Od 60 lat nie ma w
Zelowie klimatu na mówienie o 14-letnim Romku, którego zabił siekierą dyrektor
szkoły. - Musimy chronić nasze dzieci mówią ludzie
Elżbieta Turlej
Dyrektor
Szkoły nr 1 lubił bić. Otwartą dłonią w twarz. Pięścią w nos. Kantem dłoni w
szyję.
- Musimy chronić dzieci - powtarzali dorośli w Zelowie. Dlatego kiedy
pokazywały siniaki czy zadrapania, prosili: - Nie rozpowiadaj po mieście.
- Pokażesz pręgę po kiju, to dyrektor nie dopuści cię do kolejnej klasy
- mówiła matka. - Zapomnij o rozbitym nosie. My, dorośli, dogadamy się między
sobą, ty siedź cicho - przekonywał ojciec.
- Napiszemy do partii, że cię uderzył po pijanemu, to dowie się jako
pierwszy. Zniszczy donos, a nas naśle skarbówkę; zasądzą domiar - straszyli
dziadkowie prywaciarze. Dlatego dzieci milczały. Ale to, co 14-letnia wtedy
Danka zapamiętała z 4 listopada 1957 roku, to krzyk dzieci.
Odwróciła się w stronę drzwi - stała przy zielonym piecu kaflowym, w
klasie 7a - i zobaczyła dyrektora. Rozczochrany, boso, w piżamie w siwe paski,
trzymał w dłoni siekierę. Zapamiętała jeszcze błysk ostrza, które na moment
przygwoździło jej głowę do kafli. Potem straciła przytomność.
Przebudziła się na boisku. Biały kołnierzyk jej granatowego fartuszka był
bordowy od krwi. Któreś z dzieci puszczało wodę z pompy na głowę Romka z VIII
B. Potem znów jakby wpadła w ciemność. Obudziła się, kiedy ktoś niósł ją na noszach,
a wokół krzyczeli ojcowie, matki i dziadkowie. Kątem oka widziała dyrektora
związanego, wrzuconego na przyczepę ciężarówki. Potem ocknęła się na podłodze
ośrodka zdrowia - obok innych, z głowami w białych turbanach z bandaży. A
potem było łóżko w sali szpitalnej. I widok na korytarz. Siedzieli tam rodzice
Romka. Trzymali twarze w dłoniach. Milczeli.
Po latach, już jako dorosła, uświadomi sobie, że właśnie wtedy musieli
usłyszeć, że Romek nie żyje.
KRZYK
Zbigniew, młodszy brat Romka, miał wtedy 10 lat. Chodził do podstawówki blisko domu, kwadrans piechotą od jedynki”.
Tamtego dnia nauczyciel, nie patrząc w oczy, kazał mu iść do domu. Nie pytał
dlaczego, bo nauczono go, że dorosłych trzeba słuchać. Ale zanim dotarł do
mieszkania, usłyszał od dzieci biegnących ze szkoły, że dyrektor oszalał.
Krzyczały:
- Wybiegł ze swojego służbowego mieszkania na piętrze szkoły do klas!
Uderzał siekierą na oślep! Celował w głowy.
- Zaczął od piątej klasy, szedł przez siódmą, aż do ósmej!
- Ludzie go złapali przed szkołą, chcieli zabić, ale przyjechała
milicja i wywieźli go do Łasku!
Modlił się, żeby w domu był Romek, ale tylko sąsiadka bujała w wózku
jego niespełna roczną siostrę. Rodziców zobaczył dopiero po kilku dniach.
Przyjechali z trumną, w której leżał Romek. Zawsze był drobny i niewysoki, ale
teraz wydawał się jeszcze mniejszy. Dziwnie obcy, z głową w białym turbanie z
bandaży. Z zamkniętymi oczami, półotwartymi ustami. Dłońmi krzywo złożonymi na
piersiach.
Zbigniew niewiele zapamiętał z pogrzebu. Wie, że koledzy ze szkoły
nieśli trumnę
z bratem. Dzieci z obu podstawówek
karnie szły za dorosłym dźwigającym czarny sztandar. Ksiądz płakał,
odprawiając mszę.
Przez kolejne lata matka z ojcem na zmianę płakali i szeptali,
pochylając się nad kolejnymi papierami, z których miała wyniknąć
sprawiedliwość dla Romka.
Po latach, już jako dorosły, Zbyszek przeczyta te papiery. Wśród nich
list do I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki: „Ze strony władz szkolnych
nie robi się nic, zachowując całkowitą bierność, za wyjątkiem wybielania siebie
i nauczyciela bandyty. Śledztwo prowadzone przez prokuraturę jest
niedostateczne i zbyt powolne. Nikt nie przyjeżdża do Zelowa, nie rozmawia z
nami rodzicami poszkodowanych ani z ludnością Zelowa, która wie dużo o
współwinnych zaistniałej tragedii”. Pod listem podpisało się sześcioro rodziców
innych okaleczonych dzieci.
Z kolejnych pism wynika, że po jakimś czasie podpisywali się i jeździli
do prokuratury czy kuratorium tylko jego matka i ojciec. Nie mogli się
pogodzić, że dyrektor - zamiast w więzieniu -
siedział w psychiatryku („w chwili dokonywania zarzucanych czynów znajdował się
wstanie psychotycznym o charakterze ostrej halucynozy alkoholowej”), ale i
stąd po pięciu latach został zwolniony. Jedyną
karą, jaką poniósł, był nadzór poradni psychiatrycznej i zakaz przebywania na
terenie województwa łódzkiego, do którego należał wtedy Zelów. Zamieszkał na
Śląsku, pracował w wydziale oświaty, studiował zaocznie ekonomię. Wystarał się
o rentę.
Ludzie w Zelowie nie chcieli o nim pamiętać. Zamykali drzwi przed
matką, gdy zbierała podpisy pod kolejnymi skargami do władz. Ktoś rozpuścił
plotki, że za śmierć Romka dostali gigantyczne odszkodowanie, za które
wykończyli dom. Już nikt ich nie odwiedzał, nie pocieszał, nie solidaryzował
się. Nawet ksiądz po kolędzie omijał ich dom.
SIEKIERA
- Musimy chronić nasze dzieci - powtarzali ludzie w
Zelowie. Lepiej,
żeby nie wiedziały, że nawet nauczyciel religii, ksiądz Stanek, je zostawił.
Najpierw - zaalarmowany krzykiem
poszedł razem z trójką innych
nauczycieli do mieszkania dyrektora. Tamci uciekli na widok siekiery, a jego
dyrektor wepchnął do łazienki. Zamknął drzwi, przewrócił na ziemię. Uklęknął
obok i mierzył siekierą w głowę. Ksiądz wyrwał się i uciekł z budynku,
zabierając palto z pokoju nauczycielskiego. W drodze do domu musiał mijać Dankę
leżącą na boisku i Romka, który nieopodal wykrwawiał się polewany lodowatą
wodą z pompy.
Po latach dorosły już Zbyszek przeczyta zeznania księdza Stanka. Zdziwi
się, że ksiądz krzyczał do atakującego go dyrektora: „Co pan robi, przecież
jestem księdzem!”. Będzie szukał w jego zeznaniach chociaż jednego zdania, że
chciał ratować dzieci. Bez skutku. Po latach dorosła już Danka, jako dziecko
bardzo religijna, będzie chodzić do kościoła tylko na śluby i pogrzeby. Ale po
wyjściu ze szpitala w Łasku, jako jedna z szóstki ocalałych dzieci, musiała
znów zacząć chodzić do szkoły. Dostała też rentę i przyznanego przez partię
opiekuna - posła na Sejm z Piotrkowa Trybunalskiego - który miał zadbać o to,
żeby jej rodzina (oprócz niej było dziesięcioro dzieci) dobrze spożytkowała
pieniądze. Promocję do ósmej klasy dostała awansem. Ale potem zaczęły się
schody. Wychowawczyni skarżyła się matce: - Wcześniej była grzeczna, a teraz
jest nerwowa, drażliwa i nieposłuszna!
Nauczyciel matematyki dodawał:
- Wcześniej wszystko łapała wlot. Teraz nie rozumie, co to rachunek
prawdopodobieństwa!
Po trzech miesiącach matka zabrała ją ze szkoły. Poseł załatwił jej
pracę w nowo otwartej kawiarni, skąd przeszła na kierowniczkę restauracji.
Pomógł też, choć nie miała skończonej podstawówki, dostać się na kurs
instruktora wychowania kadry gastronomicznej. A gdy wyszła za mąż i urodziła
dziecko, dał przydział na mieszkanie w bloku. Rana od uderzenia siekierą (długa
na 14 cm,
głęboka na siedem) ciągnęła w mgliste, deszczowe dni, ale nauczyła się z nią
żyć. „Dzięki niej jestem tu, gdzie jestem” - myślała.
UDERZENIE
„Przez mordercę brata jestem tu, gdzie jestem” - myślał
przez lata Zbyszek. Skończył AGH, mógł pracować w kopalni węgla brunatnego w
Bełchatowie, ale coś ciągnęło go do Zelowa. Czuł, że musi być blisko Romka.
Ożenił się, zamieszkał z rodzicami. Razem z ojcem pracował na wtryskarce.
Robił elementy do zabawek, kubki do zniczy.
Tak jak wcześniej ojciec, tak teraz on musiał znosić kontrole ze skarbówki,
domiary, kary. I milczenie, bo o Romku w Zelowie nigdy się nie mówiło. Rodzice
też robili wszystko, żeby zapomnieć i żeby o nich zapomniano. Kiedy po ich
śmierci robił remont, na strychu znalazł sterty gazet. Kilkaset
nierozpakowanych egzemplarzy z jednego dnia. Z artykułem o mordzie w szkole w
Zelowie zamieszczonym na pierwszej stronie. Znalazł też pudełko ze zdjęciami z
pogrzebu brata. Wśród nich jedno z Romkiem leżącym w trumnie. Wyglądały na
nietknięte przez lata, a on z każdym rokiem coraz mocniej czuł, że musi
wreszcie sprawę śmierci poruszyć. Szansa pojawiła się po 1989 roku, gdy - jak
słyszał z mediów - wszystko wreszcie miało być inaczej niż kiedyś.
Ale nadal nie było klimatu dla Romka. Za to na wniosek zespołu
charytatywnego działającego przy kościele ksiądz Stanek został wpisany do
księgi honorowych obywateli Zelowa za „bohaterską postawę w 1957 roku, dzięki
której ocalało wiele istnień ludzkich”. Odnaleziony w sąsiedniej parafii
początkowo się bronił. Mówił, że nie zrobił nic, tylko uratował własne życie,
ale ostatecznie uległ prośbom.
Dwa lata później, już po jego śmierci, komitet wywalczył ulicę imienia
księdza Stanka. A kiedy zbliżała się 55. rocznica dramatu w szkole, Zelów
postanowił uczcić księdza postumentem. Zbyszek razem z innymi zabiegał o zgodę
kurii, zbierał na postument pieniądze. Wyryto na nim napis: „Ryzykując własnym
życiem, ocalił życie innych”. Wszystko po to, żeby - jak mówi - przetrzeć drogę
dla Romka. Żeby przynajmniej przy postumencie księdza mówić głośno, że jego
brat zginął i nikt za to nie został ukarany.
BLIZNA
Danka nie zbierała pieniędzy na tablicę. Nie pali zniczy przed postumentem
księdza Stanka. Blizna po siekierze, dzięki której
jest tu, gdzie jest - czyli w wygodnym domu z ogródkiem i szklarnią - nauczyła
ją, że nie ma sprawiedliwości.
Z szóstki okaleczonych przez dyrektora
żyje tylko ona i kolega z klasy wyżej. Jakoś sobie w życiu poradzili, ale
nigdy nie wspominali tego, co się stało 4 listopada 1957 r. Nigdy żadne z nich
nie pomyślało, aby wieszać na szkole przypominającą o tym tablicę.
Zbyszek myślał cały czas. Zbliżała się 60. rocznica śmierci brata. W
Zelowie szykowały się uroczystości z okazji 60. rocznicy ustanowienia praw
miejskich i powstania na terenie „jedynki” liceum. Tablica z napisem „Pamięci
Romka Gapika, ucznia klasy VIII Liceum Ogólnokształcącego, oraz uczniów Szkoły
Podstawowej w Zelowie, ofiar tragicznego wydarzenia w szkole 4 XI1957 roku” mogłaby zawisnąć przy drzwiach,
z których Romek, Danka i inne ranne dzieci wybiegły na boisko. Podczas
uroczystości mogliby ją obejrzeć wszyscy mieszkający w Zelowie i wracający tu
po latach.
- Skieruję sprawę do konsultacji społecznych - obiecała mu pani
burmistrz.
- Poprosimy o opinię nauczycieli,
rodziców i samorząd uczniowski - powiedziała dyrektor LO im. Obrońców Praw
Człowieka, dawnej „jedynki”.
- Musimy przede wszystkim myśleć o dobru dzieci obecnie chodzących do
tej szkoły - podkreślali wszyscy, z którymi rozmawiał.
Ale szybko i to się skończyło. Dawni koledzy ze szkoły zaczęli
przechodzić na jego widok na drugą stronę ulicy. Ktoś rozpuścił plotki, że
montuje opozycję przeciwko obecnej władzy. Wreszcie ludzie w Zelowie
postanowili, że tablicy na szkole nie będzie. Bo po co dzieci mają pytać, o
jaką tragedię chodzi? Po co je straszyć? Narażać ich psychikę na wstrząs?
- Musimy chronić nasze dzieci - powtarzają ludzie w Zelowie. Zupełnie
jak 60 lat temu.
PS Cytuję korespondencję rodziców Romka i uzasadnienie o umorzeniu
śledztwa w sprawie dyrektora za książką „Romek” zelowskiego regionalisty
Sławoja Kopki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz