PULL UP
W kwestii Smoleńska na dzień dobry ujawnię
pewien fakt. Otóż Smoleńsk trwa. Nieszczęście wydaje się nieuniknione.
Tajemnicą jest wyłącznie liczba ofiar.
Dzisiejsza Polska
to swoista apoteoza Smoleńska. Na warszawskim placu Piłsudskiego staje pomnik
ofiar katastrofy, ale istotniejszy jest zupełnie inny pomnik. Rzeczywistość kreowana
przez PiS to swoisty hołd, ale oddany nie ofiarom katastrofy, lecz
wszystkiemu, co do niej doprowadziło.
Smoleńsk trwa.
Ignorowane są wskazania przyrządów, w części zresztą źle odczytywane.
Dysponent lotu nie ma pojęcia o lataniu, ale decyduje o każdym ruchu samolotu.
Ani pierwszy kapitan, co widzieliśmy, ani drugi kapitan, co widzimy, nie mają
żadnych kwalifikacji do tego, by siedzieć za sterami. To. czy za sterami
siedzą, nie jest jednak funkcją ich kompetencji, lecz kwestią kaprysu
dysponenta lotu. Dlatego tak poprzedni kapitan, jak i obecny ignorują przyrządy
- koncentrują się na nastrojach i kaprysach dysponenta. Sygnały „pull up” i
„terrain ahead” nie są ważne, bo to, czy samolot ląduje, czy odchodzi na drugi
krąg, nie zależy od pogody, ale od woli dysponenta. Piloci muszą się jej
poddać. Pogoda w zasadzie też.
Dysponent lotu ma w
głębokim poważaniu tak pilotów, jak pasażerów; tak przepisy, jak i innych, którzy akurat są w powietrzu.
Dotarcie bezpiecznie na miejsce może mieć miejsce, ale nie jest wartością
absolutną. Dla dysponenta wartością absolutną jest to, by lotem - choćby i na
skały albo jakąś brzozę - kierował on sam.
Jest to wartością
naczelną i jedyną, bo dysponent lubi swą rolę władcy statku powietrznego. Syci
się i uniżonością pilotów, i totalną dyspozycyjnością załogi, i strachem
pasażerów, którzy nie rozumieją, dlaczego samolot robi te wszystkie niekontrolowane
zwroty. Premie wczoraj były dobre i należy je wypłacić, dzisiaj są złe i należy
je oddać, rozpasanie wczoraj było OK, dzisiaj trzeba je potępić i ogłosić epokę
skromności. Pazurki wczoraj należało pokazać, dziś należy je spiłować. Ustawa
o IPN wczoraj była dobra, dziś można wyrazić zdziwienie, że choć dobra,
wywołuje złe skutki. Ustawy sądowe są doskonałe, dziś można w nich wprowadzić
jakieś korekty. Pewne korekty dzisiaj nie wchodzą w grę, ale jutro mogą się
okazać naturalne i pożądane.
Tak nie funkcjonuje
normalne demokratyczne państwo. Tak funkcjonuje groteskowa dyktatura. Do
Państwa należy decyzja, czy lepiej odmalował ją Kapuściński w „Cesarzu”, czy w
„Jesieni patriarchy” Marquez. Zresztą cechy dysponenta i jego dworu opisują
obie książki.
Smoleńsk powinien
być dla nas czymś więcej niż miejscem katastrofy. Smoleńsk to stan umysłu, to
stosunek do rzeczywistości. norm, zasad. To kwestia elementarnego braku odpowiedzialności
za los i życie pasażerów. Państwo PiS jest państwem bananowo-wschodnim.
Decyduje w nim woluntaryzm, a nie prawo. Reguły są w nim nieistotne, zasady
się nie liczą, może poza jedną jedyną - absolutnego prymatu dysponenta lotu.
Państwo bananowo-wschodnie ma zaspokajać jego potrzeby. Materialne też, ale te
są drugorzędne. Przede wszystkim potrzeby emocjonalne, a wśród nich naczelną -
potrzebę totalnej dominacji.
Dlatego właśnie
Smoleńsk powinien być symboliczną stolicą państwa PiS. Stolicą ignorancji i
nieodpowiedzialności, ignorancji i głupoty, niekompetencji i samozadowolenia
To jest prawdziwa opowieść o Smoleńsku, a nie bajduły zagrywającego się
Macierewicza i groteskowego w swym dochodzeniu do prawdy Kaczyńskiego - oblane
sosem taniego patosu, pretensjonalnego mesjanizmu i zgrzebnego romantyzmu.
Być może
paradoksalnie jedynym sensownym rozdziałem w narodowej epopei pod tytułem
„Smoleńsk” jest praca komisji wyjaśniającej przyczyny Smoleńska. W komisji
znaleźli się fachowcy. Fachowcy wykonali metodyczną pracę. Z ich pracy nie
było przecieków. Na końcu ogłosili raport. Raport mimo upływu lat się broni.
Tak jak Smoleńsk jest więc apoteozą państwa PiS, tak komisja Millera i Laska
były Smoleńska antytezą. Nie jest przypadkiem, że z tak działającym - dorosłym
i profesjonalnym - państwem Kaczyński, Macierewicz i całe PiS brutalnie walczyli.
Smoleńsk z 2010
roku nie jest opowieścią z porządku polskich narodowych dramatów. Jest
opowieścią z porządku polskiego burdelu. Zestawiono go z Katyniem, ale
zestawienie jest nonsensowne i niestosowne. Ofiary zbrodni o charakterze
ludobójstwa to coś innego niż ofiary nieodpowiedzialności o cechach
samobójstwa.
Smoleńsk miał
oczywisty wymiar tragiczny, ale w swej istocie był wyłącznie nieuchronnym
następstwem. Mógł się zdarzyć wcześniej lub później, ale przy tym poziomie
ignorowania reguł zdarzyć się musiał.
Tak, Smoleńsk trwa.
Być może prawdziwy dysponent lotu jest nawet ten sam co osiem lat temu.
Spodziewajmy się wszystkiego co najgorsze, bo dysponent bawi się lotem, a -
niestety - poza samolotem nie ma absolutnie nic do stracenia.
Tomasz Lis
W PiS
Kaczyńskiego nie słuchają, gdy słyszą brzęk pieniędzyLicytacja na populizm w sprawie zarobków najwyższych urzędników w państwie prowadzi do katastrofy.
Słusznie mówił Jarosław Kaczyński, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Ale też ludziom podejmującym najważniejsze decyzje w państwie, ludziom, którym zawierzyli wyborcy, trzeba zapewnić komfortowe warunki pracy.
Zbyt niskie zarobki ministrów, urzędników i samorządowców mogą sprawić, że do polityki iść będą głównie nieudacznicy, dla których będzie to awans społeczny i finansowy.
Źle by się stało, gdyby ludzie z pasją rezygnowali z polityki tylko dlatego, że przepaść finansowa pomiędzy tym, ile mogą zarobić w sektorze prywatnym, a tym, ile zarobią w administracji, jest gigantyczna. Szczególnie dla osób z dziećmi taka decyzja jest często trudna.
Jak politycy PiS zareagowali na obniżkę pensji? Ryszard Terlecki: Różnie.
Pełnymi garściami
Licytację na populizm rozpoczął PiS już za czasów rządu PO-PSL, kiedy to Mariusz Błaszczak - ten sam, który teraz wziął ponad 80 tys. zł nagrody - pomstował na nagradzanie wiceministrów i dyrektorów departamentów.
Po dojściu do władzy wygłodzone środowisko PiS rzuciło się na pieniądze. I nawet Jarosław Kaczyński nie potrafił zdyscyplinować swoich ludzi. Brali i biorą pełnymi garściami, gdzie się da. Widząc dramatyczne spadki w sondażach, prezes PiS rozpoczął kontrofensywę. Kazał nagrody zwracać i zamierza obciąć uposażenia posłów o 20 proc. Obetnie też pensje samorządowcom. Słyszę, że to sprytna pułapka na opozycję: chciała taniego państwa, to je będzie miała.
Kaczyński nic tą kontrofensywą nie osiągnie, natomiast przyniesie ona gigantyczne szkody. Po prostu wypchnie wartościowych ludzi z polityki.
Na miejscu opozycji nie poparłabym tego projektu właśnie w imię interesu publicznego. Rozumiem ryzyko takiej decyzji, bo populizm łatwo można sprzedać politycznie. Jednak starałabym się połączyć w Sejmie kwestię uposażeń posłów i samorządowców z propozycją premiera Mateusza Morawieckiego, który chce podnieść zarobki wiceministrów i dyrektorów departamentów. To bardzo utrudni PiS-owi forsowanie prostackiego hasła „tanie państwo”.
Jak lata senator Anders
W aferze z nagrodami nie chodzi bowiem o to, że ministrowie zarabiają za dużo. Ale o to, że wypłacali sobie dodatkowe pensje po kryjomu. Że nagrody tak naprawdę nie miały żadnego uzasadnienia, bo za co nagrodę mógł dostać Antoni Macierewicz, którego wyrzucono z rządu m.in. za nieudolność i brak sukcesów w sprawie najważniejszych przetargów zbrojeniowych?
Każdej władzy zdarzały się rozmaite wpadki, za wysokie kilometrówki czy inne naciągane wydatki, także Platformie.
Pamiętam, jak premier Donald Tusk latał z Warszawy do Gdańska. Ale w ekipie PiS nie chodzi o jeden lot czy drugi na Pomorze, ale o 600 tys. zł, które senator Anna Maria Anders wydała na loty m.in. do USA, gdzie ma dom.
Inne porównanie: nagrody dla konstytucyjnych ministrów rządu PO-PSL w ciągu ośmiu lat wyniosły 25 tys. zł. Nagrody dla ministrów PiS w ciągu jednego roku - 1,5 mln zł.
Jakby nagle puściły wszelkie hamulce. Mamy swoje pięć minut, to bierzemy, co się da. Skala tego zjawiska jest nieporównywalna z poprzednimi rządami. I jeśli teraz cenę za to rozpasanie mają zapłacić inni pracownicy instytucji państwowych, to będzie to jedna z bardziej szkodliwych decyzji.
Wiem, jak kończą się szczytne hasła i plany w sprawie obniżania pensji.
PiS zapowiedział obcięcie wynagrodzeń zarządów spółek skarbu państwa. Najpierw zwlekał z tym przez rok. Potem tak obcinał, że z raportów giełdowych wyszło, iż utrzymanie zarządów tych firm w sumie kosztowało drożej niż przed rokiem.
A było tak: w spółkach zależnych pensji nie obcięto, prezesi pobrali premie albo mieli jakieś dodatkowe dochody w spółkach zależnych. W dodatku za czasów PiS zarządy spółek zmieniają się jak w kalejdoskopie, nie ma żadnej ciągłości czy planowania. Tak jakby uznano, że każda frakcja w partii musi coś zarobić. No, a z tym wiążą się odprawy, czyli dodatkowy koszt.
Jakie groźby?
Kaczyński już raz groził swoim ludziom, że za rozpasanie będzie karał. Z tego powodu wyrzucił ministra skarbu Dawida Jackiewicza. Nie minął rok, a towarzystwo z PiS o groźbach zdążyło zapomnieć.
Tak się właśnie kończy dyscyplinowanie i oszczędzanie w partii rządzącej. Proponuję więc wspólnymi siłami powstrzymać kampanię populizmu, która szkodzi Polsce.
I wymagać od polityków przyzwoitości oraz jasnych i jawnych reguł wydawania publicznych pieniędzy.
Dominika Wielowiejska
Pomniki i tablice smoleńskie przestają być świadectwem pamięci. Stają się świadectwem buty obecnej władzy
Można dyskutować, czy w Sejmie powinna zawisnąć tablica
upamiętniająca prezydenta Lecha Kaczyńskiego i czy tablica musi wisieć tuż obok
tablicy upamiętniającej wizytę Jana Pawła II. No właśnie - dyskutować. Problem
polega na tym, że PiS już przestał z kimkolwiek dyskutować. Uznał, że Sejm
należy do nich, obchody rocznicy smoleńskiej należą do nich - a kto ma
wątpliwości, z definicji staje się zdrajcą.
Sprawa z tablicą jest właściwie drobna. Ale to jednak znamienne, że PiS nie uznał za stosowne, aby sprawę rozstrzygnęło Prezydium Sejmu. Po co, skoro Sejm jest ich? Nikogo o zdanie nie pytano, nawet pytać nie zamierzano – robotnicy przyszli, niemal pod osłoną nocy zawiesili tablicę. Potem ją zasłonili, a PiS sobie odsłonił.
Nie rozumiem, czego się tak w PiS bano, że nie uzgodniono sprawy tablicy z Prezydium Sejmu i Konwentem Seniorów. Sprzeciwu? Być może – bardziej prawdopodobne jest jednak, że w PiS nawet o tym nie pomyślano, bo a władza traktuje Sejm jak prywatny folwark, a na obchody rocznicy smoleńskiej ustanowiła sobie monopol. A dotąd praktyka była inna. Sejm należy do wszystkich, bo wszyscy zostali wybrani wedle takich samych reguł. Każdy poseł jest równy, a każda decyzja – na przykład dotycząca nazwania sali imieniem Józefa Oleksego lub Bronisława Geremka – zapadała kolegialnie.
Teraz już nie – przecież „TKM” rządzimy w Sejmie, my mamy władzę i my możemy robić, co nam się żywnie podoba. PiS doprowadziło parlament do karykatury – nie ma miejsca na debatę, nie ma miejsca na refleksję podczas stanowieniu prawa.
Parlamentaryzm zastąpiła siła wynikająca z fałszywego poczucia większości. PiS działa metodą faktów dokonanych, wierząc, że nikt nie ośmieli się podnieść ręki na fundowane przez nich bez umiaru dowody pamięci. Nie rozumieją, że to działanie przeciwskuteczne, bo rocznica powinna łączyć, a nie dzielić.
Ta większość została im dana na chwilę, ale wprowadzenie takich urągających demokracji zachowań wpłynie na polski parlamentaryzm na lata. Trudno oczekiwać, że ich następcy – większość wyłoniona w kolejnych i kolejnych wyborach – nie będzie chciała czerpać z „dokonań” poprzedników. Dostali od PiS zielone światło, wygodne usprawiedliwienie – PiS teraz upokarza opozycję i w przyszłości może mieć pewność, że będzie tak samo upokarzany za swoją butę i pychę. I nikt ich nie będzie bronił, bo to oni ustanowili nowe reguły.
PiS robi wszystko, by podziałów społecznych powstałych wokół katastrofy smoleńskiej nie zasypywać – podział na my i oni jest im potrzebny do prowadzenia doraźnej polityki, utrzymywania elektoratu w przekonaniu istnienia podziału na dobrych i złych. Nie rozumieją, że zamiast serdeczności wobec zmarłego prezydenta budzą irytację, a czasem gniew.
Sam Lech Kaczyński nie jest tu niczemu winien, ale mania honorowania go w każdym miejscu w kraju tylko pamięci prezydenta zaszkodzi. Wszystkie te pomniki, tablice, ulice i parki przestają być świadectwem pamięci. Stają się świadectwem buty obecnej władzy.
Katrzyna Kolenda-Zaleska
Caritas nie rozgrzesza z chciwości. Nagrody dla rządu powinny wrócić do budżetu
Rozumiem, że prezes lubi dysponować pieniędzmi ministrów,
które otrzymali widać niesłusznie. Ale dlaczego zapomniał, że niesłusznie
otrzymali kasę nie prezesa, lecz naszą, podatników?
Przyłapany na wstydliwym akcie dojenia państwa PiS ma
oddać wydojone pieniądze na Caritas – tak zdecydował prezes Kaczyński.
„Nagrody” dla ministrów pochodzą z budżetu państwa, czyli z kieszeni
podatników.
Horrendalnie wysokie, sięgające łącznie 1,4 mln zł nagrody nie powinny być przekazane jako darowizna dla Caritasu, ale zwrócone do budżetu państwa. Mówią to zgodnie politycy całej opozycji, nawet posłowie Kukiz’15.
Rzeczą fundamentalną jest uświadamianie politykom, że państwo jest dobrem wspólnym. Budżet państwa to nie są ich pieniądze, którymi mogą obdarowywać dowolne instytucje z powodu szantażu ze strony partyjnego lidera. Co ważne, jako darowiznę ministrowie będą mogli odliczyć sobie nagrody od podatku – przez to budżet państwa raz wydojony nagrodami zostanie przez PiS wydojony powtórnie przy rozliczaniu PIT.
Co rusz pojawiają się nowe wieści z zawodów w dojeniu państwa. A to szef gabinetu politycznego ministra infrastruktury i transportu przytulił przeszło 100 tys. z tajnego, podwójnego funduszu ministerialnego. A to wicepremier Jarosław Gowin, który za rządów Donalda Tuska jako minister głodował, podarował fundacji Sens, w której pracują działacze jego partii, 230 tys. – i to mimo że fundacja istniała ledwie 18 dni.
Kłopotliwych datków ordynowanych przez prezesa może więc niebawem Caritasowi przybyć. Instytucja gestem prezesa Kaczyńskiego wydaje się z lekka skonfudowana. „Zamiar przekazania wspomnianych środków na rzecz Caritas jest dla nas zaskoczeniem i nie był z nami konsultowany. Caritas przyjmuje tylko i wyłącznie dobrowolne datki na cela charytatywne” – oświadczył ks. Marcin Iżycki, dyrektor Caritas Polska.
Zapewne ks. Iżycki dostrzega niewygodną rolę „pralni podejrzanych pieniędzy” i listka figowego dla partii rządzącej, którą to rolę wyznaczył mu prezes Kaczyński. Zapewne jako duchowny wie, że zwrot pieniędzy w formie darowizny dla kościelnej instytucji nie oznacza rozgrzeszenia z chciwości ani odpustu od niechęci elektoratu.
Piotr Semka, jeden z najbardziej cenionych przez PiS publicystów, zarzuca ks. Iżyckiemu hipokryzję i przypomina, że Caritasowi wielokrotnie przekazywano pieniądze pochodzące z grzywien, a to nie jest akt dobrowolny. To śmiałe rozumowanie, zakłada bowiem, że ministrowie rządu Beaty Szydło otrzymali pieniądze pochodzące z przestępstwa.
Rzeczywiście, są przesłanki do tego, by sprawdzić, na jakiej zasadzie potajemnie premier zaczęła przyznawać comiesięczne dodatki do pensji, które nazwała „nagrodami”. Dlaczego nie były one uzasadniane i dostali je nawet ministrowie odwołani? Ludzie nazwaliby to wszystko razem ordynarnym szwindlem, ale nie sądzę, by red. Semka o coś takiego panią premier posądzał.
Pieniądze z budżetu powinny wrócić do budżetu. W zamian proponuję prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, specjaliście od „ordo caritatis”, aby sam – skoro nawiedził go z nagła duch miłosierdzia – przekazał pieniądze na Caritas. Najlepiej by było, żeby były to pieniądze nie czyjeś, nie partyjne, nie państwowe, ale własne, zarobione. Jeśli takowe ma.
Paweł Wroński
W aferze z nagrodami, które przyznał sobie rząd PiS, tylko jedno zdaje się znaczące: to, że brali wszyscy
Bez względu na
dorobek, wykształcenie, status materialny, przynależność frakcyjną, sytuację
rodzinną, wiedzę polityczną i prawną. Nikt nie odmówił! I - o ile wiem - nikt
nie protestował. Choć pomysł był kontrowersyjny i bez precedensu - jeżeli nie
prawnie, to moralnie.
Jednomyślność więcej mówi o korupcyjno-kleptokratycznej istocie tej władzy niż kwoty. Bo kleptokratyczna natura jest nieodłącznie związana z nowymi autorytaryzmami, których tropem idzie w Polsce PiS.
Guru kleptokracji jest Władimir Putin, którego majątek wynosi od kilkudziesięciu do 200 mld dol. i dzięki któremu urosły fortuny usłużnych oligarchów oraz niezliczonych lizusów. Zaprzyjaźniony z Putinem idol PiS, Viktor Orbán, idzie tropem Kremla. Do jego owianego tajemnicą majątku należy m.in. pohabsburska posiadłość Hatvanpuszta zapisana na szkolnego kolegę.
System stworzony w Rosji i na Węgrzech politolodzy opisują jako kleptokrację. Spaja go polityczna lojalność setek tysięcy osób kupowana za publiczne posady, kontrakty, dotacje oraz szastanie państwowymi pieniędzmi na partyjne cele. PiS-owska afera billboardowa ma swoją węgierską odsłonę – tyle że skierowaną przeciwko uchodźcom, a nie przeciw sądom. Nawet zdobyty już przez Orbána sąd najwyższy uznał ją ostatnio za niedopuszczalne użycie państwowych pieniędzy w kampanii wyborczej.
Każdy premier mógłby w natłoku spraw bezrefleksyjnie walnąć głupotę z premiami. Ale we wcześniejszych rządach ktoś by powiedział, żeby tego nie robić. A w każdej wcześniejszej koalicji znalazłby się poseł, który sprzeciwiłby się dawaniu sędziom nowej izby Sądu Najwyższego pensji dużo wyższych, niż mają dotychczasowi.
W PiS protestów nie było. Nie z tchórzostwa, ale właśnie dlatego, że zgodnie z korupcyjno-kleptokratyczną naturą tej władzy jej ludzie – podobnie jak w Rosji i na Węgrzech – mają się nachapać, by być nową elitą i by tej władzy bronić jako źródła własnego bogactwa.
Wbrew temu, co sugeruje prezes, nagrody nie były błędem. Były narzędziem kleptokratycznego systemu.
Podobnie jak kokosy Misiewicza, setki tysięcy Sadurskiej, miliony Rydzyka, złoty deszcz dla Kościoła, wieczne synekury w SKOK-ach, Srebrnej etc. i nowe w państwowych spółkach, awanse w wojsku, sądach, urzędach, prokuraturze po kilka szczebli naraz, już rozgrzeszone przekręty PiS-owskich urzędników z Solvere, bizantyjski rozmach podkomisji smoleńskiej i Fundacji Narodowej, haracz dla Czartoryskich, monstrualne wypłaty w TVP SA, gigantyczna kasa płynąca z państwowych firm i urzędów do propisowskich mediów, okołopisowskich firm i organizacji.
Większość autorytarnych rządów ma kleptokratyczne skłonności. Ale nowi autorytarni populiści – od Rosji i Turcji po Węgry, Czechy, Słowację, Polskę itd. – zrobili z nich systemowe narzędzie sprawowania władzy.
W całym regionie, który stopniowo opanowują, do ich politycznego zaplecza płyną pod stołem gigantyczne publiczne pieniądze. Dowiadujemy się o tym rzadko, tylko wtedy, gdy stół – jak w sprawie nagród – okazuje się szklany.
Jacek Żakowski
Skromność wprowadzić
Od kilku dni trwa, i jeszcze potrwa,
operacja odwracania kota ogonem. Odwracanie zaczął osobiście prezes Jarosław
Kaczyński. Kilka dni po tym, jak wezwał Beatę Szydło do pokazania pazurków
(ach, te kocie skojarzenia) w obronie nagród dla członków rządu, teraz - pod
presją tabloidów i spadających sondaży - zarządził odwrót, czyli „wprowadzenie
skromności”. Jest to oczywista próba zamknięcia szalenie niewygodnego dla
władzy tematu i odzyskania inicjatywy narracyjnej, według starej zasady
marketingu politycznego: jeśli przegrywasz, zmień grę i boisko. Już nie ma więc
mowy o zasadach przyznawania nagród, tylko o wysokości pensji, i to nie
ministrów, ale posłów i senatorów (również opozycyjnych) oraz Bogu ducha
winnych samorządowców, w ogromnej większości niezwiązanych z obecnym układem
władzy. Pułapka zastawiona na opozycję jest widoczna z daleka: działacze PiS,
pod groźbą utraty pracy lub miejsca na listach wyborczych, przeciwko obniżkom
oficjalnie protestować nie będą, jeśli jednak politycy opozycji zaczną marudzić
i krytykować - wtedy przegrali. Państwowa propaganda oskarży ich o pazerność i
hipokryzję - emocje powinny się odwrócić i wizerunkowo będzie przynajmniej
1:1.
A może nawet 2:1, jeśli dyskusję o apanażach władzy uda się
przenieść i utrzymać na terytorium samorządowym, co już dziś, u progu kampanii
wyborczej, ustawiłoby kandydatów PiS w wygodnej roli „wprowadzających
skromność”.
Ustawowe ograniczenie zarobków ministrów i
parlamentarzystów, jeśli rzeczywiście zostanie zadekretowane, zapewne spodoba
się większości wyborców, którzy generalnie polityków nie poważają i mają za
darmozjadów. Doraźnie może nawet przynieść poprawę notowań PiS. Marudzący
twierdzą, że szkody zobaczymy dopiero w przyszłości, bo programowo niskie
pensje jeszcze bardziej ograniczą dopływ do polityki ludzi posiadających
atrakcyjne rynkowo zawody i umiejętności, wzmocnią natomiast mechanizm
negatywnej selekcji, stworzą nadpodaż niekompetentnych karierowiczów, kombinatorów,
oszołomów, pociotków. Nawet jeśli to prawda, w polityce centralnej, i tak
zdominowanej przez partyjnych liderów i wąskie biura polityczne, niewiele to
zmieni; będzie tak jak teraz, tylko bardziej. Groźniejsze mogą być skutki
„planu Kaczyńskiego” w samorządach, gdzie prezydenci, burmistrzowie, wójtowie
mają znaczną osobistą autonomię, odpowiedzialność i inicjatywę. Po spektakularnych
obniżkach zarobków część obecnych, już sprawdzonych zarządców miast i gmin,
może zniechęcić się do ponownego kandydowania, inni będą się zastanawiać, czy w
ogóle opłaca im się startować w wyborach. Nie ulega wątpliwości, że
dysproporcja między zarobkami a skalą podejmowanych decyzji finansowych rodzi
też tzw. napięcie korupcyjne, podatność na szukanie nie zawsze uczciwych
rekompensat. Zapowiedziana płacowa ustawa degradacyjna podważa w tej delikatnej
sferze uprawnienia władz lokalnych, jest kolejnym dowodem postępującej
centralizacji państwa.
Najważniejsze, że
pokazowe ograniczenia i obniżki płac, ów wielki powrót do pokory i umiaru, w
ogóle nie dotykają istoty przywilejów, jakimi cieszy się i żywi obóz władzy.
300-400 osób ucierpi trochę dla dobra partii, ale to nic wobec tysięcy ludzi
PiS już rozlokowanych na nomenklaturowych posadach. Chodzi tu zwłaszcza o
spółki Skarbu Państwa, gdzie skala kadrowych zmian po objęciu władzy przez PiS
była bezprecedensowa w historii RP. Kancelaria Premiera w odpowiedzi na
interpelację pos. Mirosławy Nykiel z PO potwierdziła, że zmian kadrowych
dokonano na prawie wszystkich spośród 2,5 tys. stanowisk kierowniczych w tych
spółkach, w niektórych kilkakrotnie (głównie wskutek nieczytelnych dla opinii
publicznej rywalizacji partyjnych koterii). Jednocześnie zrezygnowano z tzw.
ustawy kominowej, wprowadzając nowe, elastyczne zasady płacowe, umożliwiające
zarobki od kilkudziesięciu do nawet 200-300 tys. zł miesięcznie. Obniżono też
kryteria kwalifikacji przy obejmowaniu funkcji w radach nadzorczych. Według
raportu FOR poza samymi zarządami w spółkach państwowych zwolniono, czyli
wymieniono, ponad 11 tys. osób, w tym prawie 7 tys. ze stanowisk kierowniczych
różnego szczebla. Kolejne setki stanowisk obsadzono w tzw. spółkach zależnych.
Po faktycznej likwidacji służby cywilnej i konkursów kadrowych tysiące nowych
ludzi objęło funkcje w administracji państwowej. Przy poprzednich zmianach
władzy ruchy kadrowe były w porównaniu z obecnymi minimalne.
Krok za krokiem odtwarza się system
nomenklaturowy w najczystszej postaci. Jeśli popatrzymy na Węgry, które dla
PiS są ustrojowym i politycznym wzorcem, widać, do czego prowadzi zlewanie się
administracji i instytucji państwa z aparatem partyjnym. Tamtejsza opozycja
nazywa węgierskie państwo „mafijnym”; ale bez wątpienia mamy tam do czynienia
z klientelizmem jako zasadą ustrojową.
W wielu zawodach - jak piszą i mówią oponenci Fideszu -
trudno jest dziś o awans i w ogóle robienie kariery bez aprobaty władzy; także
przetargi na kontrakty rządowe i unijne rozstrzygane są na korzyść firm i osób
jawnie związanych z rządzącą partią, lub przynajmniej życzliwych i wdzięcznych.
Powstał system samoodtwarzalny, popierany przez liczne, biznesowe i społeczne
grupy interesów, zasilany praktycznie bez ograniczeń publicznymi i prywatnymi
pieniędzmi, miażdżący dla marginalizowanej, odciętej od wpływu na państwo
opozycji.
Więc uwaga: jeśli
opozycja nie chce brać udziału w propagandowym spektaklu PiS, powinna właśnie
teraz przedstawić pakiet regulacji narzucających transparentność płacową
sektora publicznego, wiążących wysokości zarobków polityków np. ze średnią
krajową; powinna żądać przywrócenia publicznych konkursów w obsadzie stanowisk
w spółkach Skarbu Państwa i stanowisk w administracji państwowej, także
czytelnych reguł kształtowania płac samorządowców czy przekazywania
publicznych pieniędzy dla związanych z władzą fundacji, mediów, spółek.
Otworzyła się wyjątkowa szansa dla politycznej i merytorycznej ofensywy ze
strony opozycji. Zasada ta sama: nie grać na boisku Kaczyńskiego. I niech kota
ogonem obraca samodzielnie.
Jerzy Baczyński
Najwyższa sprawiedliwość
Nowa ustawa o Sądzie Najwyższym weszła w
życie. Jej celem jest kadrowe przejęcie SN po to, by kontrolować całe
orzecznictwo sądów powszechnych w Polsce. Bo wśród 10 tys. sędziów zawsze
znajdą się tacy, którzy sprzeciwią się władzy - jak osławiony już sędzia
Łukasz Biliński, który ostatnio orzekł, że miesięcznice smoleńskie to nie
„zgromadzenia”, tylko zamknięte imprezy za zaproszeniami, więc nie można karać
za ich blokowanie. A więc władza dąży do zabezpieczenia się na końcowym etapie
mielenia spraw przez młyny sprawiedliwości - w Sądzie Najwyższym. Wymiana
kadr, własne kierownictwo i wyjęcie
Sądu Najwyższego spod zasady losowego przydzielania spraw -
to ma zapewnić, że interesujące władzę sprawy trafią do właściwych sędziów.
Ustawa przenosi w
stan spoczynku ponad jedną trzecią sędziów SN. Chyba że poproszą prezydenta,
by im pozwolił orzekać jeszcze przez trzy lata. Pozostałym składa się
propozycję: jeśli zrezygnują z orzekania - będą mogli, do uzyskania wieku emerytalnego
(w przypadku niektórych sędziów nawet przez kilkanaście lat), dostawać uposażenie
sędziego SN i nic nie robić. A potem -jak pozostali sędziowie - dostaną 75
proc. uposażenia.
Czy sędziowie SN powinni przyjąć propozycję
ustąpienia w zamian za sowite dożywotnie utrzymanie? Identyczną propozycję dostali
półtora roku temu „starzy” sędziowie Trybunału Konstytucyjnego. Żaden jej nie
przyjął. Przyjęcie oznacza współdziałanie z partią rządzącą w przejmowaniu
przez nią wymiaru sprawiedliwości. Czyli w łamaniu konstytucji.
Inaczej jeśli
chodzi o sędziów, którzy osiągną obniżony wiek stanu spoczynku.
Tu z kolei zwrócenie się do prezydenta o pozwolenie na
dalsze orzekanie oznacza autoryzację łamania konstytucji. Bo oddanie decyzji o
prawie sędziego do dalszego orzekania w ręce przedstawiciela władzy wykonawczej
jest złamaniem zasady podziału władz i niezależności władzy sądowniczej.
Niektórzy twierdzą,
że lepiej to zrobić, niż oddać miejsca w SN walkowerem. Ale czy sędziemu wypada
łamać konstytucję pod hasłem, że cel uświęca środki? Czy sędziowie Sądu
Najwyższego powinni dawać opinii publicznej sygnał, że łamanie konstytucji może
być dobre albo złe - w zależności kto i po co ją łamie? Czym taka filozofia
różniłaby się od tej głoszonej przez PiS?
To samo dotyczy zapowiedzianego niedawno w
piśmie do marszałka Sejmu przez Pierwszą Prezes Sądu Najwyższego Małgorzatę
Gersdorf zwołania przez nią posiedzenia nowej Krajowej Rady Sądownictwa. To
zwołanie otworzy drogę do obsadzania stanowisk sędziowskich decyzją osób, które
zostały do KRS wybrane z naruszeniem konstytucji i ustawy. I spowoduje takie
same wątpliwości co ważność wyroków wydawanych z udziałem dublerów w Trybunale
Konstytucyjnym. Pani prezes pisze: „Odpowiedzialność za nieprawidłowości
powstałe w związku z wyborem członków Krajowej Rady Sądownictwa spoczywa jednak
na przedstawicielach większości parlamentarnej oraz na Panu Marszałku”.
Tak to nie działa:
odpowiedzialność - moralna i prawna - będzie spoczywać także na pani prezes.
Ewa Siedlecka
Hadwao
Oto tajny referat wygłoszony na zjeździe z
górki w sondażach do spontanicznie zebranych członków.
Towarzysze!
Towarzyszę ostatnio pracom, które służą oszczędności wody. W naukowym skrócie
hadwao. Jest to materiał gospodarczo-strategiczny, więc będziemy go lać
skromniej, niż leliśmy zazwyczaj. Skromniej, bo głos ludu głosem Boga i odwrotnie.
W przyszłym roku zainstalujemy Naczelny Kran Szczelności Rzeczpospolitej, byśmy
mogli bronić naszych racji do ostatniej kropli. Uczciwie ogłaszamy całej
Europie, że Polska zużyje tyle hadwao, ile akurat będzie miała. Kościół może
oczywiście lać, ile chce, bo ma hadwao święconą - z odwiertów w Toruniu.
Z innych zupełnie
źródeł, dobrze znanymi wszystkim kanałami, napływają do nas brudy. Wenecja
ciśnie się wprost na usta i jej słynna walcząca z nami komisja, której
pokazaliśmy figę. Ale nie mówmy o zapyziałym dywanie. Ach, gdzież te czasy,
kiedy się do Wenecji jeździło, żeby się przejrzeć w lustrze. Stąd lustro weneckie,
synonim przejrzystości. Dziś stoi gdzieś potłuczone. Dlatego postanowiliśmy wprowadzić
w 2025 r. suwerenną skalę czystości wszystkich wód naszej ojczyzny. Będzie
obowiązywało „lustro polskie”, czyli czystość tak przejrzysta, że jej nie
widać. Taką czystość uzyskamy też w wielu innych dziedzinach. Weźmy choćby taką
sprawę jak lingwistyczność. W skrócie - język. Tego skrótu cały świat używa,
ale my, Polacy, nie damy się złapać w pułapkę. Skrót to ogryzek, a nie
inspirujący miąższ intelektualnej analizy, którą wam tu przedstawiam.
Wy mi nie przerywacie, bo rozumiemy się w
locie, prawda? Ale dziennikarz w studiu to mi przerwie. Zacznie krzyczeć: Niech
pan mówi na temat, jest pan za tymi nagrodami czy nie? Krótko: tak czy nie? Ja
mu na to, że biorę pod uwagę subiektywność atrybutów waloryzujących podmiot sprawy, ale on ma pod ręką wytrych,
którym knebluje mi usta. Musimy kończyć program - mówi i wymienia wszystkich,
którzy brali w nim udział. Moje nazwisko na pierwszym miejscu. A jaki ja udział
brałem, skoro nawet nie widziałem tych pieniędzy? Wcisnęli siłą na konto i weź
tu nie weź.
My wolność myśli i słów wypisaliśmy na
naszych czołach, które rozświetlą zakamarki wszystkim Polakom. Jedno słowo:
kultura. Po poprzednim złodziejskim rządzie odziedziczyliśmy tylko rozpacz i
muzea ze starymi obrazami, więc mamy historyczny obowiązek przekształcić je w
najwyższą jakość. Sięgnę tu do Adama Mickiewicza. Podlizywał się Rosjanom i
Francuzom, ale umarł w Turcji. Potraktujmy to jako rękę wyciągniętą do zgody z
nami. Oto więc na kanwie tego pisarza powstanie wielka opera narodowa „Dzidy”
- o pierwszych piastowskich oddziałach wojsk obrony terytorialnej. Trzymam też
kciuki za film historyczny „Podkop”. Tunel, cierpliwie dłubany przez polskich
księży w XVII w. pod dnem Bałtyku, wpisuje się w bogatą kolekcję patriotycznych
czynów naszych rodaków. Dzięki niemu mogliśmy zaatakować Szwecję. Co prawda z
literatury znamy trochę inną wersję wydarzeń, pamiętajmy jednak, że Sienkiewicz
musiał się liczyć z carską cenzurą. Mimo szykan właśnie ten pisarz jest jedynym
w pełni wartościowym polskim noblistą, ponieważ napisał arcydzieło o szerzeniu
się chrześcijaństwa „Quo vadis” („Komu wadzi”).
Dostałem kiedyś książkę, chyba Żeromskiego,
„Syzyfowe prace”. Nie czytałem jeszcze, ale wiem, że jej bohater jest dla nas,
Polaków, wzorem do naśladowania. Nie poddał się nigdy, mimo uszkodzonej
wątroby. Tak. Trzeba pracować, bo wiadomo, że bez pracy nie ma koła... czy
czegoś tam innego. No i pomyślmy wszyscy o tej połowie maja.
Stanisław Tym
Książę Edwin w opasce
Bardzo lubię i szanuję moich rodaków. Jestem
tolerancyjny, lubię ludzi, nie przeszkadza mi inny światopogląd, opcja
polityczna, wykształcenie, pochodzenie, kolor skóry itp. Są jednak chwile,
kiedy postępowanie innych wymyka się z mojej sfery rozumowej, sprawia mi kłopot
i mimo starań nie uzyskuję odpowiedzi na pytanie: jak to jest możliwe?
Dotyczy to bardzo
często sposobów manifestowania patriotyzmu. Pamiętam, kiedy w czasach Solidarności
w jednym z teatrów operetkowych w czasie pogotowia strajkowego młody książę Edwin
do szaleństwa zakochany w artystce variete Sylvii śpiewał w biało-czerwonej
opasce na dowód, że będzie ją kochał nawet w czasie strajku. Zdarzenie to
przypomniałem sobie, czytając o dziwnych wersjach oprawy scenograficznej
grobów Jezusa Chrystusa współczesna fantazja jej twórców okazuje się często
nadużyciem estetycznym i daleko odbiega od tajemnicy Męki Pańskiej i
zmartwychwstania.
Nie rozumiem też
potrzeby wielokrotnego śpiewania naszego hymnu w czasie meczów reprezentacji.
Piłkarze są zdezorientowani, nie wiedzą, czy stanąć na baczność, czy grać
dalej, co często skutkuje tym, że w czasie, kiedy zwycięsko maszerujemy,
tracimy bramkę.
Znałem prezydenta
Lecha Kaczyńskiego jako człowieka niesłychanie delikatnego i skromnego. Jestem
przekonany w stu procentach, że gdyby się dowiedział, jak została rozmieniona
na drobne sprawa jego pamięci przez stawianie tysięcy pomników', pamiątkowych
tablic, nazw ulic, zdecydowanie by w tej sprawie protestował, a pani Maria
oblałaby się charakterystycznym rumieńcem. Dewaluacja pamięci nigdy nie
służyła i nie będzie służyła Polakom. Nie jest przejawem patriotyzmu czy też
właściwej polityki historycznej. Jest wyrazem prowincjonalizmu rządzących i
strachu, że po ich rządach wszyscy o nich zapomną. Nie zapomnimy jednak szkody
w edukacji. nie zapomnimy o mówieniu prawdy i w sprawie historycznej pamięci
nie będziemy musieli posługiwać się ustawami, bo wystarczą rzetelni historycy.
Krzysztof Materna jest satyrykiem i producentem telewizyjnym
Radio Nowogrodzka
Drogie Radio Erewań! Czy to prawda, że w Moskwie na placu Czerwonym rozdają mercedesy? Zasadniczo prawda. Tylko nie w Moskwie, ale w Leningradzie, nie mercedesy, ale rowery i nie rozdają, lecz kradną.
1.
Nasi ministrowie pracują zasadniczo w ramach wolontariatu,
nie dojadając, żywiąc się jedynie miłością do Ojczyzny i naukami Jarosława
Kaczyńskiego.
No tak, przyznaliśmy jakieś premie, ale to tyle co na
waciki, żeby starczyło do pierwszego i na długopisy dla dzieci. Nasi
poprzednicy premii sobie nie przyznawali, bo ewidentnie wiedzieli, że nie
zasługują na nie, a każdy, kto nas zna, wie, że te pieniądze nam się należały!!!!
Należały!!!! Słyszysz, gorszy sorcie?! Na-le-ża-ły!!! Dobrze ta pani
powiedziała, ładnie pokazała pazurki, piniądz się należał, to żaden skandal,
bądźmy poważni. Nic nie mówiłem o żadnych pazurkach, skromność to nasze drugie
imię, ministrowie sami z własnej nieprzymuszonej woli podjęli decyzję o
przekazaniu pieniędzy (w tle skowyt, szloch, wrzask) na Caritas, czyli tak naprawdę
jeszcze raz udowodniliśmy, że naszą misją jest wspieranie najbardziej
potrzebujących, a Owsiak powiedział słowo na „k”. No, i prawdziwy problem to
pieniądze w samorządach, bądźmy poważni.
2.
To wielki sukces naszego rządu, że za jedyne sto milionów
euro przejęliśmy zbiory fundacji Czartoryskich. Osobnicy, którzy twierdzą, że
kolekcji i tak nie można było wywieźć z Polski, a transakcja odbyła się z pominięciem
zarządu fundacji, mówią tak z powodu chorobliwej nienawiści do rządu Prawa i
Sprawiedliwości i niezdolności do pogodzenia się z wynikiem demokratycznych
wyborów.
Nie jest naszą rolą sprawdzanie, w jakim raju podatkowym
znalazło się prawie pół miliarda złotych, które jakże słusznie wydaliśmy, i
ile wzięła fundacja Trzy Trąby. Z pewnością rację ma przedstawiciel obdarowanych.
a przy okazji brat naszego ministra, że prawo w Polsce do niczego się nie
nadaje i piniądz nie byłby tu bezpieczny. Obecnie nie zajmujemy się już tą sprawą,
skupiając się na dotacji programu badań kosmicznych Ojca Rydzyka.
3.
W sprawie sądów nie oddamy zaborcom z niemieckiej Unii
Europejskiej ani pół guzika z żakietu prezes Przyłębskiej.
Nigdy nie mówiliśmy o żadnych zaborach.
Mamy doskonałe relacje z Niemcami, to oni bardziej
potrzebują nas niż my ich.
To nie są żadne ustępstwa wobec Unii, lecz dalsza demokratyzacja
demokratyzacji na wyspie wolności, jaką stała się Polska pod naszymi rządami.
Terror niemieckiej Unii Europejskiej, wspartej przez
tradycyjnie nas nienawidzących Francuzów, powoduje, że z bólem musimy nieco
ustąpić.
Kto mówił o ustępowaniu? Właśnie odnosimy kolejne
zwycięstwo.
4.
Nowelizacja ustawy o IPN autorstwa Zbigniewa Ziobry i
Patryka Jakiego jest doskonała pod względem prawnym oraz ideowym i przypomina
podobne ustawy w każdym cywilizowanym kraju w Europie i na świecie. Już
odniosła wielki sukces, zwracając uwagę świata na punkt widzenia naszego rządu.
Jak słusznie zauważył prokurator generalny Ziobro, nowelizacja
ustawy o IPN jest sprzecznym z konstytucją kompletnym bublem prawnym i
nieporozumieniem, na co zwrócił uwagę Ministerstwu Sprawiedliwości. To zdanie
podziela wiceminister sprawiedliwości Jaki, zaś spór między ministrem Ziobrą i
prokuratorem Ziobrą najlepiej dowodzi pluralizmu i wolności słowa w obozie
Zjednoczonej Prawicy.
5.
Sondaż pokazujący spadek naszych notowań o 12 procent jest
niewiarygodny, przyjmujemy go z uśmiechem, by nie powiedzieć, że ze śmiechem, wiedząc,
iż pytanie
preferencje partyjne zostało podprowadzone przez
wcześniejsze pytanie o premie, które skądinąd nam się na-le-ża-ły!!! Jest to
typowa wrzutka wiadomych sił ośrodków, które chciały nadać ton rozmów przy wielkanocnych
stołach.
Na pytanie, dlaczego spadki widać też w sondażach
przeprowadzonych przez media sprzyjające rządowi, odpowiemy, kiedy już
zdecydujemy, kogo z ich powodu należy aresztować.
Marcin Meller
Martwa rewolucja
Nie wiem, ki diabeł mnie podkusił, bym w
tych dniach zabrał się do przeczytania paru artykułów i obejrzenia kilku
filmów na temat buntu młodzieży w latach 60. ubiegłego wieku. Właśnie teraz,
kiedy w Polsce drgnęła fala nadziei na upadek zdegenerowanego systemu, a rządzący
zaczęli bronić swych zdobyczy dawką populizmu o gabarytach indonezyjskiego
tsunami.
I kiedy do Polaków
przemawia mająca wszystkich za nierozgarniętych pani Mazurek - do mnie mówi płomiennie
Angela Davis, jedna z najbardziej charyzmatycznych kobiet XX wieku. W filmie z
1970 r. objaśnia holenderskiemu dziennikarzowi, czym jest demokracja, rewolucja
i czym jest w ogóle społeczeństwo. „Rewolucję wywołują źli władcy" - mówi.
Siedzi ze swoim wielkim afro na głowie i w pomarańczowym swetrze aresztant- ki,
ma 25 lat i już jest profesorem filozofii na UCLA. W 60 sekund śpiewnym głosem
objaśnia rozmówcy świat - i właściwie jest po wszystkim. Mówi o wartościach,
ani słowa o taktyce. To się musi skończyć nokautem. Tyle że nie wiadomo kogo
polska publiczność wolałaby widzieć na noszach. Tu Tymiński wygrywał z
Mazowieckim. Tu Angela Davis być może nie miałaby szans.
Komentowanie
polityki ma w Polsce dwie twarze. Wielu komentatorów bierze udział w tej grze.
stosując „narrację” (paskudne słowo) samych polityków, zachowania nieetyczne
nazywając posunięciami taktycznymi. Są skłonni usprawiedliwiać je od rana do
nocy. W mniejszości są ci, którzy próbują bronić zasad, praw podstawowych -
choćby takich, że politycy nie powinni kłamać, zmieniać poglądów o 180 stopni,
jawnie manipulować społeczeństwem, nawet za cenę porażki. Przyznam szczerze,
że należę do tej mniejszości.
Powołanie
Kazimierza Ujazdowskiego na kandydata do prezydentury Wrocławia wywołało
niemałe zaskoczenie. Obserwowałem znanych mi ludzi, do których mam ogromny
szacunek, jak uciekając wzrokiem, lawirowali. Zawleczkę wyrwała im Katarzyna
Kolenda-Zaleska. zadając kandydatowi kilka prostych pytań dotyczących jego
przeszłości. Odpowiadał długimi, wijącymi się jak wąż „yyy... eee... ooo...” -
i już tu można by było skończyć. Ale znaleźli się analitycy, którzy zaczęli mu
pisać L4, twierdzić, że Ujazdowski to znakomity zabieg taktyczny, „sięganie po
prawe skrzydło”, no w ogóle cios w plecy rządzącej koalicji. W odpowiedzi
słyszeli trzaśnięcia drzwiami i pytanie, jak partia taka jak Platforma może w
XXI w. proponować ultrasa skłonnego zafundować homoseksualistom „czarną noc”,
proponującego kary więzienia kobietom nie tylko za aborcję, ale nawet za
poronienie. Otóż mnie się wydawało, że taka dyskusja jest z gruntu
bezprzedmiotowa. Że postępowa partia nie może proponować ani Ujazdowskiego,
ani Winnickiego, ani Piotrowicza, bo to jest po prostu niemoralne. No, aleja
mam inne korzenie.
Sięgam do
postulatów młodzieży z ośrodków akademickich na całym świecie w latach
1967-1970. Dziś młodzi w Polsce milczą tak donośnie, że aż napisałem na swoim
profilu: „Nie wierzę już w polską młodzież”. Po raz pierwszy w życiu, po 50 z
górą latach bezustannej młócki ojej prawa, stawania w jej obronie, tworzenia programów
edukacyjnych dla niej, wrzeszczenia w jej imieniu w uszy zdegustowanych
staruchów i setkach spotkań zrozumiałem, że w niej nie ma płomienia. Nie buzuje
w niej głód zmiany. Zaakceptowała świat, jaki dostała w prezencie.
Gdy przed bramami
uniwersytetu policja przewraca na ulicę ludzi ruchu oporu - studentów w
proteście przeciw akcji kulsonów nie ma. Nie apelują o zaniechanie łamania
konstytucji i wykręcania prawdy historycznej na jakąś paranoiczną, nieznaną
stronę. Na bramie nie wisi transparent „TV kłamie!”, choć kłamie i szkaluje
ludzi jak nigdy dotąd. Nie domagają się rzetelnej edukacji na temat wszystkich
religii, które są dziś siłami sprawczymi wielu dramatycznych konfliktów na
świecie. Nie domagają się zmiany systemu politycznego. Nie wkurza ich łamanie
losów. być może ich własnych rodziców i dziadków. Nie domagają się rzetelnej
edukacji historycznej i seksualnej. Nie malują graffiti z twarzami prawdziwych
bohaterów. Nie żądają miejsc pracy po studiach. Nie domagają się powszechnej
nauki za darmo, nie idą ulicami z żądaniami stypendiów. Wiedzą z mediów, że to
zła taktyka.
74-letnia profesor
Angela Davis jest dziś zapraszana na wszystkie ważne konferencje, na których
omawiane są ścieżki ratowania świata Młodzież ją uwielbia. Wciąż ma wielkie,
tyle że siwe afro.
Zbigniew Hołdys
Odebrać gronostaje
Miejsce homo sovieticus zajmie człowiek,
który będzie miał „świadomość antykomunistyczną”. Co prawda komunizm leży
martwym bykiem, ale nie dla wszystkich . Można go wmówić, podobnie jak zamach.
Dla niektórych wyziera z każdego kąta, czai się za węgłem, więc dekomunizacja
jest pilna. Postkomunistyczne złogi w MSZ, w mediach, na uczelniach, w wojsku
- trzeba wyciąć do kości. Nawet posłowie i ministrowie skandują „Precz z
komuną!”, a ich kibole zapowiadają, że zamiast liści będą wisieć komuniści. Za
wzór bohaterstwa nowy człowiek będzie uznawał żołnierzy wyklętych, choć nie
wszystkie ich czyny były godne podziwu, będzie też przekonany, że prezydentem
tysiąclecia był Lech Kaczyński, natomiast Wałęsa i Tusk to targowica.
Historię i prawo
stanowi się dziś w odpowiedzi na zamówienie polityczne. Trzeba kogoś usunąć z
historii? Nic prostszego - są podręczniki, fundacje, pieniądze, muzea - uszyjemy
wam historię na miarę. Trzeba usunąć z sądu? - ustanawia się nowy wiek
emerytalny i nowe uprawnienia dla ministra. Trzeba kogoś zwolnić? - znajdzie
się przepis. Uderzyć po kieszeni? Proszę bardzo, będzie ustawa. Przypomina się
tzw. Lex Arons, od nazwiska młodego fizyka i socjaldemokraty niemieckiego,
którego za czasów Bismarcka nie chciano zatrudnić na uniwersytecie w Berlinie.
Dorobiono więc odpowiednią ustawę, która zabraniała członkom partii
socjaldemokratycznej (SPD) nauczania na pruskich uniwersytetach. Nominacje
profesorskie były zazwyczaj polityczne, kandydatom z „niewłaściwymi” poglądami
często odmawiano stanowisk - czytamy w znakomitej książce „Berlin, Metropolia
Fausta” pióra Alexandry Richie. Dostęp do zawodu mogło zablokować tajne głosowanie
członków rady uniwersyteckiej, co prowadziło do eliminacji osób o radykalnych
poglądach, „a także Żydów”, których omijano przy awansach i nominacjach.
Szczególną wagę
przywiązywano do... historyków. Po zjednoczeniu Niemiec (1870/71) od historyków
oczekiwano „pomocy w stworzeniu nowej tożsamości narodowej. Większość posad w
Berlinie zajmowali konserwatywni historycy, którzy chętnie pomagali spisaniu
nowej wersji historii”. Zdaniem wpływowego wówczas badacza Leopolda von Ranke
celem badań historycznych było „utrzymanie i rozwój potęgi państwa, zwłaszcza
niemieckiego”. Historycy, którzy byli krytyczni wobec Rankego, „po
zjednoczeniu zmienili jednak poglądy, uznając wyższość kultury niemieckiej”.
Jeden z popularnych i szanowanych historyków Heinrich von Treitschke
„gloryfikował wojnę, podnosząc ją do rangi niemieckiego przeznaczenia, dzięki
któremu naród wkrótce się oczyści”.
Wielu berlińczyków wierzyło
propagandzie, według której pozostałe potęgi europejskie robią wszystko, by
osłabić Niemcy, i spiskowały w tym celu. Coraz częściej mówiono o wojnie
prewencyjnej z Rosją, młodzi ludzie garnęli się do wojska. Wybujałe ambicje,
obsesja spiskowa, nieufność wobec sąsiadów, strach przed okrążeniem, kult
Ateny bogini wojny - która to wojna ma podobno swoje dobre strony - to wszystko
leżało u źródeł pierwszej wojny
światowej. W niektórych umysłach
takie myślenie żyje do dziś.
Nasłuchuję, co dzieje się w środowisku
akademickim. Prof. Paweł Machcewicz, uwolniony przez władzę od ciężaru kierowania
Muzeum II Wojny Światowej, mówi, że „Historia stała się dla tego rządu
ważniejsza niż wiele bieżących spraw”. Znajomi mówią mi na lewe ucho, że wśród
młodzieży rej wodzi prawica, a konkretnie endecja. Prawym uchem słyszę
natomiast, że świat akademicki w Polsce XXI w. jest opanowany przez... lewicę.
Jedno jest pewne: trwa przygotowanie artyleryjskie do zdobycia wieży z kości
słoniowej, w której zaszyli się uczeni. Oto kilka próbek. „Pilnie trzeba
wygenerować strukturę, która zastąpiłaby bojówkarskie fundacje, instytuty i
zespoły tzw. społeczeństwa obywatelskiego, finansowane przez George’a Sorosa.
(...) Dotyczy to również elementów sowieckiego nowotwora tzw. Polskiej Akademii
Nauk i postkomunistycznych jaczejek na uniwersytetach. Dość antypolskiej
narracji za polskie pieniądze. (...) Kluczowa jest dekomunizacja uniwersytetów
i ośrodków badawczych. (...) Najbardziej palącym zadaniem jest zbadanie
stosunków polsko-żydowskich. Należy naukowo zweryfikować wszystkie relacje
żydowskie dostępne w ŻIH, Yad Vashem, US Holocaust Memorial Museum i kilku
innych... ” (prof. Marek Chodakiewicz, „Do Rzeczy”).
Joanna Lichocka,
posłanka PiS: „Przez 28 lat szkolnictwo wyższe, tak jak sądownictwo, nie
podlegało żadnym rozliczeniom, żadnej lustracji”. „Potrzebna jest dekomunizacja
środowiska naukowego”, jej brak jest jedną z przyczyn poważnego kryzysu, w
jakim znalazła się polska nauka (Niezależna.pl).
Szkolnictwo wyższe
stało się ostoją dla ludzi związanych z systemem komunistycznym - mówi
działacz prawicy Robert Winnicki. Dominuje tam postawa oportunistyczna,
dopasowanie się do nowego systemu. „Idealne warunki do takiej operacji
stworzyła michnikowszczyzna. Pracownik naukowy »unurzany w PRL« nie musiał
prowadzić żadnych trudnych rozliczeń z przeszłością, dostawał hurtowe
rozgrzeszenie i dobre samopoczucie”. Przez ponad 20 lat szeroko pojęta prawica
nie potrafiła przełamać dominacji lewicy i liberałów na uniwersytetach. Ale coś
zaczyna się zmieniać - zauważa Winnicki. Happeningi, protesty, listy otwarte
pokazują, że nie będzie zgody na jednostronną, lewacką propagandę, przy
sekowaniu narodowców z życia uczelnianego (Prawy.pl).
W polskich uczelniach i instytutach
badawczych pracują 542 osoby, które swoje tytuły i stopnie naukowe zdobywały
w Związku Radzieckim. Kwestię tę należy uporządkować. W liście do ministra
posłanka PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk proponuje, aby wspomniane osoby?
musiały zdobyć tytuł naukowy ponownie, ale tym razem w Polsce. Osoby, które nie
dopełniłyby tej procedury, zostałyby pozbawione stopni i tytułów. Czyli
zostałyby zdegradowane. Nie udało się z generalicją - warto dobrać się do
profesury. Zamiast lampasów odebrać gronostaje.
Daniel Passent
Pochwała asymetryzmu
Wystąpiłem pewnego razu na UJ w dyskusji
panelowej poświęconej karze śmierci.
Powiedziałem, jak człowiek, że jestem przeciw, i nawet
wyjaśniłem, dlaczego. Do pary miałem konserwatywnego profesora prawa, który
odmówił mi odpowiedzi na pytanie, czy jest za, a może przeciw, boć profesor nie
od tego, by mówił studentom, co uważa, jako że ma przedstawiać im poglądy
rozmaite. Ja na to, że wręcz przeciwnie - profesor ma być wzorem otwartości i
uczciwości intelektualnej, a jak trzeba, to nawet odwagi. Ma mówić „tak - tak”,
„nie - nie” i rzetelnie argumentować na rzecz jasno wyłożonego stanowiska. Mój
szanowny Kolega uległ „chorobie ostrożnościowej”, która uchodzi dziś za
szlachetną przypadłość mędrców. Guzik, a nie mądrość.
Trza być w butach na weselu, a na uniwersytecie mieć swoje
zdanie!
W postawie Kolegi
objawiła się też pewna niebezpieczna tendencja życia publicznego, której
brakowało do niedawna nazwy.
Szczęśliwie nasz tygodnik popularyzuje nowe słowo
„symetryzm” i wyrażone w nim nowe pojęcie myślenia o polityce, które obejmuje sobą
również oportunizm strojący się w szatki bezstronności i obiektywizmu. Zaiste,
w demokracji szczególnej wartości nabiera bezstronność, a tę łatwo
zinterpretować jako „równy dystans”, wytwarzający symetrię między stanowiskami,
które tym samym jawią się jako pewne skrajności, wymagające wyważenia. Każdy
dziś chce być tą z bożej łaski Temidą, która cudze nieumiarkowania waży na
szalkach miłości własnej. Stąd też popularność powiedzenia, że „prawda leży
pośrodku”, a także przekonanie, że sprawiedliwie osądzający sprawy wolny
obywatel nie powinien wprost identyfikować się z żadną ze stron sporu, lecz
zachowywać sprawiedliwy, czyli równy do nich dystans. Na przykład do PiS i PO.
Albo do Żydów i antysemitów. Symetryzm jako naiwna i nieuczciwa interpretacja
bezstronności staje się plagą życia publicznego. Najwyższy czas, aby uczulić
opinię na retoryczne i moralne nadużycie kryjące się w tej manierze.
Przeświadczenie, że
bezstronność jest czymś mądrym i szlachetnym idzie w parze z kultem
obiektywizmu jako przeciwieństwa nagannego rzekomo subiektywizmu i osobistego
zaangażowania, któremu niby to brakuje rozwagi. Ten sposób myślenia, zwłaszcza
w dziedzinie polityki, ma swoje źródła w głębszym zjawisku, jakim jest
demokratyczne pojmowanie sprawiedliwości i autonomii - charakterystycznym dla
naszych czasów, choć mającym źródła starożytne. Jakkolwiek bowiem autonomia w
wydawaniu sądów, a przez to pojmowanie bezstronności jako obowiązku zachowania
równego dystansu do wszystkich stron każdego sporu, jest ideałem ludzi
wychowanych w kulturze liberalnej, to gdzieś w tle pełga tu płomień
apollińskiego arystokratyzmu nadętych lub ironicznych (na zmianę) starożytnych
mędrców, chętnych oceniać wszystko z wysokości Parnasu i zawsze gotowych okazać
wzgardę głupcom. Starożytna wolność była miłością własną wielkich panów, których
zawsze stać na roztropność. Zwana przez uczonych Greków fmnesis, stanowiła
luksus nielicznych wolnych i bezpiecznych, górujących nad tłumem niewolnych i
zagrożonych.
Nowoczesność
przekształciła pański rozum starożytnych w osobistą władzę wolnego osądu,
dokonywanego przez oświeconego obywatela w imię liberalnej sprawiedliwości.
Jeśli starożytni wierzyli, że roztropność godzi ich z powszechnym, boskim
Rozumem, to współcześni „przedstawiciele elit”, niewierzący już w Rozum,
wyobrażają sobie, że ich przewaga nad bliźnimi polega na zdolności do ważenia
ich notorycznie subiektywnych, czyli niedojrzałych, nie dość uświadomionych i
nie dość krytycznie zrewidowanych racji. Dawni szafarze racjonalności
przeistoczyli się w sędziów cudzych opinii. Ale protekcjonalność i pycha rozumu
pozostały te same. I to samo tchórzostwo, gdy przychodzi ująć się za pokrzywdzonymi,
wziąć na siebie odpowiedzialność i ryzyko wnikające z przyjętego
jednoznacznego stanowiska. Odwaga cywilna nigdy nie była tania - i nadal nie
jest, pomimo liberalnych swobód, jakimi obdarzył nas ustrój nowoczesności.
Bezstronność jest
niezgodą na dyskryminację. Poza tym jest tylko jałową i tchórzliwą
przemądrzałością. Bo prawda i racja nigdy nie są pośrodku. Są tam, gdzie są - i
trzeba mieć odwagę, by pokazać, gdzie dokładnie. Bierność nie jest cnotą, a
niezależność wymaga zaangażowania - nie bezczynności. Łatwo wzywać strony
konfliktu do opamiętania i dialogu, lecz trudno powiedzieć głośno, kto i dlaczego
ma więcej racji (choć nie rację wyłączną). Nie być po żadnej ze stron i nie
czerpać korzyści, jakie przynosi stronniczość, a jednocześnie być bliżej tej
strony, która ma racji więcej - to jest właśnie wolność sądzenia. Życie to nie
sala rozpraw, a odpowiedzialny dojrzały uczestnik i komentator publicznych
sporów nie jest sędzią, mającym przywilej i obowiązek domniemania niewinności.
Śmieszni są ci wszyscy, którzy z dumą ogłaszają swoje niezaangażowanie lub
ogólne zbrzydzenie wszystkim, bo wydaje im się, że ich bierność czyni ich
bardziej wolnymi i bardziej rozumnymi. Wręcz przeciwnie! Czyni ich miernotami,
które swój narcyzm i lękliwość poczytują sobie za mądrość.
Symetryzm kusi pozo rami mądrości, lecz
ponad wszystko obiecuje bezpieczeństwo. Jest tak samo oportunistyczny jak
wygłaszanie komunałów, siedzenie cicho, niewychodzenie przed szereg i robienie
tego, co inni. Tymczasem, jak każdy? oportunizm, jest nihilizmem i
egzystencjalnym samobójstwem. To, czego nam trzeba, to odwaga asymetryzmu,
uczciwość intelektualna, zapał i zaangażowanie. Bez tego będziemy jak te
myślące trzciny, co je wiatr kładzie, kędy sobie zawieje.
Jan Hartman
Rysy i trzaski
W PiS nie ma frakcji,
są tylko koterie, a to duża różnica. Frakcja może się zbuntować, ale koteriom
bunt nie służy. Pogłoski o słabnięciu Kaczyńskiego są przedwczesne.
Za czasów premierostwa Donalda Tuska co dwa
miesiące któryś z tabloidów donosił: „Tusk się wściekł” z jakiegoś powodu na
tego lub owego, i dziennikarze polityczni mieli o czym pisać.
Od pewnego czasu karierę robi słowo „trzeszczy”: a to „trzeszczy
koalicja PO-Nowoczesna”, czym tutaj nie będę się zajmował, a to PiS, na którym
- to zamiennik „trzeszczenia” - pojawiają się też rysy.
W kwestii rys i
trzeszczenia wydzwaniali do mnie ostatnio dziennikarze niesłychanie
podekscytowani „wojnami w Pis” lub „walkami frakcji”. Coś im tam odpowiadałem,
na ogół, że nie warto się tym zajmować, ale bywało, że na odczepnego sformułowałem
krótki komentarz. A oni w swoich tekstach przedstawiają mnie jako „byłego
trzeciego bliźniaka” lub „byłego polityka Pis”, czego mam serdecznie dosyć.
Teraz, żeby nagabywania mieć z głowy, wyłożę pokrótce mój jedynie słuszny
pogląd na rysy i trzeszczenia, ale nie jako żaden „były”, tylko jako
felietonista POLITYKI i komentator TVN24. Jak ktoś będzie mnie przedstawiał
jako „byłego trzeciego”, to żadnego komentarza ode mnie nie uzyska.
Zacznijmy od rzeczy oczywistej, że jak jest
partia, to muszą być koterie, ale niekoniecznie frakcje. Koteria to agregat
znaczących polityków, którzy podejmują zbiorowe działanie w celu osiągnięcia
jakichś zysków. Frakcja to coś więcej: ma własną hierarchię, związki
lojalności i, przede wszystkim, nawet jeśli chodzi jej głównie zyski, to
zabiega o nie, formułując własną platformę polityczną. Narzędziem działania
koterii jest intryga polityczna. Narzędziem frakcji jest wewnątrzpartyjna walka
polityczna. Ponadto członkowie koterii nie dysponują żadnymi własnymi zasobami
politycznymi tak wewnątrz partii, jak i poza nią. Inaczej jest z frakcją: musi
ona mieć własne zasoby wewnątrz ugrupowania i poza nim, choćby w postaci grup
wpływu i interesów, z których dążeniami cała partia się liczy.
Gołym okiem widać,
że w PiS są koterie, a frakcji nie ma na lekarstwo. Ze świecą by szukać alternatywnej
„platformy politycznej”. Kiedy w jakiejś sprawie, np. sporu z Komisją
Europejską, czynnik kierowniczy zmienia zdanie, to karnie zmienia zdanie cała
partia. Jedni to robią z entuzjazmem, a inni nie klaszczą - i to jest jedyna
różnica.
Jeśli chodzi o zasoby wewnątrzpartyjne, to wszystkie one są
pod kontrolą ośrodka kierowniczego, natomiast rola zasobów zewnętrznych jest
mniej niż znikoma. Podajmy parę przykładów.
Do czasu sławetnej i ciągnącej się
niemiłosiernie rekonstrukcji premiera i rządu różni znawcy w pisologii uczeni
prorokowali, że dla prezesa Kaczyńskiego zdjęcie Beaty Szydło z zajmowanego
stanowiska będzie trudne, bo jako niewiasta z tapirem na głowie, mopem w ręku i
broszką w klapie jest wielbiona przez „lud pisowski”. I jeśli zostanie
pogoniona, to tenże lud się obruszy i będzie niedobrze. I co? Była premierka,
nie ma premierki. Podobnie było z byłym ministrem Macierewiczem. O nim też
stukano w klawiaturę, że trudno go będzie ruszyć, bo jest idolem „ludu
smoleńskiego”.
I co? Z ministra wojny został jedynie podstarzały
ministrant.
Wydaje mi się, że z
ukochaniem przez lud w PiS jest trochę podobnie jak w Cesarstwie Rzymskim.
Cesarz Tytus Flawiusz był - wedle Swetoniusza - uznawany przez lud rzymski za
„radość i ukochanie rodzaju ludzkiego”, panował jednak krótko - nieco ponad dwa
lata. Zszedł z tego świata nie bez pomocy, jak głosiła stugębna plotka, swego
brata i następcy Domicjana. Tacyt, najwybitniejszy rzymski historyk, skomentował
jego przedwczesny zgon cierpko: „krótkie i złowróżbne są ludu rzymskiego
kochania”.
Podobnie jest z
dywagacjami, że tego lub innego polityka trudno będzie z eksponowanego
stanowiska ruszyć, bo ma ścisłe relacje z o. Tadeuszem Rydzykiem i tenże go „popiera”.
Wspomniany minister Macierewicz miał swój stały wideofelieton w Telewizji
Trwam, a były już minister środowiska Jan Szyszko z Radia Maryja nie wychodził.
I co? Był człowiek, nie ma człowieka. Rozwodzący się nad wpływami Radia Maryja
w PiS jakby nie zauważali, że ojciec dyrektor jest wybitnym specjalistą od
ewangelii specyficznie uwspółcześnionej: co dyrektorskie należy oddać
dyrektorowi, a co prezesowskie prezesowi. Póki dyrektorowi oddaje się to, co
dyrektorskie, czyli zapewnia stałe dofinansowanie z kasy publicznej dla „dzieł
Bożych” prowadzonych przez niego, to prezesowskie jest prezesowskie - ten
minister czy inny, jakie to ma znaczenie?
To wszystko nie oznacza, że dla prezesa PiS
premier, ministrowie, marszałkowie i wicemarszałkowie to pionki na szachownicy,
które można zrzucać lub przesuwać wedle kaprysu i do woli. Nie, obowiązuje
mądrość etapu, wyczucie miejsca i czasu oraz minimum konsekwencji. Nagabujący
mnie podekscytowani dziennikarze dzielili się ze mną wiedzą, że „ich źródła na
Nowogrodzkiej” donoszą, że prezes jest rozczarowany premierem Morawieckim,
wyrok na niego został wydany, a egzekucja to kwestia dwóch, trzech miesięcy.
Wzruszałem na to przez telefon ramionami i odmawiałem rozmowy, bo niezależnie
od tego, co pan prezes sądzi o panu premierze, to jego szybka wymiana
oznaczałaby zdezawuowanie przez prezesa samego siebie we własnych oczach: jeśli
jest takim genialnym strategiem i taktykiem, to dlaczego wcisnął na stanowisko
premiera kogoś, po kim pokazało się, że się nie nadaje?
Oprócz tego czynnik
decydujący - we własnym interesie - jest związany zasadami pluralizmu i
równowagi sił. Nie można dopuścić do nadmiernego pognębienia jednej koterii
przez drugą, która mogłaby się zbyt umocnić i przez to ograniczać centralny
ośrodek dyspozycji politycznej.
Ponieważ PiS
ostatnio rzeczywiście ma kłopoty, a przecieki od „ważnych polityków PiS”
dotyczące tego, kto z kim drze koty, się nasilają, pozwolę sobie na
sformułowanie dość przewrotnej hipotezy: o intensyfikacji przecieków zadecydowano
na najwyższym szczeblu w centrali na Nowogrodzkiej.
Nieuniknione w każdej partii homeryckie boje między
koteriami nie przekraczają bezpiecznego politycznie poziomu, nikt nie sięga po
sztandar buntu przeciw prezesowi ani nie formułuje alternatywnej linii
politycznej. Czemu więc dziennikarze nie mają się zajmować tym, co nieistotne i
nie interesuje szerszej opinii publicznej: kto komu wsadził szpilę, kto kogo
podgryzł i kto walczy o sukcesję po panu prezesie, który, na razie, nawet jeśli
czasem kwęknie, to nie podupada.
Ludwik Dorn
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz