Dochodzenie do
„prawdy smoleńskiej” nic nie wniosło do ustalenia przyczyn katastrofy z 2010
r., za to ułatwiło Rosji dzielenie Polaków.
Moskwa, 12
stycznia 2011 r. W siedzibie Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego na Wielkiej
Ordince Tatiana Anodina prezentuje ustalenia rosyjskich ekspertów badających
przyczyny katastrofy smoleńskiej. W pewnym momencie wypowiada słowa, które
rozpętaj ą w Polsce burzę: „Zgodnie z ekspertyzą psychologów obecność dowódcy
wojsk lotniczych [gen. Andrzeja Błasika - red.]
oznaczała presję na podjęcie decyzji o dalszym schodzeniu do lądowania i
lądowaniu niezależnie od okoliczności. We krwi przełożonego pilotów znaleziono
alkohol etylowy, 0,6 promila”. Czyli - według ekspertów - tyle, ile po wypiciu
dwóch piw lub stu gramów wódki. A więc nie dość, że polski generał był pod
wpływem alkoholu - co okazało się nieprawdą - to
jeszcze kazał lądować mimo złych warunków. Na temat odpowiedzialności rosyjskich
kontrolerów nie padło nawet słowo.
Dwa zdania szefowej MAK dla części społeczeństwa stały się na lata
dyżurnym dowodem na nieszczere intencje Rosjan, ale także polskich władz. Te o
prezentacji raportu dowiedziały się dopiero poprzedniego dnia. Bezradnie
patrzyły na to, jak rozlewa się tsunami, gdy premier Donald Tusk w pośpiechu
wracał z urlopu we Włoszech. Były polski dyplomata, który w tamtym czasie
zajmował się sprawami rosyjskimi: - Zaskoczyli nas kompletnie.
To była pierwsza z wielu rosyjskich zagrywek, które, wykorzystując
emocje towarzyszące Smoleńskowi, wywoływały zamieszanie i nieporozumienia wśród
politycznych elit i społeczeństwa. Już za pierwszym razem Rosjanie mianowali
Tuska „współodpowiedzialnym za manipulacje Anodiny”. Taką narrację PiS
powtarzał latami.
Rosjanie, mistrzowie w załatwianiu własnych interesów cudzymi rękami,
musieli wyczuć destrukcyjną siłę tkwiącą w
sporach wokół Smoleńska oraz podatność ludzi PiS na spiskowe teorie. I
doskonale to wykorzystali. - Można mówić w tym przypadku o zmowie, choć nie
oznacza to zawarcia jakiegoś porozumienia. Rosja widząc, czego chce druga
strona, wie, jak jej to podrzucić. I nawet jeśli ktoś w PiS domyśla się źródła,
nie ma to większego znaczenia, jeżeli tylko cokolwiek przyda się do walenia w
przeciwnika - twierdzi analityk jednej ze znanych organizacji zajmujących
się Rosją.
Korzyści z napięcia
Od chwili ogłoszenia raportu przez
MAK Rosjanie regularnie grają kartą smoleńską, wszystko zgodnie z celami i
regułami nowoczesnej wojny informacyjnej. Dopiero ostatnio poznajemy techniki
rosyjskich operacji specjalnych, mających wpływać na opinie i zachowania
społeczeństw Zachodu. Russiagate w USA, brexitowe referendum
w Wielkiej Brytanii, wybory we Francji - wszędzie tam rosyjskie portale, media,
farmy trolli, agenci wpływu pozostawili swoje ślady. - Nasza antyrosyjskość
i ta postawa ofiary, z którą nie możemy się rozstać, są bardzo nęcące dla
rosyjskich władz. Dlaczego by mieli tego nie wykorzystać? - mówi dr
Kazimierz Wóycicki ze Studium Europy Wschodniej UW.
Po katastrofie 10 kwietnia polski rząd długo miał nadzieję, że przyczyny
tragedii da się wspólnie wyjaśnić bez większych nieporozumień. Pierwsze
sygnały, że jednak może być inaczej, pojawiły się już podczas wspólnego
dochodzenia na lotnisku w Smoleńsku. Rosjanie skrupulatnie pilnowali, by Polacy
nie dowiedzieli się zbyt dużo i przypadkiem nie zebrali dowodów na winę
kogokolwiek z ich strony. W polskie ręce nigdy nie trafił zapis wideo, który
utrwalał pracę kontrolerów na wieży, nasi eksperci nie zostali też dopuszczeni
do tzw. oblotu kontrolnego, który miał sprawdzić, jak działały urządzenia
nawigacyjne, w tym radar. - Gdy próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej,
natychmiast odzywał się przedstawiciel MAK, mówiąc, że to niezgodne z
załącznikiem 13. do konwencji chicagowskiej, na podstawie której badane były
przyczyny katastrofy - wspomina osoba, która była wtedy blisko naszej
ekipy.
Jej zdaniem Rosjanie wyciągnęli wnioski nie tylko z pierwszych teorii
spiskowych pojawiających się w Warszawie, ale i z nieporozumień w polskiej
ekipie wysłanej do Rosji. - Jestem na 99 proc. pewny, że pomieszczenie na
terenie sztabu lotniska, w którym pracowali nasi ludzie, było na podsłuchu.
Rosjanie wiedzieli więc o tarciach między członkami naszej ekipy, wiedzieli,
że traktujemy sprawę katastrofy i każdy dowód niesłychanie poważnie -
twierdzi nasz rozmówca. - U nich na początku był szok, dlatego byli bardzo
otwarci i np. zgodzili się na skopiowanie rozmów kontrolerów. Potem się
otrząsnęli i zaczęli kalkulować na chłodno - dodaje członek polskiej ekipy,
która badała przyczyny katastrofy.
Mimo to aż do konferencji Anodiny współpraca układała się na tyle
dobrze, że - jak twierdzi jeden z naszych rozmówców - Rosjanie sugerowali, że możliwy jest wspólny raport o przyczynach
katastrofy. Co więcej, uwzględniający polskie uwagi do jego projektu, które
komisja Millera wysłała do Moskwy. Z naszych informacji wynika, że sprawa była
otwarta jeszcze w grudniu 2010 r., czyli na kilka tygodni przed konferencją
Anodiny. Co więc się stało? Kto zdecydował, by się z tego wycofać? A może to
była tylko zasłona dymna, by uśpić naszą czujność?
- Z perspektywy czasu trzeba
się cieszyć, że nie było wspólnego raportu, bo dziś członkowie komisji Millera
pewnie oglądaliby świat zza krat, oskarżeni o szpiegostwo lub zdradę dyplomatyczną
- mówi Maciej Lasek, który zasiadał w
komisji Millera.
Raport MAK był pierwszą i najpoważniejszą z serii „wrzutek”, którymi od
ośmiu lat regularnie częstują nas Rosjanie. Odbywa się to zwykle według
podobnego schematu. Najważniejszym elementem
są media, niekoniecznie wprost związane z Kremlem, często anonimowe strony w
internecie, którym w Rosji w określonych sytuacjach i sprawach „na wiele się
pozwala”.
To właśnie głównie na nich
publikowane są zdjęcia uderzające we wrażliwe „smoleńskie” punkty. Dobierane
tak, by można było je wykorzystać przeciwko polskim władzom, na przykład
sugerując, że coś ukrywają. Tak było ze słynnymi zdjęciami z miejsca
katastrofy, wrzuconymi do sieci przez pewnego „blogera” ponad dwa lata po
tragedii - m.in. pokazywały ciało jednej z ofiar, przedstawianej jako „oficer
BOR”, rzekomo ze śladami postrzału na głowie. Miał być to „dowód” na to, że
część ofiar przeżyła, tylko zostały „dobite”. Ta sensacyjna teoria obiegła
prawicowy internet, podchwycona i kolportowana m.in. przez Antoniego
Macierewicza. Tego typu publikacje media sprzyjające PiS rozpowszechniają
błyskawicznie. Przy czym media te nie atakują Rosjan, ale zwykle Platformę.
Z małą pomocą przyjaciół
Tak jest właściwie za każdym
razem, gdy z Rosji wypływa cokolwiek związanego ze Smoleńskiem. Na przykład
zdjęcia wykonywane przez Rosjan na miejscu katastrofy. Gdy pojawiła się
fotografia ciała prezydenta przykrytego białym płótnem, leżącego na czarnej
folii, politycy PiS i prawicowe media powtarzali przez lata, że leżało w
błocie, gdy Tusk ściskał się z Putinem.
„Makabra w moskiewskim
prosektorium. Polski rząd nie przypilnował niczego. Ani identyfikacji ciał, ani
sekcji zwłok”, „Tego nie da się obronić. Wstrząsające zdjęcia z moskiewskiego
prosektorium i brak skruchy Ewy Kopacz”, „Piekielne prosektorium” - to tytuły
z tygodnika „wSieci” i serwisu wPolityce.pl, który publikował zdjęcia
z moskiewskiego prosektorium w czerwcu zeszłego roku. Oczywiście nie podając,
skąd je ma. Według osób, które uczestniczyły w identyfikacji, mogli je wykonać
Rosjanie lub technik polskiej żandarmerii.
- Na tych zdjęciach nie ma nic
drastycznego, widać rutynowe, spokojne działania. Ale tekst jest zupełnie inny,
ostry, nieodpowiadający kompletnie temu, co jest na obrazku - twierdzi jeden z naszych rozmówców, obecny wówczas na
miejscu.
„Wchodzi Rosjanin i ciężki czarny
worek rzuca pod ścianę. Niedbale, więc ten się osuwa. Kopie go raz i drugi,
przeklinając przy tym pod nosem. Ktoś mu pokazuje karteczkę z nazwiskiem. Czy
wiesz, kogo kopiesz? To polski dowódca wojskowy! Macha tylko ręką i odchodzi
po kolejny worek z kolejnymi szczątkami... No właśnie, worek! Nie taki, jak na
zwłoki, lecz przeznaczony na śmieci!” - ekscytowali się publicyści wPolityce.pl. Tyle że do worków, które Rosjanie używali w prosektorium i
układali pod ścianą, wkładano również rzeczy należące do ofiar. W tym przypadku
- jeśli w ogóle takie zdarzenie miało miejsce - mogło chodzić o mundur jednego
z generałów.
Po publikacji zdjęć prokuratura nie wszczęła żadnego postępowania, choć
zdjęcia są prawdopodobnie częścią dokumentacji dowodowej w śledztwie
smoleńskim. Za to przyjęła zawiadomienie podkomisji smoleńskiej MON, która po
wywiadzie udzielonym agencji RIA Nowosti - także w czerwcu 2017 r. - przez szefa komisji technicznej MAK Aleksieja Morozowa
stwierdziła, że komisja Millera ukryła ważne dowody. Prawdo - podobnie chodziło
o ten fragment rozmowy, w którym rosyjski ekspert mówił o rozpadaniu się
samolotu w powietrzu, w wyniku czego „zarejestrowano informację o uszkodzeniu
systemów, w tym silnika i radiowysokościomierza”. Miało to być według ludzi
Macierewicza jednym z dowodów na wybuch.
Warto w tym miejscu przypomnieć, kim są niektórzy z rosyjskich ekspertów.
W podkomisji smoleńskiej zasiadał m.in. Andriej Iłłarionow, czyli w latach
2000-05 szef doradców ekonomicznych prezydenta Putina. Choć nic
nie wiadomo o jego doświadczeniu w badaniu katastrof lotniczych, w 2014 r. mówił
w TVN, że „żadne drzewo, żadna brzoza nie była w stanie zniszczyć
skrzydła takiego samolotu. To jest absolutnie jasne. I dlatego musimy wiedzieć,
co się naprawdę stało”. Krótko mówiąc, słowa miłe dla wszystkich zwolenników
teorii spiskowych, mające jednak dodatkową moc - bo wypowiedziane przez byłego
człowieka Putina.
Iłłarionow na co dzień pracuj e w libertariańskim think tanku Cato Institute w Waszyngtonie,
publikującym analizy, którym Kreml mógłby tylko przyklasnąć: m.in. podważające
sens rozszerzenia NATO, istnienia samego Sojuszu i obecności wojsk
amerykańskich w Polsce. W czasie protestów na kijowskim Majdanie Iłłarionow
stał się aktywny na Ukrainie, jednak Ukraińcy w końcu zaczęli nazywać go
„kretem Kremla” oraz „rosyjskim agentem wpływu”. Powodem były jego wypowiedzi,
które bardziej siały zamęt, strach przed Rosją i podejrzliwość co do intencji
Zachodu, niż tłumaczyły pomajdanową rzeczywistość.
Iłłarionow został ekspertem podkomisji MON na początku 2016 r. Jest
jednym z najbardziej tajemniczych jej członków - trudno znaleźć jakiekolwiek jego wypowiedzi w tej roli, nie wiadomo
nawet, czym się zajmował, i czy w ogóle w niej jeszcze zasiada. MON konsekwentnie
milczy w tej sprawie. Iłłarionow również.
Drugim tajemniczym człowiekiem Macierewicza powiązanym z Kremlem jest były
główny prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze Luis Moreno Ocampo. Jak ogłoszono publicznie, zadaniem argentyńskiego prawnika
było odzyskanie wraku. W sumie można by powiedzieć, że sprawa trafiła w dobre,
bo prorosyjskie, ręce. O Rosji Putina Ocampo wypowiada się raczej
ciepło (także już po aneksji Krymu i zajęciu części Donbasu - w prokremlowskim
serwisie sputniknews.com).
Ale tak jak w przypadku Iłłarionowa, nic nie wiadomo na temat tego,
jakie dokładnie zlecenia wykonał i jakie wynagrodzenia otrzymał. Wiadomo
tylko, że wrak do dziś jest w Rosji.
Wrakiem i pomnikiem
Rosjanie doskonale zdają sobie
sprawę z tego, co wywołuje w Polsce silne reakcje związane ze Smoleńskiem, i
potrafią je podsycać. Gdy „wSieci” opublikowały pierwszy materiał ze zdjęciami
z prosektorium, już następnego dnia (!) dziennik „Izwiestja” „znalazł” protokół
podpisany przez polskich i rosyjskich wiceministrów spraw zagranicznych,
rosyjską wiceminister zdrowia i polskiego wiceszefa resortu spraw wewnętrznych.
Było w nim m.in. zdanie, że „w trakcie prowadzenia czynności procesowych w
zakresie identyfikacji zwłok Strona Polska nie zgłaszała pretensji i uwag wobec
Strony Rosyjskiej dotyczących przeprowadzonych czynności i ich rezultatów”.
Warto dodać, że „Izwiestia” to nie żadna mało istotna rosyjska gazeta,
tylko dziennik należący do holdingu Nacjonalnaja Media Gruppa, w której
szefową rady dyrektorów jest sama Alina Kabajewa, domniemana partnerka życiowa
Władimira Putina.
Te same „Izwiestia” odpowiedziały też na zarzuty ze strony Macierewicza,
przedstawione w siódmą rocznicę katastrofy, że to w zakładach w Samarze, gdzie
remontowany był prezydencki tupolew, doszło rzekomo do podłożenia „bomby termobarycznej”. Jako dowód na brak jakichkolwiek wątpliwości ze strony Polski co
do przygotowania samolotu, gazeta pokazała kopię przejęcia Tu-154M przez nasze
wojsko.
Równie umiejętnie Rosja posługuje
się w swojej grze z Polską wrakiem tupolewa oraz kwestią upamiętnienia miejsca
katastrofy. Zwrot szczątków maszyny złożonej na lotnisku w Smoleńsku stał się
niemal sprawą narodową, PiS wyniósł szczątki do rangi relikwii, ale i koronnego
dowodu na zamach (mimo że badania przeprowadzone przez polskich ekspertów jednoznacznie
taką możliwość wykluczyły). Będąc w opozycji, PiS
zarzucał PO co najmniej brak zaangażowania w staraniach o zwrot rozbitej maszyny. Nacisk był tak silny, że - jak
mówią nasi dyplomaci - rządzone przez Radosława Sikorskiego, a potem Grzegorza
Schetynę MSZ nakazało kolejnym ambasadorom w Moskwie podejmować temat zwrotu
podczas wszystkich oficjalnych rozmów z Rosjanami. Jak wynika z informacji, które
otrzymaliśmy z MSZ, od zakończenia postępowania przez MAK polscy dyplomaci
różnego stopnia zrobili to co najmniej 25 razy, wysłali też co najmniej siedem
not dyplomatycznych.
- Podczas rozmów Rosjanie
kiwają głowami, mówią, że tak, to ważna sprawa, ale przecież są procedury,
trzeba najpierw skończyć śledztwo -
wspomina Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, ambasador RP w Rosji w latach 2014-16.
O tym, kiedy to nastąpi, dziś nie mówi nikt. Milczy Komitet Śledczy
Federacji Rosyjskiej, któremu zadaliśmy to pytanie.
- Dopóki ta sprawa będzie tak
mocno rozgrzewać emocje, nie ma szans byśmy dostali wrak. Rosjanie po prostu
nie oddają takich fantów. To wbrew ich mentalności. A jeśli to robią, to
sprzedają bardzo drogo - tłumaczy znawca
spraw rosyjskich zbliżony do rządu. Podstawowym warunkiem ma być odstąpienie
przez Polskę od oskarżenia, a tym samym obciążenia współwiną za katastrofę
jakiegokolwiek obywatela Rosji. - Rosjanie otwartym tekstem mówili nam, że
wrak oddadzą, ale dopiero, jak my zamkniemy śledztwo. Bo inaczej będziemy go
politycznie rozgrywać przeciwko nim - relacjonuje analityk.
Tak jak od lat nic nie zmienia się w kwestii wraku, tak żadnego postępu
nie widać w sprawie budowy pomnika na miejscu katastrofy, choć konkurs został
rozstrzygnięty już w 2012 r. Jednak od tamtej pory nic w sprawie nie drgnęło,
mimo wielu monitów w tej sprawie ze strony naszego MSZ. Rosjanie najpierw
mówili, że pomnik jest zbyt duży, teraz w ogóle nie odpowiadają na zaproszenia
do podjęcia rozmów. Co więcej, rosyjskie władze sprzedały fragment terenu, na
którym doszło do katastrofy, prywatnej firmie. Ta pod pretekstem budowy
gazociągu zagrodziła wejście blaszaną bramą.
W efekcie teren katastrofy pozostaje niezagospodarowany, a jedynym
upamiętnieniem jest polny kamień z tablicą przytwierdzoną przez Rosjan w
pierwszą rocznicę katastrofy. - To rodzaj retorsji za to, że w Polsce
rozbierane są pomniki upamiętniające żołnierzy radzieckich. Ale też rodzaj
targu z ich strony: zgodzimy się na pomnik, jak na przykład obiecacie, że nie
będzie na nim żadnych nawiązań do zbrodni katyńskiej - twierdzą nasi
rozmówcy, znający kulisy rozmów.
Trudno dziś sobie wyobrazić, by PiS, który sprawę wraku i pomników
postawił na ostrzu noża, poszedł na większe ustępstwa. Dla jego elektoratu
byłaby to zwyczajna zdrada, a dla opozycji broń atomowa. Mimo to w Warszawie aż
huczy od pogłosek, że PiS chciałby się z Rosją dogadać, by zaliczyć choćby
jeden namacalny sukces na „odcinku smoleńskim” (mówi się o „wariancie
węgierskim”, czyli wspólnych przedsięwzięciach gospodarczych, np. w
energetyce). Ale usłyszeć można też teorie tylko na pierwszy rzut oka
wyglądające na księżycowe, w rodzaju tej, że Rosja może oddać nam wrak z
zaskoczenia, z dnia na dzień - „żeby
zamieszać”, gdy temat smoleński już przygaśnie.
Na razie najwyraźniej mamy status quo, które zdaje
się odpowiadać obu stronom, bo każda czerpie z tego korzyści. - Rosjanie
mogą jątrzyć, kiedy zechcą - twierdzi znawca Rosji, bliski instytucjom
rządowym. - Mają szuflady pełne różnych zdjęć, dokumentów, no i są trolle,
które-jeśli zajdzie potrzeba - zaczną znów je publikować. Smoleńsk
będzie w Polsce wybuchowym tematem w20. i w 30. rocznicę katastrofy. To się
długo nie skończy.
Grzegorz Rzeczkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz