Decybele
Publiczne wystąpienia wicepremier Szydło,
prezydenta Dudy, a ostatnio także premiera Morawieckiego uświadomiły mi, jak
bardzo pragnę ciszy. Boże, dlaczego oni tak krzyczą?
Nie ukrywam, to
pewnie kwestia wieku, coraz bardziej nie lubię hałasu. Może poza stadionem
piłkarskim, ale i tam prawdziwy doping i śpiewy, proszę bardzo, byle nie to
kibolskie wycie, które ostatnio przeniosło się na demonstracje tzw. narodowców.
Moje pragnienie ciszy nosi oznaki nietolerancji. W restauracjach, w których
notorycznie muzyka gra za głośno, proszę o jej ściszenie, zanim spojrzę na
menu. W siłowni domagam się ściszenia łomotu z głośników, zanim zrobię pierwszy
krok. I tylko wrzeszczącym dzieciom i ich rodzicom nigdy nie zwracam uwagi, bo
za dobrze pamiętam karcące spojrzenia ludzi, gdy darły się moje dzieci.
Ale ze wszystkich
hałasów tego świata najbardziej drażnią mnie hałasy polityczne. Patrzę na prezydenta
Dudę i gdy widzę, że się napina, aż mu twarz tężeje, od razu sięgam po pilota,
bo wiem, że będzie wrzeszczał. Z Beatą Szydło to samo - funkcja mute w
telewizyjnym pilocie to jedyna szansa, by ocaleć. Premier Morawiecki kiedyś
mówił ciszej, ale od czasu, gdy PiS spadają notowania - też wrzeszczy. Maniera
jakaś czy moda?
Zagadkę ich krzyku
staram się rozwiązać od dłuższego czasu. I dochodzę do wniosku, że bardziej niż
manifestowaniu prawdy służy jej ukrywaniu. Ważniejsze od tego, co krzykacze wykrzykują,
jest to, o czym milczą, oraz to, co owe krzyki skrywają. Może - jak u dziecka -
strach, niepewność, chęć zwrócenia na siebie uwagi? W przypadku prezydenta Dudy
krzyk ma być manifestacją siły i stanowczości. Jednak w rzeczywistości im więcej
w nim strachu przed pryncypałem, im mniej niezłomności, tym więcej decybeli.
Można nawet odnieść wrażenie, że krzycząc, Andrzej Duda sam zaczyna wierzyć,
że jest prawdziwym prezydentem. Krzyk ma tu więc moc terapeutyczną.
W przypadku
wicepremier Szydło krzyk bywa swoistym katharsis. Krzycząc, pani Beata wyrzuca
z siebie wszelkie toksyny złości tak w ogóle i nienawiści do oponentów w
szczególności. Im bardziej musiała się czołgać przed prezesem i im bardziej
była przez niego czołgana, tym bardziej odreagowywała to, krzycząc -
oczywiście, nie na prezesa, ale na wrogów prezesa.
Premier Morawiecki
z kolei porzucił ostatnio charakterystyczny dla bankierów ton spokojnej
kompetencji i krzyczy, bo krzyczą inni, a poza tym krzyczy, bo zarzucają mu, że
jest słabym premierem, więc próbuje udowodnić, że jest inaczej. Robi to równie
nieporadnie i z równie złym skutkiem co jego poprzedniczka.
Krzyk wiele
ujawnia, ale i wiele ukrywa. W końcu nie każdy jest tak rozczulająco szczery jak
marszałek Kuchciński, który chciałby odszczurzyć Polskę z wrogów PiS.
Prezydent Duda jest bardzo szczery, ale tylko poza Warszawą, bo gdy widzi rozjaśnione
na jego widok oblicze suwerena, puszczają mu hamulce i zaczyna o „ojczyźnie
dojnej” albo o jazgocie opozycji. W stolicy bardziej się jednak kontroluje i z
krzyku nie rezygnując, waży słowa.
Jest jednak dobry
sposób, by dowiedzieć się, co politycy PiS myślą i co zrobią, który tu ujawnię.
Otóż o PiS i ludziach tej partii najwięcej można dowiedzieć się z tego, co
mówią oni o swych przeciwnikach i o sobie. Wystarczy wszystko czytać a rebours.
Jeśli PiS zarzucało PO niedemokratyczne rządy, to było wiadomo, że właśnie
takie zaprowadzi. Gdy domagało się „pakietu demokratycznego”, to wiadomo było,
że będzie posłom opozycji zamykało usta i otwierało portfele (kary). Gdy
zarzucało władzy fałszowanie wyborów, to wiadomo było, że zabierze się do prawa
wyborczego. Gdy krzyczało „precz z komuną”, wiadomo było, że będzie budowało
PRL bis. Gdy mówiło, że poprzednia ekipa zabiega wyłącznie o to, by być poklepywana
po ramieniu, wiadomo było, że za PiS zmieni się poklepujący, choć nie wiadomo
było jeszcze, że skończy się na protekcjonalnym poklepywaniu przez Orbana. Gdy
walczyło z chciwością władzy, wiadomo było, że nadchodzi najbardziej pazerna
ekipa w historii. Gdy mówiło „koniec pychy” - ogłaszało, że nadchodzi epoka
pychy. Gdy mówiło „Polska w ruinie” - przewidywało, co zrobi z polską armią,
dyplomacją i z naszą reputacją. Gdy gardłowało o upolitycznieniu TVP - ujawniało
nadejście czasów Kurskiego, a gdy broniło Telewizji Trwam - wiadomo było, że
chce wziąć media za twarz.
Drażni mnie więc
ten krzyk władzy, ale uznaję jego walory edukacyjne. Bardzo wiele mówi nam, kto
krzyczy, gdzie krzyczy, w jakiej sprawie krzyczy, co wykrzykuje, a w
szczególności co wykrzykując, przemilcza. Nie każdy krzyk jest oczywiście
arcydziełem, ale krzyk polityków mówi bardzo wiele o ich dziełach. A jeszcze
więcej o ich ułomnościach, słabościach i zaniechaniach. Oraz o lękach.
Gdy więc mówiąc do
nas, krzyczą, pomyślmy o tym, jak bardzo się nas boją. To zdecydowanie ułatwia
zniesienie owego krzyku.
Tomasz Lis
Rozkosz Tadeusza
Szybki
postęp infantylizacji polskiej polityki każe sądzić, że to tylko kwestia czasu,
aż ktoś zaproponuje, aby za honor pełnienia funkcji wybrańca narodu poseł
dopłacał.
Rok 2018 był to dziwny rok, w którym
rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne
zdarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny wyroiły się z głów
polityków wypowiedzi jakby z Dzikich Pól pochodzące...” Zapewne tak właśnie
Sienkiewicz - gdyby żył dzisiaj - opisałby obecną sytuację w polityce krajowej.
Festiwal dziwnych
kroków rozpoczął poseł Cymański, człowiek, który nie wstydzi się swoich uczuć,
a co ma w sercu, zaraz na język rzuci. Parę lat temu, gdy porzucał partię
Kaczyńskiego, wyjaśniał: „nie mogę w tym PiS wytrzymać, ten zamordyzm, ta
dyktatura”
Dziś, gdy w PiS szaleje wewnątrzpartyjna demokracja
(politycy PiS żywo dyskutują, zdania na różne tematy są podzielone: tzn. prezes
ma zdanie, a reszta je podziela), Tadeusz Cymański odżył, rozkwitł i obwieścił:
„Teraz przeżywam rozkosz, chwilami nawet, nie chcę porównywać tego do orgazmu,
ale powiem, że to ekstaza, kiedy widzę, co się w Polsce dzieje”. Byłem
przekonany, że po słynnym „Nie pierwszy raz staje mi” marszałka Zycha nic już
tak pięknego i szczerego mnie nie spotka - a tu proszę!
Kolejnego „wyrojenia” doznał także Jarosław
Gowin. Co pewien czas stara się on powiedzieć coś takiego, żeby opinia
publiczna nie zapomniała, że ten wybitny polityk w ogóle istnieje. Po słynnym
„Wprawdzie głosowałem »za«, ale się nie cieszyłem” oraz „Nie starcza mi do
pierwszego” doszedł do wniosku, że czas na merytoryczne propozycje. Uznając
rodziny mające więcej dzieci za bardziej wartościowe od pozostałych,
zaproponował na konwencji samorządowej PiS, aby każdy obywatel posiadający
potomstwo dysponował w wyborach dodatkową liczbą głosów. Będzie to swoista
nagroda za patriotyczne podejście do demograficznych problemów kraju.
To dobry pomysł,
ale wymaga dopracowania. Przecież posiadanie dzieci to jest dopiero ćwierć
sukcesu. Jeśli obywatel chce głosować za dwóch, trzech czy czterech, powinien
udowodnić, że wychował swoje potomstwo w oparciu o nasze narodowe tradycje.
Przecież nie można obdarzać prawem do wielokrotnego głosowania typa, który
wychował swoją latorośl np. na ateistę albo nie daj Boże - na cyklistę, geja
czy też na zwolennika prawa do aborcji. Ktoś przy tym musiałby te sprawy nadzorować,
sprawdzać, w końcu chodzi przecież o akt wyborczy. Do tych celów rząd na ogół
tworzy jakiś organ (nadal jeszcze nie wszyscy aktywiści „dojnej zmiany”
otrzymali godne ich starań zatrudnienie i wynagrodzenie). Jakby co do czego
doszło, to mam już propozycję: Specjalna Komisja ds. Oceny Wychowania
Tradycyjnego, w skrócie SKOWYT.
Żeby nie było, że czepiam się tylko
rządzących, teraz coś o dziwnych krokach opozycji. Kiedy prezes w czasie
śniadania wielkanocnego usłyszał nagle głos suwerena, żądający od niego
obniżenia wynagrodzenia posłów i senatorów o 20 proc. - w następstwie czego
wydał stosowną dyrektywę - poseł Michał Kamiński natychmiast zaproponował
obniżkę o 50 proc. - że niby jak są tacy skromni, to zobaczymy, czy się na to
zgodzą.
Pierwsze miejsce w
konkursie pod nazwą „Głupio, głupiej, najgłupiej” zajął jednak poseł Piotr
Misiło z Nowoczesnej, który oświadczył, że posłowie jego partii są gotowi
pracować za darmo dla Polski i do tego samego wezwał posłów PiS.
Nie pojawił się jeszcze kandydat do nagrody specjalnej
publiczności, który zaproponowałby, aby za honor pełnienia funkcji wybrańca
narodu poseł dopłacał - ale szybki postęp infantylizacji polskiej polityki każe
sądzić, że to tylko kwestia czasu.
Pozostając jeszcze
przy temacie płac - sposób, w jaki Kaczyński ogłosił i zabrał się do wykonania
zadania obniżenia parlamentarnych wynagrodzeń, sprawił, że po raz pierwszy
zrobiło mi się żal pisowskich posłów i senatorów. Przez dwa i pół roku tak się
starali, aby spełnić wszystkie wymagania, wszystkie legislacyjne pomysły
prezesa, zagryzając zęby, kłamali w żywe oczy, nagminnie łamali konstytucję,
regulamin i obyczaj parlamentarny, przyjmowali ciosy od opozycji i instytucji
europejskich - i jaka za to zapłata? Obcięcie pensji o 20 proc.! I za co? Za
to, że pani Szydło, zresztą z poparciem prezesa, wypłaciła swoim ministrom
nagrody? Wasi partyjni koledzy w myśl hasła „śmierć frajerom” w spółkach Skarbu
Państwa, agencjach i fundacjach „przytulają” (jak pięknie to określił i pokazał
w internecie PSL) po 20, 30, a
i po 200 tys. zł miesięcznie i z niczego nie muszą się tłumaczyć! Koleżanki i
koledzy z PiS, przyjmijcie proszę ode mnie szczere wyrazy współczucia.
Swoją drogą, mógł Kaczyński powiedzieć tak:
naród uważa, że za dużo zarabiamy, musimy więc zgodzić się na obniżenie naszych
wynagrodzeń. W tym celu przygotujemy ustawę, zgodnie z którą 20 proc. naszych
pensji będzie przekazywane na specjalny fundusz finansujący edukację zdolnych
dzieci i młodzieży z niezamożnych rodzin. W ten sposób zrealizujemy życzenie
suwerena, a zarazem pozytywnie zapiszemy się w świadomości społecznej.
Szczerze mówiąc,
nie liczyłem, że Kaczyński to wymyśli, ale miałem nadzieję, że na jakiś pomysł
- ten albo inny - wpadnie opozycja. Inny to np. antynepotyczny projekt ustawy,
nakazujący ujawnianie przynależności politycznej oraz powiązań rodzinnych z
posłami, senatorami i członkami Rady Ministrów osobom zatrudnianym i już
zatrudnionym w spółkach Skarbu Państwa i wszelkich agendach rządowych. Szkoda,
że tak się nie stało, ale jeszcze nie jest za późno, jeszcze warto o tym
pomyśleć.
Zbliżające się wybory zwiększają
zapotrzebowanie na sondaże. Te jednak nie budzą zaufania. Jak Kantar da PiS 28
proc., to zaraz pojawi się CBOS i już PiS ma 46 proc. Partie wydają pieniądze,
a ludzie są zagubieni, szukają autorytetu. Kiedyś Rzymianie wróżyli z wątroby
zabitego zwierzęcia - cenił te wróżby cesarz Klaudiusz i dobrze na nich
wychodził, ale przy dzisiejszym poziomie ochrony zwierząt.
Sytuacja wydawała
się beznadziejna, aż tu z odsieczą przybyła w internecie Marta Kiermasz,
dziennikarka radia RMF. Żeby dowiedzieć się, czy PiS naprawdę spada poparcie i
może przegrać wybory, pani Marta zaproponowała, aby - zwłaszcza przed wyborami
- mocno przyglądać się zachowaniu Magdy Ogórek. Myślę, że to dobry pomysł - nie
tylko skuteczny (bo przećwiczony), ale także humanitarny i bezkosztowy.
Marek Borowski
Kiełbie
Pan Marek Kuchciński składa się z korpusu
i ud zagłębionych w dwóch stawach. Są to stawy kolanowe. Jednak główny
zbiornik wodny ma na samej górze korpusu. Prowadzi w nim małe gospodarstwo
rybne - hodowlę kiełbi. Z wykształcenia jest ogrodnikiem z wyciętego sadu, co
pozwala mu wnikliwie obserwować świat za płotem aż po horyzont. Ma pisowską
legitymację inteligenta z numerem drugim. Tę z pierwszym dzierży prezes. Tylko
oni dwaj mają większość konstytucyjną 24 godziny na dobę. Najlepszym na to
dowodem jest połamana w drzazgi ustawa zasadnicza.
Najsmutniejsze, że
te drzazgi są sztandarowym argumentem jedynie słusznej linii partii. My
odbudowujemy nasz dom - Polskę, mówił wyż. wym. Kuchciński na spotkaniu w
Janowie Lubelskim. Żeby na tym skończył! Ale przecież nie po to zaczął, więc
gnał ostro dalej. I oto okazało się, że wśród 38 mln współwłaścicieli naszego
domu niemałą część stanowią szczury. Tak, szczury! Czyli ci, którym z
Kaczyńskim nie po drodze. Najlepiej byłoby pozbyć się tego draństwa - wytruć
chemią na przykład. Ale nie można, bo przy okazji zginęłoby trochę zdrowego
trzonu narodu.
Takie oto mamy
„wielkie rozmowy” PiS z Polakami w ramach programu „Polska jest jedna”. Myślę,
że właściwsza byłaby nazwa „Wóz albo przewóz”, bo to chyba lepiej pasuje do
kampanii przed wyborami samorządowymi. A tutaj każdy spływ Dunajcem się liczy.
Jak mało kto wrażliwa na ludzkie dramaty Beata Szydło, wicepremier ds.
społecznych, nie umiała odmówić flisakom i otworzyła z nimi sezon na tratwie.
Patrząc na nią, czuło się, że w tym momencie chciałaby być gdzie indziej -
wśród rodziców niepełnosprawnych dzieci koczujących w korytarzu sejmowym. Nie
miała jednak przy sobie mapy drogowej Morawieckiego, więc zabłądziła do
małopolskiego Szymbarku.
Piękny gobelin z
orłem oraz kolorowe ksero „Damy z gronostajem” (brawo, wicepremierze Gliński)
zdobiły salę renesansowego zamku, gdzie Szydło wygłosiła piękne przemówienie.
Walczymy z oszustami i korupcją, zwiększamy nakłady, zapadają przełomowe
decyzje, realizujemy projekty prospołeczne, które bardzo korzystnie wpływają
na gospodarkę, chcemy do końca tej kadencji zrealizować kolejne - mówiła
wicepremier. No, nareszcie coś konkretnego.
Pełną troski o
przyszłość Polski atmosferę spotkania z wyborcami zakłóciły nieuzgodnione z
nikim pytania z sali. Niech pani nam pomoże, bo pobliska spalarnia śmieci to
dym i smród na całą okolicę. Nie mamy czym oddychać - skarżyła się emerytka.
Może minister środowiska do was przyjedzie - półobiecała Szydło. Chciałbym
nieśmiało podpowiedzieć, że najlepszy byłby poprzedni, Jan Szyszko. Dosypałby
spalarni trzy tony śmieci, a potem rozpoczął dochodzenie, kto śmiał to zrobić.
Już teraz przecież prowadzi wnikliwe śledztwo w sprawie wycinki w Puszczy
Białowieskiej. „Trzeba znaleźć winnych, którzy doprowadzili do zaginięcia
tysięcy hektarów siedlisk ważnych dla Europy. Kary finansowe na nich nałożyć.
Nie można łamać prawa UE” - modlił się w Radiu Maryja o zwycięstwo
sprawiedliwości.
Na 100-lecie niepodległości Polski nie
będzie stu kolumn, które planował postawić były minister obrony wybuchu. Tę
pustkę błyskawicznie zagospodarował szef MON Mariusz Błaszczak. Ogłosił on
konkurs architektoniczny na. ławeczkę, która „dzięki multimedialnym treściom
zapozna nas z historią Polski”. Wstępny kosztorys - 5 mln zł. To będzie
wyjątkowo perfidny system obrony. Niech nas jakiś wróg napadnie, a my keine Angst, tylko sadzamy go na
ławeczce.
Stanisław Tym
Narzekanizm kompletny
Nie odstaję od polskiej średniej i wprost
uwielbiam narzekać. W końcu to nasz sport narodowy i jak się spotka kilku
rodaków, znajomych czy też nie, to byłoby grubym nietaktem nie zacząć od tego,
że w ogóle wszystko jest do bani, a w szczególe to na przykład... I lecimy
konkretem, i tylko czas nas ogranicza. I dlatego z takim masochistycznym
zachwytem powitałem książkę „21 polskich grzechów głównych” Piotra
Stankiewicza, 35-letniego filozofa i pisarza.
Czegóż tu nie ma!
Niedasizm, autorasizm, tupolewizm, optymizm magiczny, antyproceduralizm, kozłoofiaryzm,
widzimisizm i wiele innych frapujących grzechów o bardziej już tradycyjnych
nazwach, jak „zarządzanie rozmyciem odpowiedzialności”, „fetysz jedności
narodowej”, „natręctwo porównywania” czy „rozbieżność prawa i zwyczaju”.
Te niekiedy
ekscentryczne określenia (choć taki „tupolewizm” wszedł już na dobre do języka
debaty publicznej i mowy potocznej) mają konkretne uzasadnienie, które autor
podkreśla mottem z Artura Domosławskiego: „Dopóki nie ma słowa opisującego
problem (...), jego znaczenie i waga, a nawet samo istnienie mogą zostać
niezauważone lub niedocenione”. I tak myśl rozwija: „Pomyślmy o zjawisku
szyldozy, czyli zaśmiecania polskiej przestrzeni reklamami, szyldami i mniej
lub bardziej przaśnymi billboardami. Działo się to od zawsze, czyli od lat
dziewięćdziesiątych. Ale dopiero jakoś w latach 2012-2013 (...)
zdefiniowaliśmy ją sobie jako problem i nadaliśmy nazwę. Czy to znaczy, że w
latach 1989-2012 Polska była ładna i estetyczna? Oczywiście, że nie była. Ale
sprawa nie istniała w powszechnej świadomości, bo nie nadaliśmy jej imienia.
Nie umiejąc nazwać, co jest nie tak, cierpieliśmy w milczeniu, bo nie mieliśmy
słów. A gdy one się znalazły, zaraz pojawiły się też propozycje rozwiązań i
zmian w prawie. Sprawa drgnęła. Jest o czym dyskutować, jest co poprawiać. I,
rzecz jasna, dokładnie to samo chcę zrobić w tej książce”.
Autor zdaje sobie
sprawę, że jego książkę można zakwalifikować jako jedno wielkie, typowe
polskie narzekanie, ale jak kwituje pół żartem, pół serio (cała książka jest
taka) – to jest narzekanie usystematyzowane! Oprócz pewnych diagnoz (nie
wszystkich) łączy mnie z autorem sprawa fundamentalna: narzeka, bo się
przejmuje. Narzeka, bo, choćby to wzniośle zabrzmiało, zależy mu na dobru
wspólnym, na przestrzeni, w której żyje, na - dobra, dociśnijmy pedał patosu
do dechy - Polsce.
Znajdzie się na pewno
ten i ów wzmożony godnościowo obywatel, który nie czytając oczywiście książki,
zakrzyknie od razu, cytując klasyków, że to kolejny produkt pedagogiki wstydu,
przemysłu pogardy, czyli lewactwo znów pluje na Polskę. Ironia polega na tym,
że już pierwszy rozdział o niedasizmie - omawiający postawę, że się nie da, że
lepiej jest czegoś nie zrobić, niż zrobić, o „skłonności do tego, by skupiać
się nie na rozwiązywaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go
rozwiązać” - mógłby wzbudzić aprobujące pomruki zwolenników dzisiejszej
władzy. Dość przypomnieć stworzone przed laty przez Marka Jurka pojęcie „imposybilizmu
prawnego”, które jest być może dalekim, ale jednak kuzynem niedasizmu. Co
więcej, w obecnej rzeczywistości wychodzi na to, że dzisiejszy wszystkodasizm władzy jest równie szkodliwy jak niedasizm. Jak nie pogrzeb, to przemarsz
wojska.
Również rozdział o
autorasizmie wymyka się prostym afiliacjom polityczno-ideowym. Autorasizm,
czyli „nasza skłonność do samoponiżenia, nielubienia siebie samych, niechęci
do tego, kim jesteśmy i co robimy”. Jak dla mnie, to skądinąd chwytliwe
określenie jest za mocne, zgrzyta mi, ale rozumiem zaczepną konwencję pisarską
Stankiewicza, więc nie będę darł szat. Ważne, o co mu chodzi: „Autorasizm nie
jest odległy od uznawanej w Polsce za oczywistą diagnozy o »niskim poziomie zaufania
społecznego«. Ta diagnoza wykrzywia jednak sprawę, ponieważ pomija kluczowy
aspekt etniczny. Przecież nie dlatego sobie nie ufamy, że nie umiemy tego
robić, ale dlatego, że ci, którym byśmy mieli zaufać, to Polacy. (...) Lubimy
postrzegać siebie nawzajem i traktować się jak swołocz, bydło, które na nic
nie zasługuje, jak złodziei i cwaniaków. Polak Polakowi domyślnie oszustem i
zagrożeniem”.
Autor posiadł dar
autoironii, więc zauważa, że „można zarzucić tej książce, że sama popełnia
błędy, które wytyka. Programowo popełnia autorasizm”. Może i tak, ale jak dla
mnie wyjątkowo pobudzająca lektura.
Marcin Meller
Kraj w maju
Dzięki temu, że u progu III RP nie
zdekomunizowano Święta Pracy, a nowe władze Rzeczpospolitej, dla politycznej
równowagi, odnowiły Narodowe Święto Konstytucji 3 maja, powstał długi weekend,
który czasem, jak w tym roku, potrafi przybrać postać nawet 9-dniowego
ekstraurlopu. Można powiedzieć, że to ostatnia chyba, powszechnie aprobowana,
pozostałość Okrągłego Stołu. Majówka bardzo już mocno wrosła w społeczny
obyczaj, do czego, jak mi się wydaje, przyczyniły się także zmiany klimatyczne
ostatnich dekad. W gruncie rzeczy mamy już tylko dwa długie sezony pogodowe:
coś paskudnego, co wisi nad Polską na ogół od listopada do kwietnia, i coś
lepszego, choć niestabilnego, które rozciąga się między majem i
październikiem. Długi weekend jest więc symbolicznym i faktycznym otwarciem
polskiej pory letniej.
Kiedyś, na początku
transformacji, oznaczało to głównie wyjazdy na działki i odpalanie grilla, od
paru lat majówka jest początkiem prawdziwego sezonu turystycznego - szalonej
wyprzedaży zagranicznych wycieczek, ale przede wszystkim miejsc hotelowych w
Polsce, potem kolejek do wszelkich atrakcji, nagłego tłoku na ścieżkach
rowerowych i pieszych szlakach (z okładkowym Giewontem na szczycie rankingu).
Ta ewolucja majówek jest czymś niesłychanie pozytywnym. Świadczy o rosnącej
zamożności, ale też ruchliwości Polaków, o tym, jak bardzo w ciągu ledwie
ćwierćwiecza Polska (przepraszam działaczy PiS) wypiękniała, nabrała kolorów,
ile przybyło nowych lub odnowionych miejsc do zwiedzania, jak bardzo poprawiła
się komunikacja i tzw. baza turystyczna.
Ostatni „The Economist”, pismo, które wciąż
kształtuje opinię światowych elit biznesowych i politycznych, Polsce poświęcił
duży artykuł zatytułowany dwuznacznie „Change of state”. Opis i ocena sytuacji
w Polsce pod rządami PiS nie odbiega od tego, co my piszemy w POLITYCE, a zatem
może potwierdzać tezę obozu władzy, że zachodnia prasa drukuje to, co przeczyta
w polskiej, niestety, nie w tej, co powinna.
Najpierw więc „The
Economist” zauważa, że Polska była plakatowym przykładem sukcesu
postkomunistycznej transformacji, że polska gospodarka rosła nieprzerwanie
przez 26 lat, uniknęła recesji, zmniejszyła społeczne nierówności, ale - i tu
zaczyna się druga część opowieści - „rosnące aspiracje przegoniły możliwości”.
Świat anglojęzyczny
dowiaduje się z „The Economist”, jak PiS doszedł do władzy, co to za formacja i
jak zmienia Polskę w stronę państwowego kapitalizmu i autorytaryzmu. Moment
publikacji nie jest pewnie do końca przypadkowy, bo gazeta rozwodzi się nad
tym, jaki ból głowy z Polską ma dziś Unia, która akurat w połowie maja ma
orzec, czy „odpuszcza”, czy też nie, naruszanie praworządności w Polsce.
Cokolwiek się stanie, zauważają Brytyjczycy, te rządy już wyrządziły Polsce
długotrwałe szkody, a kraj degraduje się do poziomu Turcji, czyli
odpychającego, z musu tolerowanego, sojusznika. Można kontestować tę opinię, ale
tak właśnie będą myśleć o Polsce miliony wpływowych osób, od Los Angeles po
Sydney.
Tydzień po długim weekendzie opozycja
organizuje „wielki marsz”, który ma wywrzeć presję na instytucje unijne, aby
jednak nie odpuszczały. Oby się udało, choć manifestacje w obronie instytucji
demokratycznych w Polsce od dawna nie są masowe. Dlaczego tak jest, sporo mówi
nasz najnowszy sondaż. Jeden z bardziej poruszających wyników to deklaracja
ponad połowy respondentów (!), że „polityka ich nie interesuje”. „Interesuje”
ledwie kilkanaście procent i to jest realny zasięg polskiej klasy politycznej.
Właściwie wszystkie
partie polityczne żerowały na tym ogólnym braku zainteresowania sprawami
państwowymi oraz politycznej niewiedzy elektoratu, choć chyba PiS jako pierwszy
wyciągnął z tego tak radykalne wnioski. PiS, sądząc wyłącznie z tego, co robi i
mówi, nie ma żadnych złudzeń wobec swoich wyborców. Najświeższym dowodem
ostatnia konwencja PiS, podczas której nic a nic nie mówiono o państwie,
sądownictwie, edukacji, a jedynie o pieniądzach, jakie władza może dać
wyborcom. Ale jeśli polityka zostaje przeniesiona w obszar świadczeń
socjalnych, a komunikacja z elektoratem ograniczona do propagandy sukcesu oraz
prostej gry emocji, to nieszczęście gotowe. Władza zaprasza do stawiania żądań,
czego skutki właśnie widzimy. Demonstrowali nauczyciele, demonstrują rodzice
niepełnosprawnych dzieci, będą następni. A jak odmawiać, skoro pełen pychy
premier ogłasza wszem i wobec, że ma dziesiątki miliardów „z samego
uszczelnienia VAT”?
Skonfrontowany z matkami oraz
niedotrzymanymi obietnicami wyborczymi własnej partii premier Morawiecki,
próbował zastosować ten sam wybieg co zawsze: wskazać winnego - w tym przypadku
napuścić matki na opozycję i „najbogatszych”, którzy pewnie nie będą chcieli
zapłacić daniny na rehabilitację chorych dzieci. Wyszło słabo. Jeśli obiecano
właśnie 2-3 mld dla propagandowej telewizji PiS, prasa ekscytuje się pół
miliardem dla rodziny Czartoryskich, a półtora miliarda pójdzie na
nieoczekiwaną „wyprawkę szkolną”, to trudno przekonywać, że w budżecie, bez
ekstrapodatku, zabraknie pieniędzy akurat dla rodzin najbardziej potrzebujących
dziś publicznego wsparcia. Kto emocjami wojuje, od nich ucierpi.
Majówka może
potwierdzać wrażenie, że ludzi obchodzą głównie ich własne sprawy i
przyjemności, ale ostrożnie: obojętność Polaków wobec polityki nie oznacza
obojętności społecznej, zaniku poczucia sprawiedliwości i rozumu. Zatem PiS
może nie przegrać wojny o sądy, ale może wizerunkowo i politycznie przegrać z
rozbudzonymi przez siebie i niemożliwymi do zaspokojenia aspiracjami oraz
własnymi krętactwami. Więc nowa pora roku dla władzy zapowiada się chłodno i
burzliwie; tym bardziej życzę nam, żeby było wręcz przeciwnie.
Jerzy Baczyński
Wody mi odchodzą
Codziennie wchodząc do łazienki, omiatam
wzrokiem szklaną półkę pod lustrem. Różnie jest, czasem stoi 5 flakonów z
perfumami, czasem 10. Nigdy nie wiem, po który danego dnia sięgnę, to się
dzieje pod wpływem chwili, jakiegoś nagłego impulsu, przypomnienia, że idę w
takie miejsce, gdzie ten konkretny zapach będzie mi sprzyjał, a tamten na pewno
nie. Od lat nie rozważam aspektu uwodzicielskiego, mam cudowną żonę i nie
wychodzę w miasto na łowy - zapach ma być moim talizmanem, ma mi przynieść
szczęście.
Zaczęło się jakieś
40 lat temu. Wszedłem do wielkiego sklepu dla modnisiów w Chicago, przeglądałem
krawaty, rozchełstane koszule z wykładanymi kołnierzami z jedwabiu a la John Travolta.
Koniecznie chciałem zostawić parę groszy, które uciułałem z napiwków, grając do
tańca w knajpie polki i walczyki. W stoisku z perfumami zapytałem czarnoskórą
dziewczynę o jakiś oryginalny zapach, najchętniej korzenny, bo jestem w fazie
mistycznej, towarzyszą mi duchy Indian i świat voodoo. Popatrzyła na mnie
wielkimi białkami oczu i palcem kazała iść za sobą. Na dzień dobry dostałem
kilka buteleczek różnych wód firmy Jovan na spróbowanie. Były po dolarze. Już
nazwy budziły moje rozkochanie: Grass Oil (wyciąg z Trawy), Civet Oil (zapach
afrykańskiego zwierzaka z rodziny kocich fretek), Musk (piżmo), Ginseng
(żeń-szeń), Ambergis Oil (wydzielina kaszalota w chwili niestrawności) i Pagan
(poganin). Wedle sprzedawczyni były w ofercie od kilku miesięcy i ludzie ich
jeszcze nie rozpoznali. Tak oto 40 lat temu trafiłem na wodę Ginseng, w której
zakochałem się bez pamięci. Boskiej, korzennej, niespotykanej.
Ilekroć wracałem do
Polski, miałem ze sobą zapas buteleczek. Ludzie mnie pytali, co to takiego, a
ja odpowiadałem bajki, że to zapach wykreowany przez Apaczów, a może Inków, a
może Zulusów, kto wie? Byłem szczęśliwy w czasach moich największych sukcesów,
Ginseng był ze mną we wszystkich trudnych chwilach, w jego towarzystwie
poznałem Gusię, po prostu cud, nie woda.
W PRL jej nie było,
więc przy kolejnym wyjeździe do USA natychmiast rzuciłem się do największej
drogerii - mojej wody nie było. Całkiem! Znikła z rynku. Przestali produkować
i do dziś słyszę w internecie skamlenie jej fanów: dlaczego? Pojawiła się nowa
formuła, jakaś pomyłka pachnąca jak aptekarskie syropidło. Po latach znalazłem
na aukcji eBay maciupeńki flakonik ukochanego oryginału, w połowie napoczęty,
poszedł za 200 dolarów do jakiegoś nygusa w Teksasie. Tyle dał za trzy
naparstki zwietrzałego być może płynu. Kowboj pokochał tę wodę bardziej niż
ja.
Stałem się niczyj.
Bezwonny. Używałem rozpaczliwie niezłej Paco Rabanne, którego zapach też
pewnego dnia zmienili, potem Aramisa - to samo. Z korzennej wody stał się
zwykłymi perfumami. U kumpla wyczaiłem Givenchy, zalatywał czymś dla mnie
pożądanym, ale już kolejny flakon to nie było to. Jakaś epidemia ogarnęła kulę
ziemską - pozmieniali wszystkie znane mi aromaty. Przez moment wpadłem w
panikę, że coś niedobrego dzieje się z moim nosem, ale nie. W rozmowie z kobietą
z branży dowiedziałem się, że to się naprawdę dzieje, są nowe trendy, odchodzą
od pewnych substancji (zwierzęcych), niektóre rośliny okazały się szkodliwe,
pewna chemia też, a są i takie przypadki: cudowna woda Gucci z kolekcji Toma
Forda wyparowała po złości - nowa dyrektorka domu mody usunęła wszelkie ślady
po poprzednim projektancie. Takie buty.
Pewnego dnia żona
podsunęła mi w perfumerii diabelski czarny flakon z matowego czarnego szkła.
Wyfrunął z niego zapach, po którym znieruchomiałem. Nie był to Ginseng, był to
bajeczny eliksir czarownika z jakiegoś nieistniejącego plemienia z głębi
Afryki, o jakim marzyłem od dawna. Nikt inny poza mną by po niego nie sięgnął.
Body Kouros. Zakochałem się w nim bez pamięci. Stosowałem go bezkarnie przez
kilka lat, rozkoszując się jego towarzystwem, a ludzie pytali: „Co to?”. I co?
Właśnie ukradli mi
zapach Body Kouros. Zmienili na inny, teraz jest jakiś szit, który się powinien
walać po półkach w Biedronie obok proszku Ixi. Czepiałem się w sklepie, że to
chińska podróbka, bo butelkę też zmienili, ale nie. W internecie spotkałem
wielu rozczarowanych, szukają oryginałów na aukcjach, w starych magazynach,
podają tajemnicze składy, żeby mieszać coś z czymś, to wyjdzie prawie to samo.
Fachowcy mówią: „Zmieniamy zapachy na bardziej trendy”. Tak jakby zmienili
Marilyn Monroe na Kim Kardashian i mówili, że będzie lepiej. No, nie będzie
lepiej. Nie ma takiej możliwości.
Zbigniew Hołdys
Co mnie rozerwało
Robi mi się niedobrze, kiedy czytam, że
Żydzi byli bierni, że powstańcy w getcie „zachowali godność”, czyli ci, którzy
umarli z głodu lub poszli do Treblinki, godności nie zachowali, że więcej było
pomocy niż powstania albo odwrotnie, że wreszcie ulica Lewartowskiego nazywa
się teraz ulicą Marka Edelmana, czyli złego Żyda zastąpiono dobrym Żydem. Kto
segregował - nie wiem i nie chcę wiedzieć. To już przekracza wszelkie granice.
Marek Edelman zasługuje na każdą ulicę, ale czy należy go wciskać akurat w mienie
pożydowskie, jakim jest dawna ulica Lewartowskiego?!
Piękny natomiast
był koncert 19 kwietnia przed pomnikiem Bohaterów Getta zorganizowany przez
Muzeum Polin - wspaniała atmosfera, wielka muzyka, prezydenci Duda, Komorowski,
Kwaśniewski razem, żadnych przemówień, tylko płomienie menory i znicza, setki
warszawiaków. Taką Polskę chciałbym widzieć... Obok mnie siedziała para (50+),
która rozmawiała w jakimś dziwnym języku i nie rozumiała ani słowa. Zacząłem im
po angielsku streszczać, co jest grane. Na koniec zapytałem sąsiada, w jakim
języku rozmawiają. - Po fińsku - odpowiedział. - To ja zaprojektowałem ten
budynek - dodał Rainer Mahlamaki, wskazując na Muzeum Polin.
W drodze do metra
znajoma skarżyła mi się, że na trawniku obok Muzeum, a zwłaszcza na pobliskim
pagórku, niektórzy(-re) opalają się topless. - Taka jest kolej rzeczy - pomyślałem.
Ci, po czyich kościach dziś stąpamy, walczyli, żeby słońce powróciło na
Muranów.
W metrze, żeby się
rozerwać, zacząłem czytać najnowszy (16 kwietnia) numer ulubionego tygodnika
„The New Yorker”. Oto, co mnie rozerwało.
PLAC WILSONA. Dwoje
globalistów, matka i syn, są na plaży. Syn poszedł popływać i zaczął tonąć.
Ratownik rzuca się do pomocy, walczy z żywiołem i omal sam nie idzie na dno. W
końcu wyprowadza ofiarę na brzeg.
- Ale on miał czapkę - mówi matka do ratownika. Matka
globalistka i syn globalista skarżą ratownika do sądu i uzyskują wysokie
odszkodowanie, zasądzone przez globalistę z Trybunału Międzynarodowego w Hadze.
DWORZEC GDAŃSKI. Sceptycy
od dawna ostrzegali, że w internecie nie jesteś klientem, tylko produktem. Dostajesz
tanie upominki i przypomnienie o urodzinach, ale za to mają twoje dane osobowe.
Cambride Analityca sporządziła „profile psychograficzne”, w oparciu o które
wysyłano reklamy i propagandę skrojone na miarę milionów wyborców i
konsumentów. Wkrótce nie trzeba będzie głosować, żeby ogłoszono wynik wyborów.
RATUSZ ARSENAŁ. W
1933 r. w miejscowości Norfolk zbudowano więzienie. Prowadzono tam debaty z
udziałem drużyny więźniów m.in. z zespołem Uniwersytetu Oxford. „Faceci, z
którymi debatowaliśmy, prawie wszyscy byli skazani na karę śmierci lub
dożywocie. Dali nam nieźle popalić” - wspomina jeden z uczestników. W latach
1951-66 drużyna więzienna wygrała 146 debat, przegrywając 8. Wolno im trenować
wspólnie tylko godzinę tygodniowo. Temat debaty nie może być antyrządowy. W
tym roku było to pytanie, czy należy zlikwidować kolegium elektorów. Harvard wygrał
z trudem 68:61.
ŚWIĘTOKRZYSKA.
Jeżeli kupujesz elegancki wyrób firmy Gucci, Burberry czy Chanel, i widnieje
na nim metka „Made in Italy”, to znaczy, że kreacja ta lub torebka została
wyprodukowana przez Chińczyków we włoskim mieście Prato. 200 tys. mieszkańców,
10 proc. Chińczyków. Drugie w Europie (po Paryżu) skupisko emigrantów z Chin.
Zaczynali szyć w drobnych warsztatach, potem awansowali do „szybkiej mody”
(pronto moda), koszule non-iron, plastikowa bielizna. Obecnie zaopatrują
najbardziej wymagające domy mody, a reporter zwiedzał halę produkcyjną „o rozmiarach
boiska do piłki nożnej”. Pracują kilkanaście godzin na dobę (mówią o nich
„żółci stachanowcy”), śpią często w warsztatach, jedzenie im dowożą. Zarabiają
godziwie, sprzedają swoje wyroby hurtownikom po kilka dolarów za sztukę, by
potem w eleganckich galeriach kosztowały 10, a nawet 100 razy więcej. Jeżdżą BMW,
mercedesami, żaden nie wsiądzie do fiata. Włosi patrzą na nich z góry:
„Kopiują, imitują. Nie robią nic oryginalnego. Jak małpy”. Nie wiadomo tylko,
czy i jak umierają. W ciągu roku zgłaszają trzy, a nawet mniej zgonów na tysiąc
mieszkańców. Pną się w górę. Jeden z nich powiedział amerykańskiej antropolog:
„Eravamo noi i cinesi” (Byliśmy Chińczykami).
POLE MOKOTOWSKIE.
Jeszcze o awansach. Becky Hammon (43), kiedyś jedna z najlepszych koszykarek w
USA, przechodzi do historii - jest pierwszą kobietą, która została drugim
trenerem zawodowej drużyny męskiej. Była wspaniałą zawodniczką i - co w tym
przypadku ważne - liderką zespołu. W 1995 r. wyciągnęła drużynę swojego koledżu
do 33 zwycięstw i 3 porażek. Została rekordzistką ligi pod względem liczby
zdobytych punktów, asyst itp. „Aura wokół niej, jej wpływ na drużynę, na publiczność,
były magiczne” - mówi „trener wszech czasów” Gregg Popovich. Becky urodziła
się w Płd. Dakocie, czyli na głuchej prowincji, jest wielką patriotką i osobą
głęboko wierzącą, ale to nie przeszkodziło jej grać w czerwonym stroju
Federacji Rosyjskiej (brązowy medal) przeciwko USA (złoto) na igrzyskach
olimpijskich w Londynie i w Pekinie. Żeby grać w lidze rosyjskiej, przyjęła tamtejsze
obywatelstwo. Niektórzy nazywali ją zdrajczynią, ale potem zwrócili jej honor.
W 2007 r. zarobiła zaledwie 95 tys. dol., czyli tyle co nic w porównaniu z
zarobkami koszykarzy. Wtedy Rosjanie zaproponowali jej pół miliona rocznie
przez cztery sezony. W 2014 r. męska drużyna San Antonio Spurs, jedna z
najmocniejszych w NBA, powierzyła jej stanowisko drugiego trenera. Była to
„epokowa” decyzja, gratulacje nadesłał prezydent Obama. Niektórzy uważają, że
kariera Hammon oznacza koniec seksizmu w lidze NBA. Hm. „To tak, jak twierdzić,
że wybór Oba- my to koniec rasizmu”.
KABATY - stacja
końcowa. Koniec lektury. Bilans: Jedna pasażerka przejechała mi walizką na
kółkach po nogach, inna zburzyła mi fryzurę torebką, a trzecia nadepnęła mi na
stopę, mówiąc po piłkarsku, zrobiła mi nakładkę. Powrót do rzeczywistości jest
bolesny.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz