Lustro
Dziennikarz Wojciech Czuchnowski rzucił
Antoniemu Macierewiczowi w twarz: „Jest pan kłamcą i przestępcą”. Reakcja na
te słowa potwierdziła, że wpuszczenie do dusznego pomieszczenia świeżego
powietrza może spowodować wielki zawrót głowy.
Czuchnowski
zachował się zdecydowanie niestandardowo, co sam przyznaje. Na konferencjach
prasowych dziennikarze powinni przecież zadawać pytania. W tym sensie redaktor
popełnił techniczny błąd. Byłoby lepiej, gdyby zapytał Macierewicza: „Czy
zamierza Pan przeprosić Polaków za swe niezliczone kłamstwa w czasie Smoleńska
i czy choć odrobinę Pan się za nie wstydzi?”. Czy ta zmiana formy cokolwiek by
zmieniła? Nic. Poza tym, że utrudniałaby formułowanie zarzutu
sprzeniewierzenia się przez Czuchnowskiego roli dziennikarza tym, którzy
sprzeniewierzyli się jej fundamentalnie.
Wypowiedź
dziennikarza wywołała absolutnie zrozumiałą wściekłość. Oportuniści nienawidzą
odważnego, bo jego odwaga jest wyrzutem sumienia. Tchórze nie lubią jednoznaczności,
bo ujawnia ona ich krętactwa. Nie lubią słów prawdy, bo żyją z półprawd. Słowa
Czuchnowskiego muszą budzić u wielu dyskomfort. Przecież za chwilę polecą do
studia TVP, by perorować, że w sprawie Smoleńska odpowiedzi na wiele pytań
wciąż nie znamy. Podkreślą, że w sprawie niszczenia państwa prawa przez obecną
władzę różni konstytucjonaliści mają różne opinie. Napiszą, że w sprawie
Smoleńska każda z dwóch sekt ma swoją wersję. A oni ponad gawiedzią patrzą na
to z dystansem i obiektywizmem. Bo cechą obecnej epoki jest to, że relatywiści
i „obiektywiści” nie tylko nie mają poczucia wstydu, ale też czują się w
prawie, by swój koniunkturalizm nazwać cnotą, a mówienie prawdy uznać za
występek. Oportuniści udzielają korepetycji z obiektywizmu i politycznego
rozsądku. W sumie nic nowego. Przecież działacze stworzonego pod patronatem
Jaruzelskiego Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego też pouczali
opozycjonistów. Dzisiejsi PRON-owcy chętnie nazwą kłamcą Urbana, ale Macierewicza
już nie. To pierwsze mogą zrobić bezkarnie. To drugie grozi im tym, że jednak
podpadną kilku osobom w PiS.
Tu oczywiście nie
chodzi o problem całkowicie marginalny, czyli wewnętrzne porachunki i
przepychanki w jakimś środowisku. Dyskusja w sprawie wystąpienia
Czuchnowskiego dotyczy tak naprawdę tego, czy żyjemy w państwie normalnym, czy
nie. A to pytanie fundamentalne. Jeśli bowiem uznamy, że jest to państwo
normalne, musimy dojść do wniosku, że Czuchnowski się wygłupił i histeryzował.
Że profesor Rzepliński nadużył swojej pozycji. Że Frasyniuk nie daje przykładu
obywatelskiego nieposłuszeństwa, tylko zachowuje się jak anarchista. W
normalnym państwie każdy z tych ludzi popełniałby swego rodzaju eksces. Ale
jeśli uznajemy, że państwo w swojej obecnej wersji normalne nie jest, musimy
dojść do wniosku, że te „ekscesy” to w gruncie rzeczy szlachetne i moralnie
wzniosłe akty obywatelskiego sprzeciwu. Kontekst sprawia więc, że ten sam czyn
jest nadużyciem albo jest całkowicie uprawniony. Czy to nie groźna
relatywizacja? Nie. Naprawdę groźną relatywizacją jest niedostrzeganie
kontekstu. W państwie stanu nadzwyczajnego czy pozakonstytucyjnego porządny
sędzia ma prawo być rzecznikiem interesu publicznego i moralności. Podobnie
dziennikarz czy nauczyciel akademicki. Kto wyznacza nam tę granicę? Każdy z
nas wyznacza ją sobie sam. To oczywiście ryzyko. Tak to bywa z wolnością i
odpowiedzialnością w trudnych czasach. Zachowania standardowe są dobre w
zwykłych czasach. W czasach złych bywają występkiem przeciw przyzwoitości,
ucieczką i kapitulacją.
Narzędziem
dyktatury bywa pałka, pozakonstytucyjna przemoc ustawowa albo przemoc
symboliczna. Ale największymi sojusznikami dyktatury są eufemizm i
niedopowiedzenie. Jeśli woda jest czysta, widać w niej każdy paproch i brud.
Ściek skrywa wszystko. Dlatego dla oportunizmu moralna i werbalna klarowność
jest śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Rozumiem tych,
którym demonstracja Czuchnowskiego się nie podobała. Choć wolę, gdy dezaprobatę
wyrażają ci, którzy się nie wahali, by potępiać draństwa i kłamstwa władzy, a
nie ci, którzy z oczywistą prawdą Czuchnowskiego mają zdecydowanie większy
problem niż z kłamstwami Macierewicza. Ci ostatni bowiem nie Czuchnowskiego
chcą zagłuszyć, lecz swoje wyrzuty sumienia. Uderzają nie w Czuchnowskiego, ale
w lustro, w którym mogą się przejrzeć.
Jest oczywiście
pytanie, co by było, gdyby na każdej konferencji prasowej każdy mówił, co
myśli o każdym polityku. Ale sprowadza to rzecz całą do absurdu. Oddajmy bowiem
panu Antoniemu co jego - jest kłamcą patologicznym, absolutnym i niesamowitym.
Nie miał racji Czuchnowski, że nazwał go przestępcą. Byłoby lepiej, gdyby tak
jak miliony Polaków ostrożnie wyraził nadzieję, że kiedyś Polska za takiego go
uzna. N
Tomasz Lis
Skomplikowana prosta sprawa
Zawód dziennikarza bywa niejednoznaczny
moralnie. Czasem dziennikarz jest świadkiem wydarzeń tak strasznych, że nie decyduje
się ich publikować ze względu na dobro publiczne. Czasem wpadają mu w ręce
fotografie tak drastyczne, że lądują w szufladach zamkniętych na wieki. Czasem
dziennikarz tai przed społeczeństwem informacje na prośbę służb specjalnych i
agend rządowych. W lochach nieistnienia lądują sceny gwałtu i inne tragedie
obyczajowe. Nie ujrzą światła dziennego materiały mogące zagrozić
bezpieczeństwu państwa. Te i inne wyciszenia zdarzają się częściej, niż nam się
wydaje.
Są i inne sytuacje,
w których dziennikarze biorą niejasny udział. Ci śledczy rozmawiają z
gangsterami, szpiegami, zdrajcami, uzyskują od nich informacje zbrodniach,
publikują je, nierzadko z wygumkowaniem niektórych nazwisk czy miejsc, gdyż
zagwarantowali bandycie-rozmówcy zatajenie źródła. Nawet sąd nie może zmusić
dziennikarza do wyjawienia źródła (z wyłączeniem autora zbrodni).
Ale są sytuacje, w
których dziennikarz musi sam zdecydować, czy jest jeszcze żurnalistą, czy już
obywatelem. Oto bójka na ulicy, ktoś kogoś katuje, policja masakruje
protestującego opozycjonistę, pijany facet kopie ciężarną kobietę w brzuch -
fotoreporter robi zdjęcia. Widzi tryskającą krew, jest świadkiem, być może ma
w głowie dylemat: pstrykać czy pomóc ofierze, ale wygrywa obowiązek
dokumentowania zdarzenia - i słyszymy trzask migawki. To jest jego pryncypium
zawodowe. A jakie jest ludzkie?
Kiedyś, gdy nie
było komórek, w roku 1982, szedłem Nowym Światem, tabun oszalałych zomowców
tłukł i wlókł po ulicy kilku protestujących studentów, fotoreporterzy Reutersa
klikali, ja z duszą na ramieniu podbiegłem do najważniejszego zomowca i
zacząłem go odciągać, krzycząc: „Jak możesz bić brata!”. Zomowiec spojrzał
przekrwionymi oczami, rozpoznał mnie (co za szczęście!), udało mi się nie
dostać w ryj i wyszarpać tych trzech ludzi. Otóż zapewniam, że gdybym był
dziennikarzem czy fotoreporterem - zrobiłbym to samo. Rzuciłbym aparat na
ziemię i skoczył, bo są sprawy ważniejsze niż obowiązki zawodowe.
Wojciech
Czuchnowski, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, na „smoleńskiej” konferencji
prasowej powiedział: „Panie Antoni Macierewicz, chciałem powiedzieć, że jest
pan kłamcą, przestępcą i w przyszłości odpowie pan przed sądem wolnej Polski za
kłamstwa i szkody poczynione państwu polskiemu oraz pojedynczym ludziom.
Zadawanie panu pytań nie ma żadnego sensu. Żegnam”.
Wielu dziennikarzom
się to nie spodobało. „Nie taka jest rola dziennikarza” - orzekli. Dobrze, a
jaka jest rola dziennikarza obywatela? Oto siedzi facet, o którym powszechnie
wiadomo, że rujnuje kraj, rozsiewa straszliwe kłamstwa, oskarża niewinnych o
zbrodnie, dewastuje społeczną moralność do cna, niszczy wszelkie więzi i
szacunek, szczuje w skali, w jakiej nawet barszcz Sosnowskiego się tu nie
rozplenił, a kiedy ktoś ma odwagę nazwać to po imieniu - dostaje burę od kolegów
po fachu, że nie powinien. Według nich - powinien milczeć i pstrykać fotki.
W czasach Gomułki
Stefan Kisielewski w obecności partyjnych kacyków na zebraniu Związku Literatów
Polskich nazwał komunistyczny rząd „dyktaturą ciemniaków”. Wtedy inni pisarze
też zaczęli pohukiwać, że nie taka jest rola pisarza. „Literaci do piór, nie do
polityki!” - mówili (wkrótce Kisiel został pobity przez esbeków). Za pukanie
się w czoło podczas przemówienia Gomułki Ireneusz Iredyński został przez media
sponiewierany, wplątany w prowokację i wylądował w więzieniu.
Kiedy na Tomka Lisa
urządzono nalot po jego rozmowie z Kaczyńskim, która niczym tomograf odkryła
skrywane we wnętrzu tego człowieka tajemnice i ponure względem narodu zamiary,
co w sumie pogrążyło Kaczyńskiego w wyborach, nie tyle opinia publiczna
zawarczała, lecz inni dziennikarze. Wówczas stanąłem w jego obronie i w swoim
felietonie zadałem proste pytanie: czy dziennikarz, rozmawiając ze złym
człowiekiem, mając szansę ostrzec społeczeństwo przed grożącymi mu
niebezpieczeństwami, ma służyć regułom, czy ma prawo wyjść ze swojej roli i
wykonać zadanie obywatelskie? Dla mnie to nie prawo, ale obowiązek.
Codziennie politycy
serwują nam w mediach strumienie kłamstwa i tylko raz jeden z nich usłyszał od
dziennikarza słowa: „Pan kłamie” (wypowiedziała je Katarzyna Kolenda-Zaleska).
Dziś powiedział je w oczy kłamcy Wojciech Czuchnowski. Dziękuję mu za to.
Zbigniew Hołdys
Nie na temat
Sobotnia konwencja Zjednoczonej Prawicy
zapowiadana była jako wielkie programowe otwarcie sezonu wyborczego. Miała -
czego nawet specjalnie nie ukrywano - przykryć ostatnie wizerunkowe kłopoty
władzy, odwrócić negatywne sondażowe tendencje, wzmocnić słabnące morale i
dyscyplinę kadr. Czy ten plan główny się udał, trudno powiedzieć; same sondaże,
nawet jeśli będą teraz dla PiS korzystniejsze, odpowiedzi nie dadzą, bo po
„kryzysie nagrodowym” ewidentnie nadwerężona została więź sporej części
wyborców z partią, a tego nie ma jak zmierzyć. Rzeczywistym sprawdzianem będą
dopiero jesienne wybory samorządowe.
Konwencja, która
politycznie otwierała kampanię samorządową, pokazała jednak w sposób
niezamierzony, jak ogromne kłopoty ma PiS z tymi wyborami. Wśród tysięcy
wypowiedzianych zdań i dziesiątek składanych obietnic właściwie nic nie było
adresowane do lokalnych władz i wyborców (poza zdawkową zapowiedzią premiera,
że będziemy budować więcej dróg gminnych i powiatowych, zwanych - od nazwiska
twórcy pierwszego takiego planu - schetynówkami). Partia Kaczyńskiego
samorządom nie ufa, chciałaby je kontrolować, podporządkować władzy centralnej,
ograniczyć ich własne kompetencje i fundusze, tak jak teraz ustawą chce obciąć
wynagrodzenia samorządowców.
Zjednoczona Prawica
ociąga się zresztą z wystawieniem kandydatów (spodziewano się, że pierwsze
nazwiska zostaną ujawnione na konwencji), bo wyraźnie ma kłopoty ze
znalezieniem odpowiednich ludzi. Właśnie dlatego nadchodzące wybory chciałaby
uczynić tak partyjnymi jak to tylko możliwe, przekonać wyborców, aby po prostu
głosowali „na PiS"- a na kogo konkretnie, to w sumie bez znaczenia.
Dlatego warszawski zjazd partii nie dotyczył jakichś tam samorządów; był
uroczystym otwarciem gry o wszystko, czyli o pełnię władzy nad Polską.
Najogólniej mówiąc, PiS złożył Polkom i
Polakom następującą ofertę: wy dajecie nam rządzić, my dajemy wam upominki.
W ogóle nie rozmawiajmy o państwie, ustroju, prawach
opozycji, swobodach demokratycznych, publicznych mediach, szkolnictwie,
organizacji służby zdrowia, polityce zagranicznej, niezależności prokuratury i
sądownictwa, reparacjach, degradacjach, Smoleńsku, o zarobkach i przywilejach
władzy i tym podobnych tematach, które bez przerwy próbuje narzucić totalna
opozycja. To kwestie, które nie mają znaczenia dla życia narodu. Rozmawiajmy o
tym, co władza może dla was zrobić. „My mówimy o problemach Polaków, a opozycja
tylko o PiS" - drwił konferansjer.
Rzeczywiście,
podczas konwencji unikano jak ognia wszelkich wątków politycznych. PiS skupił
się na socjalnych obietnicach, nazywanych tu Programami, zwykle opatrywanymi
logo „Plus"; sugerującym coś ekstra, dodatkowego, ponad miarę. Usłyszeliśmy
więc o programie „Mama Plus", zawierającym albo rozwiązania mało kosztowne
(dopłaty do minimalnych emerytur dla niepracujących czterodzietnych matek),
bezkosztowe, jak organizacyjne udogodnienia dla matek-studentek (czy także dla
matek-licealistek, pozbawionych dostępu do antykoncepcji?), aż po tak dziwaczne
jak premia - już nazywana „króliczą"- za szybkie urodzenie drugiego
dziecka.
Premier rzucił
hasło „Dostępność Plus"; adresowane do seniorów, którym za niebotyczną kwotę 23
mld zł (w ciągu ilu lat?) będzie można poprawić warunki życia. Także
entuzjastycznie powitany„Pro- gram dla małego biznesu" warunkowej obniżki
ZUS i CIT, w opinii samych przedsiębiorców ma charakter marginalny. Jedyna
realna obietnica konwencji to „300 Plus"; czyli wypłata 300 zł do ręki jednorazowo
„na wyprawkę szkolną dla każdego dziecka" Koszt stosunkowo nieduży,
pewnie z półtora miliarda; pieniądze trafią na konta parę tygodni przed
wyborami. OK - jedne propozycje są mniej, inne bardziej sensowne. Problem, że w
ogóle nie da się, a być może i nie warto, racjonalnie o nich dyskutować.
PiS z powodu kłopotów wizerunkowych musiał
przyspieszyć prezentację wyraźnie jeszcze niegotowych planów na wybory
parlamentarne. Już jednak wiemy, że będą kolejne transfery, być może na
następne dziesiątki miliardów złotych. Spodziewany jest np. program „Senior
Plus" czyli obietnica dopłat do emerytur (zapewne już po 2020 r., więc po
wyborach). Lub coś innego na skalę 500 plus. Za utrzymanie się przy władzy nie
ma ceny, której nie można by zapłacić i obciążyć nią budżet. Alexis de
Tocqueville przed niemal 200 laty napisał prorocze ostrzeżenie: „Amerykańska
demokracja przetrwa do czasu, kiedy Kongres odkryje, że można przekupić
społeczeństwo za publiczne pieniądze" Amerykańska struktura władzy została
tak zbudowana, żeby to niebezpieczeństwo odsunąć, pisowska jest budowana tak,
aby się tą formułą posłużyć.
Dla demokratów w
Polsce to sytuacja skrajnie trudna: większość, niemal wszyscy, opowiada się
dziś za państwem opiekuńczym, ma swoje pomysły i programy socjalne, często
tańsze, lepiej pomyślane i zaadresowane niż propozycje PiS, ale też hojne.
Trudno jednak na tym polu rywalizować z władzą, bo opozycja zawsze będzie miała
problem wiarygodności: sama nie dysponuje żadnymi pieniędzmi i trzeba jej
wierzyć na słowo, podczas gdy władza już dziś ma dostęp do całego budżetu
państwa.
W ogóle entuzjastom
kolejnego „wizerunkowego majstersztyku PiS" trzeba zwrócić uwagę, że
transfery socjalne to najłatwiejsza i najprzyjemniejsza polityka na świecie.
Jeśli przyjąć, że nie ma ograniczeń z pieniędzmi, a taka jest narracja i taka
praktyka PiS. Rzeczywiście dziś ryzyko gospodarcze jest niewielkie, bo mamy
znakomitą koniunkturę i w perspektywie 2-3 lat żadne załamanie finansom państwa
nie grozi. Może później, ale to bez znaczenia - na razie chodzi przecież o
wygranie wyborów w 2019 r. Po nich będzie już pozamiatane: nastąpi konsolidacja
systemu partii-państwa („Polska jest jedna"), domknie się „ciąg
technologiczny" wymiaru sprawiedliwości, a na opozycję - wypominającą np.
nierealizowanie obietnic wyborczych - będzie czekać program Cela Plus.
Czy da się ten scenariusz zatrzymać? Dla
opozycji ważniejsze od konwencji PiS jest to, co po niej: partia władzy rusza w
teren, ma odwiedzić setki miejscowości i obiecywać, obiecywać. Opozycja też
musi jechać trop w trop, proponować swoje, a przede wszystkim przekonywać, że
podnoszenie, w taki czy inny sposób, świadczeń społecznych nie może wiązać się
z ograniczaniem demokracji. „Polskie państwo dobrobytu" nie musi być
jednocześnie państwem represji, nieudolności, arogancji i samowoli władzy.
Jerzy Baczyński
Trochę zamach, trochę katastrofa
Przy okazji ostatniej - jak to określił jeden
z polityków PiS - „okrągłej rocznicy katastrofy smoleńskiej" powszechnie i
triumfalnie odtrąbiono klęskę Antoniego Macierewicza. Prezes Kaczyński
wspomniał o nieudanych eksperymentach podkomisji, pod „technicznym
raportem" podpisał się tylko jej przewodniczący, kilku jej członków nie
przyszło na prezentację, a jeden w ogóle zrezygnował z dalszych prac.
Organizatorzy obchodów podobno chłodno potraktowali członków Klubów Gazety
Polskiej, tych najwierniejszych z wiernych religii smoleńskiej. W dodatku TVP
niemal zupełnie zignorowała konferencję Macierewicza. Ten zły zatem przegrał, a
dobry Kaczyński pańskim gestem ratuje nas od paranoi smoleńskiej - kolejny
przekaz z Nowogrodzkiej wszedł jak w masło.
Nie wiadomo, jak
Kaczyński to robi, ale znowu tanim kosztem kupił sobie nowe otwarcie, w czym
pomagają mu również komentatorzy spoza kręgów władzy. Oto Macierewicz jest tym,
który mąci, a prezes PiS się tylko ogania. Tyle że to Kaczyński przez lata
wspierał Macierewicza w jego zamachowych tezach, uczestniczył w tzw.
konferencjach smoleńskich, rzucał najcięższe oskarżenia, powtarzał wynurzenia o
wybuchach, mówił o zamordowaniu brata przez opozycję, o „zdradzonych o
świcie”.
W końcu to w
państwie PiS, gdzie Kaczyński jest udzielnym władcą, Macierewicz - stojąc na
czele instytucji podlegającej konstytucyjnemu ministrowi - przedstawił
dokument, z którego wynika, że najprawdopodobniej służby rosyjskie podłożyły
ładunki wybuchowe w rządowym samolocie i spowodowały śmierć prezydenta. I to
prezydenta kraju należącego do NATO. Gdyby taki komunikat poszedł z każdego
poważnego państwa, byłaby to światowa sensacja, stolice gorączkowo by się
konsultowały, przemówiliby rzecznicy rządów. Skoro nawet próba otrucia w
Wielkiej Brytanii byłego szpiega spowodowała głęboki kryzys i sankcje wobec
Kremla, to jakie piekło powinno się rozpętać po zabójstwie głowy sojuszniczego
państwa? A tu nic, przejmująca cisza.
Nic tak dobrze jak
sprawa smoleńska nie pokazuje, do jakiego stanu doprowadzili państwo Kaczyński
i jego ludzie, jaka jest w tej chwili pozycja Polski i jej powaga na międzynarodowej
arenie. Ale też sami Polacy zaczynają traktować swój kraj i jego instytucje
jak wesołe miasteczko, gdzie występuje kobieta z brodą. Słychać typowe reakcje:
eee tam, przecież wiadomo, kim jest Macierewicz, o wybuchach mówi od dawna, nie
ma się czym przejmować.
Wdzięczność do Kaczyńskiego za to, że się
trochę odseparował od Macierewicza (trochę, bo szef PiS mówił przecież również
o „udanych" eksperymentach podkomisji, ciekawe jakich?) jest tak wielka,
że posypały się wzruszające apele o jedność, o zasypanie podziałów i odpuszczenie
sobie win. Mówi się, że przez lata nie uwzględniano „wrażliwości drugiej strony”,
a ona też ma swoje racje, że właściwie bardziej winny jest antyPiS, bo był
arogancki i nie wykazał empatii. Następuje zrównanie wszystkich argumentów:
może PiS lansował zamach, ale Platforma nie zgadzała się na pomnik, może
wmawiano Tuskowi spisek z Putinem, ale pomylono kilka zwłok. Słowem, zapomnijmy
sobie to i idźmy do przodu. Pytanie: dokąd?
Widać tendencję, aby ustalić, że prawda
leży pośrodku: że trochę był zamach, a trochę katastrofa. Głoszenie, że raport
Millera ustalił przyczyny tragedii w Smoleńsku, jawi się dzisiaj jako przejaw
prowokacyjnego radykalizmu, sianie niezgody narodowej, dowód bezduszności.
Można dostrzec wyraźną presję na przyjęcie formuły, że „pewnie nigdy już się
nie dowiemy, co tam się stało" To ma być postawa kompromisowa, sprzyjająca
politycznej zgodzie. Trwa akcja wyrywania Kaczyńskiego ze szponów Macierewicza,
dla ogólnego dobra.
Tyle że sam
Kaczyński w te szpony ochoczo się pchał, była to jego osobista decyzja. Mógł
uciąć to szaleństwo w zarodku, ale uznał, że zamach przyda mu się bardziej niż
wypadek, bo inna jest moc pomników nawet domniemanego zamachu niż zwykłej
katastrofy.
I w każdej chwili może do tego powrócić. Zresztą nigdy z tej
tezy nie zrezygnował. Przecież nawet podczas uroczystości 10 kwietnia znowu
powiedział, że „zbliżamy się do prawdy" i że w Katyniu TEŻ mordowano
polskie elity.
Uleganie
smoleńskiemu symetryzmowi (obie strony tak samo winne), a także postawienie na
smoleński agnostycyzm (nie wiadomo, co się stało) to dwa policzki wymierzone
zdrowemu rozsądkowi i logice. Ale także tym, którzy w najlepszej wierze - choć
atakowani i poniewierani - zgodnie z zasadami nauki ustalili przyczyny
katastrofy. Na takiej fałszywej, wręcz niegodnej podstawie nie zbuduje się
żadnej jedności, to kolejne darmowe ustępstwo wobec PiS. Prawda leży tam,
gdzie leży.
Mariusz Janicki
Bez żadnego trybu
„Nie
ma zmiłowania!”, krzyczy prezes i służby podległe ministrowi Ziobrze zatrzymują
Stanisława Gawłowskiego, a to dopiero początek.
Po tym jak premier Morawiecki przedstawił
swój program, chyba już wszyscy uważamy, że nam się należy. Bo ja na przykład
wychowałam czworo dzieci, to jakąś emeryturę powinnam przecież dostać; inni
mają dziecko w szkole, więc im się należy dodatkowe 300 zł na wyprawkę. Jeszcze
inni będą mieć teraz równe chodniki, poczty bez schodków, mieszkania z windami
itd., a małym przedsiębiorcom należą się niskie podatki. A! I oczywiście po raz
kolejny nam przypomniano, że kobietom w ciąży należą się lekarstwa za darmo, a
nam wszystkim należą się krótsze kolejki do lekarzy. No i super. Don't worry be
happy! Ten rewolucyjny program Grzegorz Furgo nazwał „Gwiazdką z nieba plus”,
na co mu Tereska odćwierkała radośnie na Twitterze: „Ulicami popłynie miód i
mleko, tylko kupmy gumowce”.
Dobre panisko rozda
wszystko i to bez żadnego trybu. Tak jak poprzyznawali sobie ministrowie
wysokie nagrody, na czele z panią ekspremier Szydło, która na sobotniej
konwencji PiS wystąpiła z imponującej wielkości czerwonym kwiatem w klapie.
Przypomniało mi to, jak w Krakowie starsze pokolenie, pamiętające jeszcze czasy
cesarza Franciszka Józefa, określało niektóre niewiasty poczciwo-prześmiewczym
powiedzeniem (zawierającym błąd gramatyczny typowy dla galicyjskiego
niemieckiego): dort das Vorne wo die Brosche - tam przód, gdzie broszka.
Wątpliwości dotyczących zwrotu nagród na
ostatniej konwencji PiS nie było w ogóle, bo przecież pan prezes, również bez
żadnego trybu, kazał je przelać na Caritas, a po sprzeciwie, totalnie na tę
nagłą szczodrobliwość nieprzygotowanego Caritasu, zapowiedział „trochę inną
formułę” tego zwrotu. Kazał jeszcze obniżyć pensje posłom i samorządowcom.
Czego się nie robi dla odwracania uwagi od własnej pazerności i rozrzutności
pieniądza publicznego! I żeby była jasność: nie to mi przeszkadza, że pani
senator Anders lata klasą biznes do USA, tylko to, że nikt nie wie, po co ona
te 600 tys. zł wylatała i co podatnik, który jej funduje te podróże, na tym
zyskał.
A co zyskał
podatnik z co najmniej 5 mln zł wydanych na komisję Macierewicza, która nic
merytorycznego nie wniosła? Czy pan Macierewicz zwróci „w trochę innej formule”
zmarnowane pieniądze? Słyszę, że pan eksminister oraz cała komisja w tym
tygodniu wybierają się do USA na spotkania, podczas których ma występować m.in.
pani Ewa Kurek, która jest niedoszłą laureatką nagrody im. Jana Karskiego oraz
autorką słynnych słów o tym, że Żydzi w gettach dobrze się bawili. Ma tam
przemawiać również pani Szonert-Binienda, żona przewodniczącego podkomisji
smoleńskiej, znana głównie z tego, że jako honorowy konsul w USA zamieściła na
swoim facebookowym koncie fotomontaż Donalda Tuska przebranego za hitlerowca.
Czy za ten wyjazd też my płacimy? I co z niego wyniknie?
Wysokie są koszty jątrzenia Polaków przeciw
Polakom. Do tego też służyły miesięcznice, aż się ludziom przejadło i zaczęli
na transparentach wystawiać PiS rachunki za policję
barierki. A kwota jest nie byle jaka: 2,5 mln zł. O ochronie
prezesa wartej od 2010 r. niemal 10 mln zł też jest coraz głośniej, potrzebne
są więc nie tylko cukiereczki spadające z mównicy premiera, w stylu: „Tobie też
coś damy, bo ci się też należy”, ale i troszkę dreszczyku i kryminału. Te ma zapewnić
polowanie na opozycję. „Nie ma zmiłowania!”, krzyczy prezes i służby podległe
ministrowi Ziobrze zatrzymują na początek Stanisława Gawłowskiego, chociaż sam
zrzekł się immunitetu, a nie doczekawszy się przez wiele tygodni przesłuchania
i chcąc podatnikowi oszczędzić kosztów, sam pojechał do szczecińskiej
prokuratury.
Zatrzymuje się
Jacka Kapicę, tylko po to, żeby pokazać, że wiceminister z czasów Tuska jest
wyprowadzany, przesłuchiwany. Polowanie na opozycję czas zacząć, panowie panie, więc zdejmujemy immunitety kolejnym posłom, tym razem
Kamili Gasiuk-Pihowicz i Ryszardowi Petru. Jak pani posłanka śmie wątpić w
słuszność decyzji sądu dotyczącej umorzenia sprawy ministra PiS Dawida
Jackiewicza? To potwarz i obraza: zdjąć immunitet!
Polowanie na odwołanego dyrektora Muzeum II
Wojny Światowej w Gdańsku profesora Pawła Machcewicza trwa już od dłuższego
czasu. Bo PiS chce inną narrację. Podobno nękają nawet jego kilkunastoletniego
syna. Damy wam cukierki, ale nam nie podskakujcie, bo zrobimy, co chcemy, bez
żadnego trybu. Jasne, że najbardziej spektakularne jest ciąganie na wielogodzinne
przesłuchania przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska. A propos: czy z
komisji Amber Gold wynikło coś więcej niż z wcześniejszych wniosków i decyzji z
czasów rządów Platformy, która już dawno ukarała winnych? Dumnie brzmi
wzywanie na przesłuchanie Bronisława Komorowskiego, że o licznych innych
osobach nie wspomnę. Lista nazwisk się wydłuża.
Dostarcza materiał
brukowcom oraz uciechy ich czytelnikom, daje okazję pisowskiej telewizji do
niedomówień i pomówień oraz wysyła wyraźny sygnał: uwaga i do ciebie możemy
zastukać o świcie! Bez żadnego trybu. Bo sądy już od nas zależą i możemy
wszystko. Odwołać, tuż przed kolejną rozprawą, sędzię, która orzekała w sprawie
śmierci ojca ministra Ziobry - żaden problem. Prokuratora generalnego i
ministra w jednej osobie Zbigniewa Ziobrę, wbrew zapisom, pozostawić w roli
oskarżyciela posiłkowego - też nie problem.
I
niedługo nie będzie problemem uznanie lub nieuznanie wyniku wyborów, zależnie
od woli PiS, bo zwolniona zostanie niemal połowa sędziów Sądu Najwyższego, a
tym samym instytucja ta uzależni się od partii rządzącej. Chyba że Komisja
Europejska, żądając przyspieszonego trybu, wniesie skargę do Trybunału Sprawiedliwości
UE. Jak w przypadku Puszczy Białowieskiej, Komisja, aby powstrzymać
nieodwracalne szkody, może zażądać zastosowania środków tymczasowych, czyli
zawieszenia stosowania ustawy o Sądzie Najwyższym do czasu rozstrzygnięcia
sprawy przez Trybunał.
To nam się naprawdę
należy. Dla ratowania resztek demokracji w Polsce.
Róża Thun
Bieg na setkę
Sympatyczny i dystyngowany Mateusz Kusznierewicz
kojarzy mi się z niewinną, ale istotną dla mnie wpadką w „Dzień Dobry TVN”. W
ramach lęku przed wtopą na wizji zawsze po kilkakroć sprawdzam przed rozmową
imiona i nazwiska gości. Nawet kiedy ich już przedstawiam, zerkam do
scenariusza, tak dla świętego spokoju. Tego dnia moim i Kingi Rusin gościem był
właśnie Kusznierewicz, jeden z najbardziej wówczas rozpoznawalnych Polaków, a
i znaliśmy się osobiście od kilku lat. Rozmawiamy miło, wszystko w porządku,
słyszę w słuchawce, że czas kończyć, więc dziękuję i mówię, że naszym gościem
był Mikołaj Kusznierewicz i czeka na łączach już nasz reporter... Tu Kinga mi
przerywa i mówi: „Mateusz”. A ja zdziwiony, że pomyliła imię reportera, rzucam
„Michał”.
No i tak. Mina
Kusznierewicza bezcenna. Byłem kompletnie ugotowany. Tyle razy się pilnowałem,
taki byłem czujny, a poślizgnąłem się w sytuacji, wydawałoby się, zupełnie
bezpiecznej. Jak to w życiu. PiS-owi też wszystko uchodziło na sucho, aż się
nagle wyłożyło na premiach. No, i trochę na żaglowcu Mateusza.
Nie kryję, że numer
z trzyletnim rejsem dookoła świata na używanym francuskim jachcie pod hasłami
uczczenia 100-lecia odzyskania niepodległości, a cała ta zabawa za 20 baniek z
publicznych pieniędzy, zrobił na mnie wrażenie. Jak się bawić, to grubo, jak
wchodzić, to na rympał. Paryż wart jest mszy, a trzyletnia zabawa -
odszczekania wcześniejszego poparcia dla Platformy. Na wszelki wypadek
radziłbym, Mariusz, żebyś jeszcze przeprosił za wywiad, którego udzieliłeś
swego czasu dla „Playboya”. W razie czego potwierdzę, że wprowadziliśmy cię w
błąd, udając dziennikarzy Radia Maryja.
Świadczy to o niewątpliwym
talencie menedżersko-organizacyjno-dyplomatycznym. I trzeźwej ocenie psychologicznej.
Skoro masz do czynienia z gośćmi, którzy płacą prawie pół miliarda za kolekcję
sztuki, za którą nie musieli płacić, i nie robi im, że pieniądze te są wyprowadzane
do podatkowego raju, skoro setki milionów wysysają z państwowych firm na
fundację kierowaną przez ludzi przypominających przedszkolaków po przedawkowaniu
cukru, skoro w zasadzie każdy może wymyślić sobie kolejną fundację, byle było
w nazwie coś o godności, męstwie czy dobrym imieniu i od razu leci
kilkadziesiąt milionów, skoro widzisz, że wystarczy zamachać biało-czerwoną chorągiewką,
wyrecytować parę frazesów wpisujących się w infantylny nacjonalizm ekipy
rządzącej, a oni już są gotowi kupować Inflanty, no to czemu tego nie
wykorzystać?
Więc nie czekam i
składam kilka wniosków o finansowanie. Ich akceptacja wydaje mi się czystą
formalnością.
„100 imprez na stulecie”. W każdy weekend
przez dwa lata będę balował z moimi kumplami w pieczołowicie wybranym miejscu
na świecie. Do lokali będziemy wbijać w odzieży patriotycznej ze szczególnym
uwzględnieniem żołnierzy wyklętych. Każdy z nas będzie stawiał drinki
ludności tubylczej w zamian za wysłuchanie przez napojonych interesującej
pogawędki o roli Jarosława Kaczyńskiego w historii Polski, Europy i świata.
Zdając sobie sprawę z wagi naszej misji, zobowiązujemy się nie wracać do
hoteli przed świtem, za to w drodze powrotnej będziemy staropolskim zwyczajem
wspierać się wzajemnie i wykonamy każdorazowo wzruszający zestaw pieśni
patriotycznych. W dni powszednie w celu budowania pozytywnego wizerunku Polski
będziemy badali świat zagranicznych elit w wybieranych przez nie restauracjach.
Dla zaoszczędzenia czasu na podróże będziemy się przemieszczać własnym
odrzutowcem, który oczywiście przemalujemy na barwy biało-czerwone i nazwiemy
„Bury” na cześć szczególnie wyklętego Wyklętego.
„100 plaż na stulecie”. Dotrzemy na sto
najpiękniejszych plaż świata, gdzie zorganizujemy sesje fotograficzne
plażowiczek w patriotycznych kostiumach kąpielowych, a następnie opowiemy im o
roli prezydentury Andrzeja Dudy na arenie międzynarodowej. Tam gdzie istnieją
beach bary, przeprowadzimy nocny cykl pogadankowy dla ich bywalców. Samolot jak
wyżej.
„100 stadionów na stulecie”. Udamy się na
mecze rozgrywane na stu najciekawszych stadionach świata. Opowiemy na nich o
polskich kibicach wyklętych i ich chwytającej za serce roli w budowaniu państwa
dobrej zmiany. Ze względu na konieczność rozwinięcia sektorówki na każdym meczu
liczba kolegów będzie musiała zostać zwiększona. Dotyczy to też samolotu.
Pierwszych stu
czytelników tego felietonu zapraszam na imprezę inaugurującą do Rio de
Janeiro. Hasło na bramce: „Chwała nam i naszym kolegom!”.
Marcin Meller
Artificial Intelligence
Coraz częściej spotykamy się z pojęciem
sztucznej inteligencji. Dopóki rozmawialiśmy o tym w sferze teoretycznej,
niespecjalnie stanowiło to dla nas problem. Od momentu jednak, kiedy sztuczna
inteligencja zaczęła atakować nas praktycznie, rozpoczęły się dyskusje i
pojawiły się poważne obawy, czy to jest dobre dla ludzkości, w tym dla Polski i
Polaków. Nie jestem specjalistą i nie będę brnął w dywagacje techniczne,
ponieważ, jak mówi definicja, sztuczna inteligencja jest inteligencją
hipotetyczną, realizowaną w procesie inżynieryjnym, a nie naturalnym. Jako
zacofany inżynieryjnie w ramach mojej inteligencji normalnej zrozumiałem teraz,
dlaczego kandydat na premiera z ramienia PiS sam siebie nazywał technicznym i
w Sejmie przemawiał z iPada. Zrozumienie ostatniego raportu ministra od
rozbrojenia też jest trudne do zrozumienia, bo jest to raport techniczny.
Polska i Polacy wbrew temu, czego moglibyśmy się spodziewać, mają poważny
udział w tworzeniu sztucznej inteligencji. Myślę sobie, że nasza Dolina
Krzemowa znajduje się na Nowogrodzkiej. Tam też główny informatyk tworzy kody,
którymi codziennie zapładnia swoje serwery umieszczone w głowach wiernych
posłów i senatorów. Proszę zwrócić uwagę, że oni wszyscy mówią to samo. Gdyby
mieli własną zdolność rozumową, a nie techniczną, gdyby do tej zdolności
dodali jakąkolwiek wrażliwość na cierpienie, na miłość, umieli wzruszyć się,
zapłakać czy ucieszyć, świat polityki wyglądałby zupełnie inaczej. Przemawiają
do nas cyborgi uzbrojone w przekazy dnia, kody chamstwa, nienawiści, cynicznie
zaprogramowane przez głównego informatyka. Nie wierzę, żeby uczciwy człowiek
posługujący się ludzkimi uczuciami mógł, bezczelnie kłamiąc, patrzeć w oczy
wszystkim, którzy nie mają dostępu do PiS-owskich serwerów. Nie boję się
taksówki, którą poprowadzi komputer, ale będę protestował przeciwko ustrojowi,
który odbiera mi własne zdanie i wolność wyboru. Zginę w technicznym
niedorozwoju, ale nie dam się podłączyć do sztucznego mózgu Nowogrodzkiej.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Władza odmładza
Najpierw na żarty, a potem na serio. Jako
pierwsza wsiada do felietonu klasy biznes senator Maria Anders. Została
wybrana do Senatu, wnosząc jako wiano legendę ojca. Jest sekretarzem stanu i
pełnomocnikiem do spraw dialogu międzynarodowego. Kiedy podobne stanowisko
piastował prof. Władysław Bartoszewski, wiadomo było who is who. Ale pani
Anders? Jej główne atuty to znajomość języków oraz trzeci wiek, którego
słusznie się nie wstydzi - ale w którym PiS zachęca kobiety do przechodzenia na
emeryturę, a nie do rozpoczynania kariery rządowej. Ponadto aparycja. W
porównaniu z aparycją prof. Bartoszewskiego - dobra zmiana. - Wiem, że nie
wyglądam na 67 lat, ale swój wiek mam - powiedziała TVN, za co cześć jej i chwała,
bo nie każda dama nie ma nic do ukrycia.
Ojczyzna powierzyła jej obowiązki wymagające częstych i
wyczerpujących podróży. Dyplomata musi być zdrowy i silny jak koń, to praca
fizyczna. Odpowiednia dla młodszych działaczy PiS - Hofmana czy Kamińskiego - którzy
lubią dalekie wycieczki, a nie dla delikatnej niewiasty. Przy odrobinie dobrej
woli panią Anders można było - podobnie jak Kaję Godek - wprowadzić do Rady
Warszawskich Zakładów Mechanicznych. Miałaby blisko do pracy. - Przecież nie
polecę do Ameryki pociągiem - powiedziała dziennikarce, wykazując się
znajomością geografii, rozkładu jazdy i sztuki dialogu.
Ponad pół miliona
złotych wylatanych przez senator Anders zostało ujawnionych akurat wtedy, kiedy
prezes Kaczyński zapowiedział, że będzie skromnie, dużo skromniej. Kazał
ministrom („sami zdecydowali!”) zwrócić nagrody („które im się należały” -
krzyczała wicepremier Szydło jeszcze dzień wcześniej) na Caritas (broń Boże na
Orkiestrę Owsiaka!), a posłom i senatorom obciął pobory do poziomu wydatków na
utrzymanie kota. Jako ekonom pokazał, czyj to jest folwark. Gabinet osobliwości
przyjął to bez zmrużenia oka. Kabaret ani mru-mru.
Rozumiem panią
senator, kiedy mówi, że dla osoby w pewnym wieku latanie klasą ekonomiczną jest
niewygodne, ale co to jest 67 lat dla młodej kobiety?! Można dopłacić od
siebie (jeżeli jest z czego), można pożyczyć od milionera - premiera, można
wziąć kredyt (prezes WBK dawał wyższe), można wreszcie zacisnąć zęby i lecieć
klasą turystyczną. Tak jak to robią polscy ambasadorowie, którzy (będąc w
podobnym wieku) reprezentują nasz kraj, wysiadając z samolotu sztywni i
pomięci. 16 godzin lotu do Chile plus przesiadki, to nie było z mojej strony
zbyt wielkie poświęcenie. Wiedziałem ze szkoły, że Chile jest daleko, ale że
tak daleko, to nie. Czego jednak nie robi się dla ojczyzny! Nigdy w życiu nie
leciałem klasą inną niż turystyczna, za wysokie progi.
A teraz serio. Heca
z nagrodami (kto daje i odbiera...) dowodzi tylko arogancji władzy, która robi,
co chce. Znana psycholog społeczna prof. Krystyna Skarżyńska powiedziała w
Radiu TOK FM, że pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej przypomina samą
katastrofę: lekceważenie procedur, działanie „wbrew”, pośpiech, samowola.
(Dodajmy podstęp i oszustwo w sprawie „znaczenia obronnego” placu).
Podobieństwo
zauważył też Tomasz Lis w „Newsweeku”, pisząc, że Smoleńsk
trwa, to stan umysłu, to stosunek do rzeczywistości, norm, zasad. „Premie
wczoraj były dobre i należy je wypłacić, dzisiaj są złe i należy je oddać,
rozpasanie wczoraj było OK, dzisiaj trzeba je potępić i ogłosić epokę
skromności. Pazurki wczoraj należało pokazać, dziś należy je spiłować. Ustawa o
IPN wczoraj była dobra, dziś można wyrazić zdziwienie, że choć dobra, wywołuje
złe skutki”.
Dobrze to widać na
przykładzie nieszczęsnej ustawy o IPN. Zanim jej projekt, jak pendolino,
przeleciał ze stacji Żoliborz przez Sejm, Senat oraz prezydenta Dudę, poważni
ludzie (także z obozu władzy!) ostrzegali, że ustawa jest głupia i szkodliwa.
„Prawniczy potworek, bezsensowny przepis” (prof. W. Sadurski). „Droga donikąd”
(prof. S. Cenckiewicz). „Skutkiem tych działań będą kolejne straty wizerunkowe
Polski” (W. Łuczak). Niestety, władza wiedziała lepiej. Profesorowie Andrzej
Nowak
Robert Frost (W. Brytania), współlaureaci konkursu MSZ na
najlepszą książkę promującą polską historię, w liście do premiera Morawieckiego
wyrażali „głębokie zaniepokojenie szkodami, jakie wizerunek Polski ponosi w
związku z nowelizacją Ustawy o IPN, podpisaną przez prezydenta Andrzeja
Dudę”. „Prawo w ogóle, a w szczególności ta nowelizacja, nie są najlepszym
sposobem postępowania w tej sprawie, uchwalenie nowelizacji okazało się już
faktycznie przeciwskuteczne, pobudzające wrogie wobec Polski wystąpienia za
granicą”. Wprowadzanie prawnych ograniczeń do rozważań o przeszłości jest
niemądre i niebezpieczne - ostrzegali Nowak i Frost.
„Niekiedy prawda może być niewygodna. Z niewygodnymi
prawdami trzeba się mierzyć i studiować je w uczciwy sposób. (...) Badania te
nie mogą zmierzać do zamazywania złych czynów dokonanych przez niektórych
Polaków w czasie wojny, ale powinny otwierać dyskusje (...)”. Chociaż
zdecydowana większość historyków i polityków w kraju i za granicą, biorących
udział w Forum Belwederskim (Londyn, luty 2018 r.), wypowiadała się krytycznie
o nowelizacji - Andrzej Duda podpisał ją ekspresowo, kierując zarazem do
Trybunału Konstytucyjnego. Nie zapobiegło to już skandalowi na skalę międzynarodową
i katastrofie naszego wizerunku, na który Polska rozrzuca ciężkie miliony po
morzach i oceanach.
W wywiadzie dla „Sieci” prof. Nowak
ostrzegał, że naiwnością jest sądzić, iż za pomocą jednego aktu prawnego można
sobie poradzić z czarnym wizerunkiem Polski. „Oczywiście nie. To prawo może
jedynie zostać wykorzystane, i już zostało, do dalszego oczerniania Polski”.
Opinie takie są dobrze znane na Nowogrodzkiej
w Pałacu, ale slogany w rodzaju wstawania z kolan i „nie
będą nam pisać historii na nowo”, wzięły górę. Słusznie pisał prof. Sadurski,
że prawdziwym celem ustawy jest przelicytowanie innych w patriotyzmie.
A senator Anders?
Powiedziała w Senacie, że ustawa jest szkodliwa, ale głosowała... za.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz