczyński, jest sprawą jego sumienia. Na pokładzie tupolewa byli
ludzie z wielu środowisk. Jedni lecieli, żeby pokłonić się prochom
zamordowanych w Katyniu, inni po prostu byli w pracy. Smoleńsk stał się
wyłącznie paliwem politycznym, które podzieliło Polaków tak bardzo, że stanęli
po dwóch stronach barykadyjak dwa wrogie plemiona. Już nie ma rozmowy, są
obelgi i inwektywy. Nie ma szacunku, próby zrozumienia, co myśli i czuje druga
strona.
Czuje pani bezsilność?
- Za każdym razem, gdy w czasie
miesięcznic widziałam nienawistne spojrzenia na Krakowskim Przedmieściu -
tych, co niosą transparenty, i tych, którzy w odpowiedzi wymachują białymi różami
- zastanawiałam się, kto dał jednym i drugim prawo, aby szarpać pamięć ofiar. I
już chyba nie ma większego znaczenia, „kto pierwszy rzucił kamieniem”.
A przymusowe ekshumacje?
- Jestem wciąż przed i z całą
stanowczością odpowiadam: nie widzę żadnego sensu, aby teraz, po ośmiu latach,
fundować mnie, mojemu synowi i rodzinie ponowny pogrzeb. Rozumiem powody, dla
których ekshumacje mogą być dla wielu osób ważne i potrzebne. To, jak Rosjanie
traktowali ciała, w jaki sposób obchodzili się z tym, co dla nas święte - nie
mieści się w żadnym wyobrażeniu. Powtórzę: rozumiem bliskich, którym godne
pochowanie ciała ukochanej osoby przynosi ulgę. Rozumiem, ale też i proszę o
zrozumienie. Ja poleciałam osiem lat temu do Moskwy z przekonaniem, że muszę
wszystkiego dopilnować sama. Obiecałam synowi, że znajdę tatę, i dotrzymałam
słowa.
Odnalazła pani męża?
- Tak. Ubrałam, zapięłam
spinkami mankiety koszuli. Jeśli ktokolwiek myśli, że w trumnie kapitana Pawła
Janeczka jest czyjaś ręka, noga czy niedopałek papierosa, to się myli. Byłam z
Pawłem do samego końca, do zalutowania metalowego wieka i zabicia gwoździami
drewnianej skrzyni.
Podobno wbrew procedurom wyprosiłam
wszystkich z pomieszczenia, w którym stała trumna. Rosyjski prokurator
oponował, ksiądz i Ewa Kopacz też, ale to nie miało znaczenia. Chciałam być
sama z mężem. I intymność naszej ostatniej chwili nie powinna być naruszona.
Paweł ma w trumnie włożone przeze mnie ważne i symboliczne pamiątki i nie
chcę, żeby ktokolwiek ich dotykał. To jest moja świętość. Powtarzam: byłam tam,
żeby wszystkiego dopilnować. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to oderwanie tabliczki
z jego imieniem i nazwiskiem. Zresztą - jej umocowanie też sprawdziłam. Czy
ktoś mógł złośliwie wyrwać tabliczkę i przytwierdzić do innej trumny? To
byłoby draństwo najwyższej próby.
Zgłaszała pani swój sprzeciw
wobec ekshumacji?
- Od dawna wiem, że ta walka nie
ma sensu. Nawet gdyby ktoś wpadł na pomysł, żeby przykuć się do krzyża, nic to
nie zmieni. Decyzja prokuratora jest nieodwołalna. Najpierw odciągną od krzyża,
a potem wykopią ciało. Zwracanie się do Strasburga, Brukseli i wszystkich
świętych jest aktem heroicznej walki po nic. Oczywiście wszyscy zapewniają, że
ekshumacje i ponowny pochówek odbywają się z poszanowaniem i dla trumien, i
dla bliskich, ale nie ma w tym miejsca na podstawowe pytanie: czy pani/pan się
zgadza? Wie pani, co powiedziała prokurator, dzwoniąc do mnie z informacją o
dacie ekshumacji?
Co?
- To
było tuż przed Bożym Narodzeniem. Zapytała, czy chcę znać datę teraz, czy po
świętach. Jakby informowała mnie o terminie promocji w sklepie albo wycieczce
na Roztocze. Zaproponowałam ćwiczenie z emocji i poprosiłam panią, żeby
odpowiedziała samej sobie, czy mając perspektywę wykopania z grobu ciała bliskiej
osoby, wolałaby to wiedzieć przed Wigilią czy po Wigilii? Wobec perspektywy
pustego talerza przy stole czy po nim? Wszystkim brakuje wyobraźni i empatii.
Zrozumienia, że nikt nie jest tylko nazwiskiem na liście. Że każdy człowiek
miał emocje, twarz, godność i kogoś, kto na niego czekał. Pęka mi serce, gdy
mój mąż jest traktowany jak następny punkt po przecinku. Nie mogę pogodzić się
z tym, że od ośmiu lat nie jestem w stanie znaleźć na Powązkach ciszy i
spokoju, że każda próba budowania nowego życia kończy się zderzeniem z jeszcze
jedną „sensacją”, od której huczą media.
Czas
nie sprawia, że nabywa się grubej skóry?
- Nie. Choć oczywiście osiem lat
to wystarczająco długo, żeby zbudować nowy dom, zasadzić drzewo i urodzić
syna, tylko nam się to piekielnie utrudnia, ciągle raniąc do żywego. Czego
szukają w tych trumnach? Nie wiem. Nikt ze mną o tym nie rozmawia. Rozumiem
potrzebę pewności, że pod kamieniem na cmentarzu leży ta właśnie ukochana
osoba. Ja ją mam. Mało tego. Mój mąż jest jednym z ostatnich na liście, więc
jeśli jakiś fragment jego ciała miałby gdzieś być, to pewnie już by go
znaleźli. Ale to niczego nie zmienia. Ten koszmar musi trwać. Pytam: w imię czego?
I jak brzmi odpowiedź?
- Tuż przed Wielkanocą i tuż
przed ósmą rocznicą katastrofy rozstałam się z telewizją publiczną, bo
postawiono mi absurdalny zarzut. I wtedy ktoś napisał w komentarzach, że
„jestem wdową gorszego sortu, nie nosiła pani pochodni, nie udowadniała
zamachu, mówiła, że nie chce kolejnego pochówku”.
Jest pani wdową gorszego
sortu?
- A nie? Choć to znowu ta ohydna
segregacja. Byłam na jednej miesięcznicy, bo chciałam spojrzeć w oczy ludziom,
którzy twierdzą, że chcą prawdy i pamięci. Byłam na spotkaniach komisji
Millera, Laska i Macierewicza, bo chciałam, żeby ktoś mi wreszcie powiedział:
co się stało na bagnie przed zamkniętym lotniskiem Siewiernyj.
Ale nie grałam w żadnej z tych
orkiestr.
To dlatego, że jest pani
„wdową gorszego sortu”, TVP postanowiła się pani pozbyć?
- Szef ma prawo zwolnić
pracownika, uznać, że nie spełnia jego oczekiwań. Ale w kontrakcie nie miałam
zapisane, że można mnie opluć i obrzucić błotem. Przecież to nie pierwszy mój
kontrakt z telewizją publiczną. Poprzedni dotyczący pracy w „Panoramie”
wygasał w marcu 2016 r. i wtedy ówczesny szef poinformował mnie, że nie pasuję
do jego wizji programów informacyjnych. Zrobił to tuż przed moim ostatnim
programem. Słusznie, bo nie pasowałam. Przeniesiono mnie do TVP Polonia, a potem także do telewizji śniadaniowej. Tak,
miałam poczucie straty, krzywdy. Telewizja informacyjna była jak drugi dom, do
którego „wprowadziłam się” jeszcze na studiach. Miał być staż, zrobił się
kawał życia. W tym roku minęłoby 20 lat mojej pracy - z przerwą - w TVP.
A ta przerwa?
- Rok 2005, czas pierwszego
rządu PiS, gdy odeszłam z „Panoramy”, dowiedziawszy się, że nie będę prowadzić
głównego wydania, tylko biegać z kamerą po mieście. Byłam w ciąży. Nie mogłam
sobie na to pozwolić, bo jedno dziecko już z Pawłem straciliśmy.
Dlaczego zgodziła się pani na
przejście do telewizji śniadaniowej?
- Niektórzy pytają bardziej
dosadnie: dlaczego tak długo wytrzymałaś w telewizji publicznej? Odpowiadam:
bo kocham tę pracę. Bo gdy jest się jedynym żywicielem rodziny - waży się
decyzje i wszelkie ułańskie szarże wkłada do kieszeni. Poranne programy są
szczęśliwie wolne od politycznych nacisków. Funkcjonują jak państwo w państwie,
odizolowane od przekazów dnia i narracji, która obowiązuje w tzw. newsach.
„Pytanie na śniadanie” uchodzi za spokojny azyl, enklawę luzu, w czasach, gdy
ludzie pociągający na Woronicza za sznurki mają jasny polityczny cel.
W tym azylu zabrakło jednak
dla pani miejsca?
- Półtora roku pracy w
śniadaniówce wspominam bardzo dobrze, ale nagle atmosfera zaczęła gęstnieć i
skłamałabym, gdybym powiedziała, że tego nie czułam. Po ostatnim poprowadzonym
przeze mnie programie szefowa poinformowała mnie, że zostaję
zawieszona z powodu - uwaga -
zarzutu lokowania produktu, która to czynność miała polegać na tym, że na
prywatnym Instagramie umieściłam zdjęcia mojej diety.
Uważa pani, że to był
pretekst?
- Ależ oczywiście. Napisałam
wyjaśnienie, że w moich postach nie chodziło o działalność komercyjną, a chęć
podzielenia się informacją o zmianie trybu życia. Bo tak było. A że program,
który prowadziłam, ma charakter poradnikowy i skierowany jest głównie do
kobiet, to inspirowanie do zmian w życiu wydawało mi się naturalne. Wiele
koleżanek i kolegów pisze na profilach internetowych o dietach, aktywnościach
fizycznych, o swoich wyborach. Byłam przekonana, że nie wykraczam poza
standard. Mimo to skasowałam wpisy, poprosiłam o rozmowę. Nie było ani
odpowiedzi, ani rozmowy. Zamiast tego - oficjalne oświadczenie telewizji o trybie
zwolnienia mnie z TVP2,
które poznałam z mediów. Dowiedziałam się,
że „mimo wielokrotnych upomnień” uparcie umieszczałam posty, czym złamałam
etykę dziennikarską. Z pełną odpowiedzialnością mówię: nie było żadnych
wielokrotnych upomnień. TVP kłamie.
Będzie pozew?
- Decyzję podejmę, gdy opadną
emocje. Wiem, że to walka Dawida z Goliatem. Wiem też, że nie mogę pozwolić na
bezkarne deptanie dobrego imienia, na które pracowałam wiele lat. W sporze z
telewizją chodzi o godność, którą próbuje mi się odebrać. Do tego w niebywale
żenujący sposób. Mam się potknąć o pudełka z dietą? O pudełka? Chcą, żebym
rozbiła się na nich jak Hanka Mostowiak z „M jak miłość”? Tego chyba
scenarzysta nie przemyślał. A ja nie jestem postacią z serialu. Będę o siebie
walczyć. Mam dla kogo. Mój syn wrócił pewnego dnia ze szkoły ze łzami w oczach
i spytał, czy to prawda, że telewizja mnie wyrzuciła na bruk, że teraz będę
bezrobotna i zostaniemy bez dachu nad głową. Nie mogę pozwolić, żeby kolejny
raz ktoś odbierał mojemu dziecku poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy. Jak na
swoje niecałe 10 lat przeżył zbyt wiele. Za szybki ten kurs dorosłości.
Dlaczego TVP się z panią rozstała, co było powodem?
- Mogę tylko snuć
przypuszczenia, bo nikt nie miał na tyle odwagi cywilnej, żeby się ze mną
spotkać i porozmawiać twarzą w twarz. Może jestem po niewłaściwej stronie
barykady? A może ktoś stał już w blokach startowych na moje miejsce? Pytanie
trzeba kierować do rezydujących na wyższych piętrach na Woronicza. A może w
zupełnie innym budynku?
Na Nowogrodzkiej?
- Pani też ogląda „Ucho
prezesa”? Nigdy nie byłam na Nowogrodzkiej, ale ktoś z kręgów bliskich władzy
powiedział mi, że trudno to oglądać jak kabaret, bo jest za bliski
rzeczywistości.
Prezes Kurski chodzi na pasku
prezesa Kaczyńskiego?
- Tego nie wiem. Widziałam
ostatnio rysunek, na którym Jerzy Urban ogląda „Wiadomości” i mówi, waląc łbem
w ścianę: „Są ode mnie lepsi!”. To dotyka pewnej prawdy.
Dziennikarze TVP nie mają problemu z tym, że są tubą propagandy PiS?
- Od dwóch lat nie ma mnie w
newsach, na pierwszej linii frontu. Nie wiem, czy ludzie, którzy pracują w
programach informacyjnych, wierzą, że uprawiają uczciwe dziennikarstwo. Czy
na koniec dnia mogą przed lustrem spokojnie spojrzeć sobie w oczy? Oczywiście,
obiektywizm to byt idealny, bożek, do którego wszyscy się modlimy, a o którym
wiemy, że w naturze nie występuje. Media publiczne zawsze były zależne od
władzy.
Oglądając programy
informacyjne w TVP, trudno jednak oprzeć się
wrażeniu, że wszelkie zasady obiektywizmu zostały złamane.
- Telewizja, do której
przychodziłam, była kompletnie inną instytucją niż obecna, choć na korytarzach
można spotkać tych samych ludzi. Czy uelastyczniły im się kręgosłupy? A może
uwierzyli w ideę albo uznali, że są na wojnie, na której nie bierze się
jeńców? Proszę mnie nie namawiać na takie rozstrzygnięcia. Raczej wszyscy
słyszą, w jaki bęben biją.
Mówi pani o Danucie Holeckiej
czy Krzysztofie Ziemcu?
- Nie oceniam ich, ale i nie
poznaję.
Dzisiejsza TVP to jednak
przede wszystkim młodzi, debiutujący dziennikarze, gotowi zrobić wszystko, co
służy władzy.
- Może ulegają mirażowi
szybkiego sukcesu? Obietnicy świetlanych karier? Telewizja to bardzo kusząca
instytucja. A może nie chodzi o dziennikarstwo, tylko o apanaże polityczne?
Przecież kilka osób przeszło w ostatnich latach na drugą stronę mocy. Każdy
sam musi zrozumieć, że twarz i nazwisko ma się jedno i pracuje się na nie od
samego początku. Młodość nie jest usprawiedliwieniem dla każdej decyzji.
Rozmawia się o tym na
korytarzach w TVP?
- Problem polega na tym, że
ludzie niespecjalnie dziś sobie ufają i niespecjalnie ze sobą rozmawiają.
Wymiany myśli skupiają się na bezpiecznych przestrzeniach - rodzina,
przyjaciele, zakupy.
Czy 10 kwietnia była pani na
Powązkach?
- Tak, jak co roku. Ale co roku
z większym trudem.
Dlaczego?
- Bo aleja K2 jest jak okrutna
wystawa. Nie ma tam ani ciszy, ani spokoju. Trudno go znaleźć, gdy za plecami
słychać dźwięk migawek i głośne komentarze. Oczywiście, spotykam się również z
serdecznymi reakcjami, ale w większości przypadków ludzie traktują rodziny
ofiar jak postacie z komiksów. Jakbyśmy byli częścią wspólnej przestrzeni i
można nas było bezceremonialnie przesuwać, zaczepiać, przerywać modlitwę
pytaniami: „A pani to jest pewna, czy on tutaj pochowany?”. Albo: „To był ten
wybuch czy nie było, bo pani to dziennikarka i chyba wie”. Nie zapomnę dwóch
pań, które robiły sobie zdjęcia oparte o krzyże jak o misia na Krupówkach.
Podchodziły coraz bliżej i bliżej, żeby w końcu i mnie uchwycić w kadrze. Nie
wytrzymałam i zapytałam, czy chciałyby sobie zrobić zdjęcie także z moim
mężem? Liczyłam, że je zawstydzę, że odejdą z rumieńcem, ale one z nieukrywaną
radością zapytały: „A zrobi nam pani? Chciałybyśmy być obie”. Śmierć to sacrum
i należy się jej szacunek. Smoleńsk nam niebywale „potaniał”, stał się
własnością wszystkich, więc nikogo. Wiele w tym winy polityków - po obu
stronach barykady.
Mówi pani także o PO?
- Gdyby Platforma nie odrzuciła
idei pomnika światła, 96 promieni do nieba według projektu prof. Pawła Szychalskiego, architekta wykładającego na
uniwersytetach Szwecji i USA, mielibyśmy sprawę pomnika załatwioną godnie. Ale
pani Gronkiewicz-Waltz pomnik kojarzył się z Norymbergą. Nie ma pani wrażenia,
że trzeba mieć dużo złej woli, żeby uciec w takie skojarzenia? Tymczasem tak
naprawdę chodziło o to, że rządząca wówczas Platforma nie chciała pomnika
przed pałacem prezydenckim i postawiła go na Powązkach. Owszem, zapytano nas o
opinię w spawie bryły, ale jego zamknięcie za cmentarnymi murami było próbą
nieudolnej izolacji żałoby. Czy PO chodziło wówczas o pamięć, czy - jak PiS - o
politykę? To nie jest tak, że jedni wyłącznie walczą o pamięć, a drudzy
wyłącznie ją kalają. Każdy ma coś za uszami.
Powtarza pani, że prawdziwymi
pomnikami tych, którzy zginęli, są ich dzieci i rodziny.
- Za Horacym powtórzę - to
właśnie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Mnie inny nie jest potrzebny, bo będę
pamiętać o mężu. Zawsze. Nasz syn będzie pamiętać o ojcu. Ale rozumiem, że
pamięć zbiorowa potrzebuje wsparcia w postaci granitu i metalu. Tylko czy
odsłonięty w ostatnią rocznicę katastrofy „trap” tę potrzebę zaspokoi? Czy
raczej będzie kolejnym bytem, który - jak wszystko, co dotyczy Smoleńska -
podzieli Polaków?
Ma pani plany na najbliższy
czas?
- Życie nauczyło mnie nie
planować, a już na pewno nie opowiadać o swoich planach Panu Bogu, bo wtedy z
pewnością będzie dokładnie inaczej. I tego się trzymam. N
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz