Każda władza opiera
się na racji i sile. Decyzją o zwrocie premii Kaczyński podważył oba fundamenty
swego panowania. Po serii błędów znalazł się w sytuacji tonącego w bagnie - im
bardziej się miota, tym szybciej tonie. Może za to zapłacić utratą rządów
Jeszcze
niedawno w PiS panowały entuzjazm i wiara. Partia - jak już niejedna
wcześniej - „nie miała z kim przegrać”.
Odwrócenie trendu przyszło nagle i pod wpływem stosunkowo
słabego impulsu. Bajońskie zarobki w zarządach spółek skarbu państwa
działaczy, których jedyną kwalifikacją jest partyjna legitymacja, były znane
od dawna. Akcja „misiewicze” wahnęła co prawda notowaniami, ale na krótko.
Wydawało się, że słupki będą rosnąć do granicy większości konstytucyjnej, a
tymczasem nagle - bum!
Kryzysowi wizerunkowemu PiS winne są dwa czynniki - czas
i naturalne zużycie władzy oraz szereg popełnionych błędów.
W DEFENSYWIE
Każda władza się wypala. Pomysły zgrywają się,
idee blakną, ideały gubią. W codziennej rutynie aparat przestaje myśleć perspektywicznie,
zajęty rozwiązywaniem doraźnych problemów.
Motory napędzające dotąd prawicę zużyły paliwo bądź jadą
na oparach. Program 500+ spowszedniał; ludzie się przyzwyczaili. Nikt nie
zamierza im zdobyczy socjalnych odbierać, więc pakiet socjalny nie daje już
PiS żadnej przewagi. A trudno sobie wyobrazić kolejną jego wersję, gdy finanse
państwa są napięte do granic.
Patriotyczne wzmożenie właśnie przeradza się w swą
karykaturę. Nowelizacja ustawy o IPN i wywołana nią katastrofa ośmieszyła całą
konstrukcję. Zamiast wstawania z kolan - mamy izolację, zamiast suwerennej
siły - poczucie zagrożenia, zamiast dumy - wstyd. Ta międzynarodowa
kompromitacja przekłada się na politykę wewnętrzną. Mit o niepokalanym narodzie
wybranym umiera. Patriotyzm w takim natężeniu na dłuższą metę przeradza się w
groteskę. Antysemicka nagonka też nie wypaliła. PiS i tę batalię przegrało
- dominującym pytaniem nie jest już, czy Polacy
przyczynili się do zbrodni Holokaustu, lecz w jakim stopniu.
Również religia smoleńska przeradza się w farsę. Kolejne
teorie wybuchów nie robią żadnego wrażenia, a pochody wyczerpały moc mobilizacji zwolenników. Pamięć o
tragedii smoleńskiej była kluczowa dla zdobycia przez Jarosława Kaczyńskiego
władzy. Dziś staje się obciążeniem. Śledztwa nie można zakończyć, a
niemożność dojścia do prawdy staje się dowodem słabości.
Obciążeniem staje się też bliski związek z Kościołem. Po
latach poparcia przychodzi zapłacić za nie rachunek, który opiewa na
niepopularne zmiany - takie jak likwidacja handlowych niedziel czy zakaz
aborcji. Tymczasem tylko 10 proc. Polaków podziela zdanie Kościoła w tej
kwestii, można więc spodziewać się ogromnej mobilizacji kobiet i masowych
protestów. Najlepiej byłoby trzymać problem w zamrażarce, ale Kościół się
niecierpliwi. Biskupi wiedzą, że teraz albo nigdy - drugiej okazji nie będzie.
PiS jest pod presją. Jeśli będzie musiało przepchnąć ustawę skrajnie
niepopularną, wbrew woli wyborców, postrzeganą jako niesprawiedliwą i
krzywdzącą, to percepcja słuszności „dobrej zmiany” bardzo ucierpi.
Wszystko wskazuje wreszcie na to, że dotychczasowy dowód
siły, czyli brutalnie przeprowadzona reforma sądów, stanie się dowodem
bezsilności. Kaczyński podjął decyzję o kompromisie z Brukselą. Najwyraźniej
nie ma odwagi, by przetestować lojalność swego jedynego sojusznika - Viktora Orbana. Strata unijnych pieniędzy jest zbyt poważną
groźbą, a utrata głosu w UE byłaby wizerunkową katastrofą. Dlatego będzie
musiał się cofnąć. Taki krok jeszcze miesiąc temu byłby sprytną zagrywką
otwierającą Morawieckiemu drogę do politycznego centrum. Dzisiaj - po zmianie
kontekstu - pokazuje, że PiS znalazło się w głębokiej defensywie.
LAWINA
A wszystko przez nieszczęsne nagrody. W sumie
marne 1,5 miliona złotych, jakie ministrowie dostali w postaci premii. To
mniej niż roczne zarobki niejednego partyjnego bonzy w państwowym Orlenie,
Pekao czy PZU.
Ale te 1,5 miliona stało się kroplą, która przelała
dzban. Zmiany nastrojów społecznych nie przebiegają bowiem liniowo. Nastroje
nie narastają proporcjonalnie do przyczyn. Zmiany trendów przebiegają prawie
zawsze gwałtownie. To,
co wczoraj było akceptowalne, dziś staje się
oburzające. To proces lawinowy.
Wobec narastającej krytyki opozycji Kaczyński miał do
wyboru trzy klasyczne strategie radzenia sobie z sytuacją kryzysową.
Pierwsza była najprostsza - przetrzymać. Opozycja by
pokrzyczała. Billboardy wstydu by się opatrzyły. Można było problem wyciszyć
albo próbować czymś przykryć, by odwrócić uwagę publiczności.
Druga strategia to klasyczna gra w dobrego cara i złych
bojarów. Dobry car przyznaje ludowi słuszność, wiedząc, że vox populi vox dei. Ale potem musi znaleźć
winnego. Bez krwawej puenty bajka nie trzyma się kupy. Trzeba wyrzucić
beneficjentów niesłusznych przywilejów - brudnych i zepsutych ukarać, zastąpić
nowymi. Tyle że tę kartę Kaczyński już zgrał. To Mateusz Morawiecki był jego
dżokerem w tej talii. Najmocniejszy atut został wykorzystany w realizacji
polityki drogi do centrum. Nie można zmienić premiera po kwartale. To
wyglądałoby jak kapitulacja. Ten wariant odpada.
Pozostał trzeci - poważnie i szczerze potraktować problem
i rozwiązać go najmniejszym nakładem sił i środków, by minimalizować straty.
Kaczyński mógł powiedzieć: „Tak, myliłem się,
biorę na siebie pełną odpowiedzialność za to, że nie dopilnowałem moich ludzi;
te nagrody się nie należały i zostaną zwrócone; zamykamy temat”.
W przekazie PiS widać elementy każdej z tych strategii.
Jednak chaos i sprzeczności spowodowały, że
zamiast ugasić pożar w zarodku, Kaczyński dolał oliwy do ognia. Zaczęło się od
aroganckiego przemówienia Beaty Szydło. Dała przeciwnikom najpiękniejszy prezent
w postaci nośnego bon motu: „nam się należy”. Trudno będzie się go w przyszłości
pozbyć. Stał się już symbolem arogancji i pazerności władzy.
Kaczyński - przyznając w portalu wPolityce, że to on
inicjował „pokazanie pazurków” przez byłą premier - zrobił fundamentalny błąd.
Wziął na siebie bezpośrednią odpowiedzialność za aferę.
A potem przyszła konferencja prasowa, będąca
ukoronowaniem dzieła zniszczenia. Kaczyński pod presją wyparł się owych
„pazurków”. „Nie wiedziałem nic o nagrodach” brzmi jak kłamstwo - najprostsze, wręcz prostackie, użyte, by uniknąć
osobistej odpowiedzialności. Kolejny dowód słabości. Prezes PiS w panice
wykonuje gwałtowne ruchy.
MIT PRYSŁ
Silny przywódca ma odwagę, by zmierzyć się z
problemem. Słaby szuka winnego. Chowa się za cudze plecy. Najlepiej za plecy
przeciwników. Wezwanie ministrów rządu Tuska, by oddali nagrody, to kolejny
błąd. Kaczyński wywołał wilka z lasu. Zamiast wyciszać kryzys, ponownie go
rozpalił, prowokując media do porównań - a te wyszły dla obozu władzy
fatalnie. Prezes osiągnął skutek przeciwny do zamierzonego. Niechcący przypomniał
niewyobrażalną dziś skromność poprzedniej ekipy.
Ten argument nie powinien się nigdy pojawić. PiS szło
przecież do wyborów pod sztandarem rewolucji moralnej. Kaczyński nie może więc
mówić: „Oni robili tak samo”, bo godzi tym w legitymizację własnej władzy.
Prawica miała być przecież lepsza. Tymczasem porównanie wypada druzgocąco -
fakty przeczą tezie, kompromitując legendę rządzącej formacji. Wpadka pokazuje
wyborcom, że proces demoralizacji po dwóch latach rządów prawicy zaszedł
znacznie dalej niż po ośmiu latach rządów PO. Z dzisiejszej perspektywy
totalnego uwłaszczenia się partyjnej nomenklatury na państwie - ośmiorniczki i wino to bajka dla grzecznych dzieci.
Kaczyński traci słuszność i to w fundamentalnie ważnym dla siebie wymiarze -
legitymizacji własnej władzy.
Społecznym dowodem słuszności prezesa były dotąd jego
czyste intencje. Brudne buty, niedbały strój, skromny dom. Brak konta i
samochodu były nie tylko symbolem ascezy i skromności, ale też specyficznym
powodem, dla którego należy mu wierzyć.
Ten mit skromności prysł, gdy media zestawiły dochody
prezesa - niemałą emeryturę, poselską pensję, ale przede wszystkim fakt, że
Kaczyński żyje na koszt własnej partii. Wydatki na ochronę, samochód,
kierowcę, który codziennie robi mu zakupy, są dla większości jego wyborców
bulwersujące. Skromność i asceza zamieniają się w egoizm, słabość i
wyobcowanie.
Złamano ważne tabu i teraz bardzo trudno będzie
Kaczyńskiemu wrócić na piedestał.
BIERNY OPÓR
Tym bardziej że jego propozycje nie budzą w partii
entuzjazmu. Bierny opór widać gołym okiem. Beata Szydło ucieka przed pytaniami.
Prezydencki minister z nieukrywaną satysfakcją oznajmia, że jego ta decyzja nie
dotyczy.
Przyczyna jest prosta - ci ludzie poszli do polityki dla
kasy. W końcu po latach w opozycji doczekali się; pieniądze płyną szerokim
strumieniem w formie wynagrodzeń, pensji, premii, dotacji, grantów, zamówień,
budżetów marketingowych do przychylnych mediów, prawomyślnych fundacji. Odbywa
się powszechna konsumpcja politycznych łupów na niespotykaną w historii Polski
skalę. I teraz ma się to skończyć? Tak szybko?
Kaczyński stworzył pazernego potwora, którego może nie
dać rady opanować. Mimo wysiłków, gróźb i żądań partyjni działacze będą robić
wszystko, by wypompować więcej kasy z państwowego dystrybutora. A ponieważ
temat budzi sensację, dziennikarze będą chciwców łapać na gorącym uczynku.
Afera z podwójnymi nagrodami i mataczeniem informacją publiczną na ten temat
to dopiero zapowiedź serii kryzysów, która nieuchronnie czeka skorumpowaną
władzę. Zwłaszcza że wizja rozstania z posadą staje się coraz bardziej realna.
Jeśli aparat zwątpi w wygranie kolejnych wyborów, nic nie powstrzyma go od
konsumpcji, nawet prezes. To będzie przecież ostatnia okazja.
Siła sprawcza Kaczyńskiego będzie żadna, skoro prezes nie
umie kontrolować własnych ludzi. Słuszność nie istnieje, skoro praktyka w
jawny sposób przeczy hasłom o moralnej odnowie. Nie wierzę, by Kaczyński był w
stanie faktycznie wyegzekwować politykę skromności. Za późno. Nomenklatura
partyjna rozsmakowała się w konfiturach. To będzie droga przez mękę. Dzień po
dniu, tydzień po tygodniu, skandal po skandalu Kaczyński będzie słabł. Aż
upadnie.
Głosowanie w sprawie nagród ma być pułapką dla opozycji,
ale konstrukcja jest tak parciana, że nie wierzę, by dała się ona w nią złapać.
Łatwo się przed fałszywym szantażem moralnym obronić argumentem, że skoro PiS
kradnie, to niech PiS zwraca. My nie mamy z tym nic wspólnego. Za naszych
czasów były inne standardy. Próbujecie nas ukarać za własne grzechy, tymczasem
pieniądze można zaoszczędzić znacznie skuteczniej. Problem nie leży bowiem w pensjach, tylko w tym że PiS obsadziło
całe państwo „misiewiczami”, którzy nie powinni zarabiać mniej. Oni nic nie
powinni zarabiać. Nie mają kwalifikacji. Powinni stracić posady. Po prostu.
Dyskusja nad ustawami ograniczającymi pensje politykom
będzie kolejną okazją, by przypomnieć i nagłośnić aferę. I kolejny raz słupki
poparcia dla PiS pójdą w dół.
PiS stanie się ofiarą własnej broni. Kaczyński sam prosi
się o kłopoty. Kryzys, który można było zażegnać na jednej konferencji
prasowej, teraz będzie się ciągnął do końca jego rządów, aż stanie się głównym
tematem kampanii. Słabo.
DROGA KU ZAGŁADZIE
Tym bardziej że w obozie władzy narasta wewnętrzna
walka. Pozbawienie fruktów może ją jedynie przyspieszyć. Głodne wilki rwą się
do gardeł. Ziobro może próbować wykończyć Macierewicza za pomocą podkomisji
smoleńskiej. Jego prokuratorzy oświadczą, że nie ma dowodów na zamach, a Macierewicz
kłamał. Dla partii byłaby to katastrofa, ale Macierewicz stałby się
politycznym trupem.
Duda wetem do ustawy degradacyjnej wbił prawicy sztylet w
plecy i opuścił pokład. Będzie walczyć o reelekcję samodzielnie.
Morawiecki zamiast nowego otwarcia przysparza kolejnych
kryzysów. Najgorzej idzie mu we własnej specjalności - polityce historycznej.
Obecnego premiera akurat stać na oddanie nagrody, ale
innych już nie. Większość już te pieniądze wydała i spełnienie woli prezesa byłoby
dla ich rodzin materialną katastrofą. I choć nie sądzę, by doszło do otwartego
buntu przeciw Kaczyńskiemu, to myślę, że wszedł on już na drogę do
samozniszczenia, idąc na konflikt z własnym aparatem. Zamiast zamknąć temat,
otworzył puszkę Pandory. Mit wodza pryska.
W ciągu miesiąca
prezes stracił jedną trzecią społecznego poparcia. A dla partii jest postacią
kluczową. Tylko on spaja bezideową formację. Bez jego autorytetu, władzy i siły
prawica eksploduje w bratobójczej wojnie.
A prezes błyskawicznie słabnie. Pozostaje pytanie: kiedy
przyjdzie cichy zabójca i który z najbliższych współpracowników nim będzie? Ja
mam swój typ. A państwo?
Jakub Bierzyński jest socjologiem, przedsiębiorcą, publicystą. w latach
2015-2016 był doradcą nowoczesnej. Prezes
domu mediowego OMD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz